sobota, 1 lutego 2014

Kolumny i meczety - ostatnie dni w Turcji :(


DZIEŃ 35
Jak DziFisz zbeszcześcił tron sztana

Dziś kolejne "ruiny" - nie wiemy jeszcze jak bardzo nas zachwycą...



Wstajemy rano - jedziemy - Izmir jest miastem nigdy się nie kończącym (takie przynajmniej sprawia wrażenie) - więc bierzemy dolmusza, żeby wyjachać jak najdalej się da... Pomysł średnio trafiony - bo ciągle, ciągle miasto - ale zaraz, gdy tylko wyciągamy kciuka - zatrzymuje się półciężarówka, do samej Bergamy - więc docieramy, jak niemal zawsze bezboleśnie :) - no, ciasno tochę w kabinie :)
Bergama, to małe, całkiem miłe, przytulne miaseczko - istniejące w miejscu, gdzie kiedyś był potężny Pergamon. Tak naprawdę to, co zwiedzają turyści, co potocznie nazywamy Pergamonem, to zaledwie wzgórze ze świątyniami - czyli Akropol, i "dzielniaca szpitalna" - Asklepion. Ale i tak wystarczy, żeby zrobić wrażenia...

Idziemy w stronę Akropolu - sprawdzamy cenę kolejki linowej, którą wszyscy turyści wjeżdżają na wzgórze (na wypadek, gdyby, któraś z wycieczek miała nie miałą ochoty korzystać z kolejki, drogę, którę kiedyś wjeżdżało się do Akropolu, zamknięto dla autobusów). Ile kosztuje kolejka? Co najmniej kilka razy za drogo... Postanawiam wspiąć się (nie słuchać tych, którzy mówią, że się nie da) - idziemy drogą, podziwiamy widoki, góry, zaporę, sztuczke jezioro (kolejka jest z drugiej strony wzgórza, więc kolejkowicze nie mają widokó ;) - i w momencie, kiedy stwiedzamy, że chyba nas ta droga jednak zmęczy ;) zatrzymuje sie samochód - turecka rodzina, też nie mają ochoty przepłacać za kolejkę... I za chwilę jestesmy na górze.




Pergamon jest z wszech miar godzien polecania - i wielkim błędem jest go ominąć... Świetnie zachowane świątynie i niesamowity widok - teatr wpisany we wzgórze tak strome i wysokie, że aż się kręci w głowie... Nie wiadomo, co podziwiać - świątynie, czy widoki.... WoW. Jest i sławna (albo niesławna) świątynia Zeusa - zarośnięte miejsce po ołtarzu, dziś głównej atrakcji Muzeym Pergamonu w Berlinie... Świątynia wygląda, jakny ktoś wybił jej zęby... Jak wspaniale musiał wyglądać ołtarz w ostrym, południowym słońcu, wśród innych cudów, na pergamońskim wzgórzu... Szkoda, że nie możemy tego zobaczyć... (tu zaczyna się dyskusja o "słuszności" wywożenie zabytków i ich nie-oddawania).



Gmina chrześcijańska Pergamonu jest jednym z kościołów Apokalipsy - miasto, niektórzy uważają, że być może ze względu na charakteryystyczne położenie Akropolu pełnego pogańskich świątyń - na stromym wysokim wzgórzy - górującego nad okolicą - nazwane jest "tronem szatana". Gdy DziFisz jest zniknięty właśnie o tym czytam - i gdy Dzifisz nadchodzi - informuję ją o tym. - Na tak, Dzifisz nasikał na tron szatana... Ładnie...











































Schodzmi w dół - idziemy do Asklepionu - trzeba sporo podejść, wyjsć z miasta, pod górkę (ale olbrzymie musiało być to miasto...), przez wioseczkę (na miejscu wielkiiego antycznego miasteczka dość prymitywna wioska, brudne dzieciaki krzyczą za nami, kobiety piorą w baliach...) - obok wielka jednosta wojskowa, czołgo, żołnierze - warto zobaczyć Askpepion - czyli coś w rodzaju szpitala senatorium, uzdrowiska czy czego tam jeszcze - kolejne wow - tajemnie przejścia, gdzie dzwięk wody leczył nerwy, świątynie, kolumny... Jest tuż przed zachodem słońca, więc światło idealne...














No, właśnie, tuż przed zachodem słońca - gdy wychodzimy na wylotówkę, jest juz ciemno. Ale - nie jest źle, prawie natychmaist zatrzymuije się na TIR, a potem osobówkę podjeżdżamy pod sam dom naszego hosta... Piwo, rozmowy, padamy na naszego "airbaga" (nasz host bardzo przejmował się, że będziemy spać na dmuchanym łózku, przperaszał, martwił się, a jest to chyba najwygodniejsze spanie, jakie można sobie wyobrazić :). Nasz wiza turecka... Nie mamy zbyt wiele czasu - jutro musimy zrobić spory kawał drogi - dobre kilkaset kiloemtrów - aż do Edirne... A stamtąd - na bułgarską granicę...

DZIEŃ 37 - do Edirne

Mamy przed sobą jakieś 500 kiloemtrów. Dużo i mało. Czasem, jest taki dzień, że robi się ledwo kilkadzisiąt (nasza droga do Bodrum ;) - a czasem 500 km to nic... Nie da się przewidzieć - i to jest a autostopie najpiękniejsze - że nie da się przewiedzieć. I że zawsze, wszystko, cokolwiek by się działo - ma dobry koniec... Naprawdę - choć zwykle "ratunek" przychodzi - nie zwykle - zawsze ;) - w ostatniej chwili... 

Ciężko nam wydostać się z miasta, jeden, drugi, trzeci samochód wywożą nas po kilka, kilkanaście kiloemtrów, ale ciągle jesteśmy w Izmirze. Zaczynają sie korki - na szczęście mamy sprytnego kierowcą (lub zdesperowanego - spieszy się do pracy) - który postanawia korki ominąc, więc jedziemy przez dzielnice fabryczne, potem wioski, pola uprawne, jakieś blokowiska - wielka koło - ale jedziemy a nie stoimy, a przy okazji oglądamy okolice Izmiru... ;) Jest koło południa, zrobiłyśmy (licząc odległość od Izmiru) jakieś 40 km... Nieźle :)

Ale następny kierowca przewiezie nas spory kawał - aż do Cannakale - nie ma siedzenie z tyłu, ale nie widzi problemu (my też nie) - jedna  z nas siedzi na plecakach :) Kierowca też lubi skróty, często zjeżdżamy z głównej drogi, jedziemy przez wioski, pięknie, czasem jedziemy wzdłuż morza. A potem Canakkale - gdzie musimy przeprawiać się promem - nasz kierowca dalej nie jedzie :( - my łapiemy stopa, do miejsca, skąd pływają promy - i... No tak, nie mamy lirów, a nie ma gdzie wymienić euro... Nie mamy na bilet... Szperamy, jakieś drobniaki, prom zaraz odpływa, następny nie wiadomo kiedy, i tak zresztą ciemno... Mamy wyszperane na jeden bilet - kosztuej co prawda grosze, ale my groszy nie posiadamy :( kasjerka śmieje się, bierze nasze drobne - wpuszcza nas... - Nie ma problemu :)

Choć przepływamy tylko Dardanelle (przy okazji miejsce sławnej bitwy) - przeprawa trwa ponad godzinę, zanim załadują sie ciężarówki, zanim prom odbije... Wysiadamy - jest ciemna noc, wiemy, że jak nie zatrzymmay jakiejś ciężarówki z promu - będzie źle, więc wybiegamy z promu na łeb na szyję, zająć dogodne miejsce do łpania, a miejsca nie ma, bo jakieś mała miesteczko, wąska droga... Desperacka machamy - zatrzymuje się pierwsza wyjeżdżająca ciężarówka, blokuje drogę, z tyłu inni kierowcy trąbią... Nasz kierowca każe się nie przejmowac, w spkoju pakować.. ;) Turcja... Już nam żal że jiedługo stąd wyjedziemy...

Nie ma się z czego cieszyć - nieco ponad połwoa drogi, a już ciemno.. Ale jak zwykle się nie przejmujemy... (nie zdajemy sobie sprawy z pwoagi sytuacji ;) - jest już całkiem ciemno, noc - w dodatku zimno - mamy cały czas letnie, cyprysjskie szmatki - trzęsąc sie toczymy dyskysję o koniecznośc zakupu czegoś cieplejszego... Zatrzymuje się ciężarówka, wygladająca jak wracwyciągniety z dna oceanu, musi mieć co najmniej kilkadzisiąt lat, nie zgadujemy nawet jaki to model ;) - w dodatku w śodku ciasno - ale - byle do przodu. Wciskamy się z Dzifiszem, jedziemy może 20 km na godzinę, a pod górę niemal stoimi - do tego ogłoszujący hałas - i stary (jak ciężarówke ;) kierowca - ale przemiły. Wiezie coś do jakiegoś hotelu - podjeżdżamy - od razu pytanie - chcecie jeść? pić? macie gdzie spać?

Chcemy - ale spieszymy się - czeka na nas host... mamy jeszcze kilkadzisiąt kilometrów, żegnamy się z kierowcą, i łapiemy dalej, szczękając zębami - trzeba się przyzwyczajać... idzie zima... Cieplej już nie będzie...

Zatrzymuje sie młody, przemiłu chłopak. W dodatku słucha porządnego metalu i ma śweitne głośniki. Rozkładamy sie i odpływamy do krainy szczęścia.... Zawozi nas w miejsc, gdzie czeka nasz host - tym razem będziemy mieszkac w studenckim mieszkaniu, nasz host - ma wielki pokój z materacami dla coach - surferów, jego koledzy - też sympatyczni, Znowu długie, wieczorno nocne dyskusje - nasz host uwielbia cach surfing, uwielbia mieć gości, opowiada o dziewczynie, którą zaatakował jakiś Turek i o wszytskich coach - surferach z Edirne, którzy go szukali... - Generalnie rzadko się coś złego w Turcji zdarza - mówi nasz host i pod tym akurat podpisujemy się obiema rękami - chyba że na Wschodzie... Nasz host uważa wschód Turcji na region paskudny i niebezpieczny i wylęgarnie wszellkiego zła. Nie móimy, żejeździły tam nieraz stopem.. nasz host nigdy nie była na wchodzi i ani mysli się tam zapuszczać - Wąsy, czarne spodni z opuszczonym krokiem, ostro zakończone, wypastwoanbe buty - ostrzega nas przed tak wyglądającymi osobnikami - Taki na pewni jest ze wschodu... Śmiejemy się - z tym akurat się nie zgadzamy ;) A poza tym nasz host jest przemiłym, pełnym dobrej energii młodym człowiekime - hka zwykle - udał się nam najlepszy z możliwych hostów :) I trzeba tyle rzeczy ogadać... Chyba nigdy się nie wyspimy... ;)

Dzień 38 Edirne



Piękne, cudne, dumne. Kiedyś, przez krótki co prawda czas - stolica Imperium Osmańskiego (zanim Turcy zdobyli pobliski Istambuł). A wcześniej Adrianpol (dokładnia Hadrianpol - na część cesarza Hadrian który rozbudował dawną tracką osadę). Cudne meczety - - wspaniałego t, znanego tureckiego archoitekta - Sinana, nadwornego architekta kilku sułtanów, geniusza - swoich czasów, geniusza w ogóle.  Człowieka, który podyktował styl na najblliższe stulecia, artysty niezwykle płodnego - zaprojektował prawei 10 meczetów i drugie tyle budowli świeckich, od Mekki i Budapeszt...   Zrewolucjonizował architerkturę, stworzył dzieła, które zawsze będą kojarzyuć się z Turcją... pomysł Stambuł albo Turvcja i zamknij oczy - zobaczysz meczety Sinana... I właśnie jeden z najwpanuialszych i pierwszych znajduje się w Edirne..

Sinen ma zreszta arcyciekawy życiorys - bo wcale nie był Turkiem - urodził się w Kapadocji, możliwe, że był Ormianinem albo Grekiem, a jeho prawdziwe imię brzmiało Jóżef, co wskazuje na to, że prawie na pewno pochodził z chrześcijańskiej rodziny. Był janczarem - czyli należał do wojska, tworzonego przez nie-muzułmanów - ochotników - walczył i już wtedy pokazał swój talent - nad jeziorem Van projektując umocnienia. Mimo, że nie był Turkiem, ani Muzułamninem (choć potem przeszedł na Islam przyjmując imię Sinan) stał się jednym z najważniejszych ludzi swoej epoki... Powierzono mu zaprojektowanie najważniejszych meczetów, pałaców, rezydencji...



Wstajemy koło południa - idziemy z naszym hostem do miastam pokazuje nam meczety - mały, chć też starym w którym się modli, i te wielkie, sławe. Siedzimy na miękkich, wspaniałych dywanach - nasz host jest głeboko wierzący - Może tak o mnie nie myślicie - śmieje się. - Może nie przestarzegam wszystkich zasad mojen religii... Ale naprwde wierzę w Boga... Rozmwoami więc o Bogu, religi - Ludzie teraz tam mało wiedzą o Islamie, nawet Muzułamenie - mówi nasz host. - To przykre. Muzułamnie przychodza tu jak turyści... Pewnie wy wiecie o Islamie więcej niż wielu z nich...

































Nasz host idzie na uczelnię, my chodzimy po starówce, małej, ale całkiem sympatycznej, potem wracamy do domu, nie możemy trafić - ale to Turcja - wysatczry komuś pokazać ( w sytacji gdy nie umiemy nic powodziec ;) adres i zaraz, nawet poświęcając czas, nas zaprowdzi.. Jemy z chłopakami obiad - turecki, dobry, jemy z podwójną chytrością - bo opuszczamy jutro Turcję - więc nie wiadomo, kiedy znowu zakosztujuemy tureckich specjałów...










Mam dziś urodziny, więc kupiłał sporo piwa (nasz host - jak sam powiedział - nie przetsrzego wszytskich zasad swej religii i pije alkohol - zawsze pytamy naszych muzułamńskich hostów, czy piją, czy nie mają nic przeciwko temu, ze wypijemy piwo - zwykle nie mają, ale zawsze lepiej spytać.. :) - okazuje się, że nasz host wie o moich urodzinach (viva facebook) - i tez nakupił piwa... Oj, działo sie... Jak my juutro wstaniemy? jak wyjedziemy? jak załpaiemy stopa - zastaawiamy sie nad ranem wypiwszy wielka ilość piw i dziwnych inych rzeczy, które miał skitrane nasz host.... Ostani dzień w Turrcji..


Brak komentarzy: