Bułgaria - winter is coming....
(musimy tub wrócić...) - w góry i w klasztory :)
DZIEŃ 39
Ciężka była droga do Bułgarii...
Ostatni tureckiej dzień wizy - i nie ma szans, musimy dziś jechać... Nasz host namawia, zostańcie... Ale nie da się, choćbyśmy nie wiem jak chciały... samowolne przedłużenie wizy nie jest w Tucji mile widzialne ;) ... Podróż będzie ciężka - chcemy dziś dojechać aż do Sofii, przed nami przekraczenie granicy, co często spowalnia podróż, jest zimno i paksudnie, późno (obudziłyśmy się o wiele później niż było w planie...) i jeszcze starsznie bolą nas głowy... (wczoraj były moje osoboste urodziny...).
Nasz host odprowadza nas do autobusu, życzy powodzenia... Jedziemy na wylotówkę - dlaczego dziś taki ponury dzień? I w dodatku zimno, chmuno - dłużej już nie wytrzymamy w trampkach i fatałaszkach z Cypru - idzie zima i to nie na żarty... I będzie jeszcze zimniej - zatsanawiamy się z DziFiszem, dlaczego nie jedziemy na połdunie, dlaczego nie jedziemy w stronę ciepła, ale zimna... Tu zbiegają się trzy granice - a może zamiast do Bułgarii, do Grecji by tak...
Dość szybko mamy stopa - starszy Turek jedzie na granicę, odebrać jakieś kobiety, więc podwozi nas pod samo przejście. Mówi, ze gdyby nie to, że ma ponad 60 lat. chętnie by nas pouwodził :) Na pożegananie zbok - ale oczywiście całkowiecie niegroźny, jak to z Turkami bywa...
Przekraczamy granicę, szybko i bezproblemowo. Pod drugiej stronie - nic... Pusto, zimno... Granice przecież nie istnieją, to nasz, ludzi pomysł - te linie (nawet jak towarzyszą im druty kolczaste) nic przecież nie znaczą - ale chyba działają na umysł - jesteśmy przekonane, że po bułgarskiej stronie jest o wiele zimniej... ;)
Łapiemy dość długo i raczej bezskutecznie, ruch minimalny, a jak coś jedzie, jakoś nie wzbudzamuy zainteresowania kierowców. Albo pokazują, że nie jadę daleko... Albo nie mają miejca... Za to budzimy zainteresowanie policji, straży granicznej i innych tego typu szacownych służb - sprawdzają nam paszporty - czy czasem nie wdarłyśmy się do UE (raju) nielegalnie - z biednej, dzikiej Turcji do wspaniałej Europy... Zaczepiają nas Cyganie - Dajcie Turki pieniędzy -proszą po turecku nawet, ale po jakimś czasie dają sobie spokój. Szczególnie, gdy mówimy, że my nie Turcki, ale z Polski :)
Aż w końcu jakiś chłopak postanaiwa podrzucić nas choć do miasteczka. Kilka kilometrów, ale zawsze coś. Z ciepłego samochodu znowu na zimno... Winter is coming... Na szczeście w miasteczku mamy szczęście i zatrzymuje się ciężarówka. Jaka? A jaka by być mogłą? Turecka!
Kieowca zdziwony, gdy witamy, go po turecku, i od razu robi się po turecku - jedzenie, kawa... Kierowca poniósł startę w postaciu buta. Bo kierowcy trzymaja buty na schodkach, ten trzymał od strony pasażera, prosił, zeby patrzeć, czy but nie wypadł. Meldujemy, nie wypadł. Zatrzymujemy sie na kawę, buta nie ma... Na szczęście TIRowiec nie przejął się. Wyrzucił drugiego :) tak się puszcza kierwców z torbami... znaczy się bosa ;)
Klnie nasz kieorwca na drogę - a ile winieta kosztuje! - piekli się. - Za co? Za autostrady, których nie ma? Ma rację, drogi w Bułgarii są w katastrofalnym stanie - szczególnie, gdy wyjeżdża się z Turcji, gdzie drogi zaczynają powoli przypominac niemieckie autostrady... (tak, Turcy mają jedna z najleszpych dróg w Europie i ciągle je budują). Turcy, gdy wspaniałą drogą szybkiego ruchu podjeżdżają do granicy, przekraczają ją i wjeżdżają na arcudziurawa bułgarską drogę zawsze śmieją się - Witamy w Unii Europejskiej! Kierowca jedzie do Sarajewa, elektryzuje nas ta nazwa, prawie zmieniamy plany... ale nie, nie ominiemy Bułgarii - to Sarajewa jeszcze dojedziemy. Nie mamy na Bułgarię wiele czasu ( z powodu wzrastającego zimna na nic nie mamy właściwie czasu :) - ale chcemy zobaczyć choć trochę - znamy wybrzeże więc udamy się tym razem w środek - do Sofi. A po drodze - Plovdiv - jedno z piękniejszych miast w Bułgarii...
Jedziemy przez piękną Bułgarię - góry, niewysokie, ale przepiękne, malowanicze wioski. Puste. Kraj się wyludnia - chyba żaden nowy członek Unii nie doświadczył tego tak, jak Bułgaria - wioski, małe miasteczka, pustoszeją. Tylko staruszkowie... - Wszyscy na zachodzie - śmieje się kierrowca. - Niedługo nikt tu nie zostanie! Nawet TIR-ówek nie ma już - kiedyś stały na każdym kroku. Teraz wyjechały do Unii... Mijamy straszliwie biedne wioski, miasteczka - Unia.. - komentuue kierowca. Wie, że złośliwie - To nie wina Bułgarii, że biedna - ale Turcja do Unii nie godna... Choć my już do Unii nie chcemy, po co nam... Ale my byliśmy za biedni, a Bułgaria nie jest...
- Małe miasteczka, wioski w górach pustoszeją, racja - powie nam później nasza hostka z Sofii. - Ale to nie tylko Unia, choć pewnie też. Młodzi ludzie wyjeżdżają, ale przecież nie tylko nas to dotyczy. Nie tylko na Zachód, ale choćby do Sofii, gdzie żyje się coraz lepiej, gdzie każdy z dobrym wykształceniem, znający języki może mieć dobrą pracę. A puste wioski? Może i przykre... Ale może keidyś ludzie wrócę, przyjdą turyści, mamy piękne, czyste góry... A na razie Bułgaria kojarzy się tylko z morzem...
Kierowca wysadza nas przy wjeździe do Plovdiv. Szybko zatrzymuje nam się samochód. Młody Bułgar, świetny angielski, wiezie nas do centrum. Wymieniamy trochę pieniędzy - Bułgaria nadal jest bardzo tania :) Po drogiej Turcji - wielka ulga :) Co prawda w Turcji prawie nie wydawałysmy pieniędzy, ale czasem miło być w tanim kraju...
Plovdiw od razu nam się podoba i zaskakuje. Przypomina nam o długiej historii Bułgarii, historii tych ziem. Tracka osada, potem rzymska Filipppolis (niedawno w centrum znalezionn ruiny rzymskiego stadionu, które całkiem niedawno udosyęoniono turystom, jest też dobrze zachowany teatr antyczny - szokuje - w środku osmańskiej starrówki - rzymskie ruiny), a potem czasy Bizancjum, z których całkiem sporo zostało, Osmanowie - pięknie zachowna starówka, meczety, łaźnie, no - i Bułgarzy ze swoimi przecudnymi cerkwiami... Taka historia w pigułce, bardzo malownicza, a wszystko można zrobić w 2-3 godziny zupełnie nie męczącego spaceru...
Z Plovodiv jedziemy do Sofi - jest już ciemno, więc jedziemy autobusem (nie są wcale tak tanie, jak się spodziewałyśmy, ale czasem trzeba....) - na miejscu jesteśmy dość późno, jedziemy metrem do naszej hostki - wita nas przemiła, młoda Bułgarka i całkiem spory psiak (właściwie olbrzymi ;).
DZIEŃ 40 - SOFIA
Zwiedzamy Sofię - monastyry, cerkwie, place, deptaki, socrealistyczne osiedla, murale... Na Sofię wystarczy 1,2 dni. Ale warto - bułgarska stolica nie wiem czemu przypomina Warszawę sprzed 10, 15 lat... Wcale nie chodzi o zabytki - ale o jakiś ogólny klimat... Warto zobaczyć Sofię, warto powłóczyć się uliczkami, niedawno odkryto rzymskie ruiny pod miastem, niektóre można już zwiedzac, można nagle wśród blokowisk zobaczyć bizantyjski kościółek... I dumny kościół "rosyjski" - na cześć Rosjan, którzy wyzwolili Bułgarię z rąk Osmańskich Turków (przypomina mi się Armienia - wolimy Rosjan od Turków... oczywiście w Bułgarii to czasy jak najbardziej odległe, na Kaukazie - jak najbardzien teraz...). Trafiamy na manifestację - Bułgarzy propsteują przeciw rządowi i korupcji (Bułgaria wciąż zajmuje miejsce w czołówe skorumpowanych państw)- nasza hostka ostzregała nas, że może być niebezpiecznie, ale protesty, choć sporo, są zupełnie pokojowe. Hostka wieczorem długo będzie nam tłumaczyc bułgarską scenę polityczną, kto z kim i dlaczego. Sama popiera protesty - Nie chodzi o opcję polityczną, ale o korupcję - wyjaśnia. - Chcemy tym skończyć... Budować nowy kraj...
DZIEŃ 41 - po prostu NIEDZIELA :)
Dziś jest niedziela - w podróży trzeba robić sobie wolne dni - bo podróż to wcale nie wypoczynek ;) czasami - i my mamy wolne niedziele - wtedy nic poważnego nie zalatwiamy, nigdzie nie jedziemy, obijamy się - i takie jeden wolny dzień w tygodniu jest bardzo potrzebny - czytać książki,oglądac filmy, spacerować bez celu - to co robi się na co dzień, gdy się nie podróżuje (no, opróćz pracy hehe). Nasza hostka zabiera nas na spacer do parku, z psem oczywiście, spotykamy innych spacerowiczów z psami ;) potem idziemy na bułgarskie specjały, potem wracamy do domu, pijamy wino, rozmwiamy. Nasz hostka ma dobrą pracę, sporo podróżowała, jest młoda, wyksztłcona, dobrze zarabia, właśnuie kupiła mieskanie - więc może hostować ;) co bardzo ją cieszy. Zna kilka języków - to taka "nowa Bułgaria", nasz hostka cieszy się, że jej kraj wstąpił do UE - Dla takich ludzi jak ja, to olbrzymia szansa, i to szansa nie na wyjazda na zachód i mycie naczyć w Anglii, ale na dobe życie właśnie tu - podkreśla. Dużo, dużo rozmawiamy, odkrywamy podobne gusty muzyczne (całkiem fany jest bułgarski metal ;)... - Szkoda, że macie tak mało czasu... że nie możecie dłużej zostać... Zapraszamy nasza hostkę do Polski... - A wy tu jeszzce wróćcie, najlpiej latem... Pojedziemy w góry, pozwiedzamy klasztory...
Pokazuje nam zdjęcia, okazuje się, że chodzi wiele po górach - a sa piekne. Obiecujemy sobie i Bułgarii wrócić tu latem - U mnie macie zawsze otwarte drzwi - zaprasza nas nasza gospodyni...
DZIEŃ 42
Nasze niegodne stopy na Unijnej ziemi
Rano nasza hostka podwozi nas na wylotówkę - kolejny wielki cel - chcemy dojechać do aż do Kratowa w Macedoni... No, zobaczymy ;) Dobrze, że nasza gospodyni rano wstaje do pracy, co motywuje nas i to mocno :) Jesteśmy na obrzeżach, w powietrzu wisi zimna, paskudna mgła, jest obrzydliwie zimno, ciężko nam coś złapać - nie widać nas, niekończące się ślimaki, zjazdy, wjazdy, całkiem nas dezorientują... - Dwie polskie turystki zamarzły w listopadzie na obrzeżach Sofii... - wyobrażamy sobie nagłówki w gazetach (chyba dwie polskie idiotki - prostuje DziFisz, - Idiotki w listoadzie w trampach).
Planujemy wielkie zakupy - rękawiczki, swetry, ciepłe buty, kurtki... Rozmarzamy się :) - ale nam będzie ciepło..
W końcu zatrzymuje się ciężarówka. Młody, sympatyczny kierowca, daje na maksa grzewanie. Wjeżdżamy w góry - i... słońce! Pod nami mgły, paskudne chmurzyska, a nad nami błekitne niebie, cudne, jesienne góry. Od razu lepiej.
A potem jedziemy przez wioski - z mołdą dziewczyną, która w samochodzie miała wielkigo kota, z przesympatycznym Bułgarem, który chciał nas zabrać na kawę, ale niestety nie mamy czasu, z młodym małżeństwem, ze starszą panią zdezeloanym samochodem... Z wioski do wioski. Pięknie. Nie czekamy nigdzie zbyt długo, Bułgarzy chętnie się zatrzymują.
Ostatnie maisteczko przed macedońcską granicą. Tu przywiózł nas Turek - urodzony w Bułgarii, ale Turek. - Wielu nas tu mieszka - mówi. - W końcu to były nasze ziemi... Mam tu rodzinę, tu moje miejsce... Ale czasem myślę, że w Tucji żyłoby się lepiej...
Stajemy na wylotówce, do granicy mamy kilkanaście kilometrów, pojawiają się już macedońckie rejestracje, co nas cieszy daje przedsmak nowego kraju (żadna z nas nie byłą jeszcze w Macedonii :) - i, zatrzymują się Macedończycy! Mają mało miejsca, ale zaczynaa przemeblowanie w samochodzie, gdy.. podjeżdża policja. Policja inetersuje się nami, a nie Macedońcczykami, prosi do siebie, więc nasi Macedonczycy odjeżdżają, a my się wściekamy. Policja pytal, co robimy. Przecież łapanie stopa nie jest zakazane i w żaden sposób nie stanowimy zagrożenia. Policjanci potwierdzają, ale proszą o paszporty. - To teren Unii Europejskiej - podkreślają z dumą. - I mamy wielu nielegalnych imigrantów.. (tak, i zawsze ci nielegalni imigranici łapią stopa w środku miasta...). policjanci oglądają paszporty. - A gdzie pieczątka wjazdowa? - Nie mamy? - Dlaczego? - Bo nam nie wbili? - Dlaczego? - Nie powiedzieli? - A skąd mamy wiedzieć, ile przebywacie na terenie Bułgarii? Na terenie Unii Europejskiej? (mieszkamy na terenie Unii Europejskiej!!!) - Nie wiemy skąd macie wiedzieć, wy jesteście policja a nie my... Potem policjanci dzownią, sprawdzają nasze paszporty, dziękują i oddają. - Wszystko w porządku.
Przejechało tyle stopów... Na pewno by się nam zatrzymali... Klniemy na Bułgarską policję..
Mija chyba z godzina. Przyniesli nam pecha. Jest późno, szybko robi się ciemno, przed nam kawał drogi... Zatrzymuje się straż graniczna. Podwiozą nas! Na pewno jadą na granicę... Nie podwożą. Proszą o paszporty. (Mamy tu granice, teraz to granica unijna..ta...a my jesteśmy nielegalnymi imigrantami i na środku miasta w biały dzień łapiemy stopa... w dadatku nie w tą stronę...). Kolejne pół godziny dzwonienia, sprawdzania. Gdzie przekraczałyśmy granicę, kiedy, po co... Odjeżdżają. Nie chowamy paszportów. Śmiejemy się, że zaraz przyjada następni... Przecież jesteśm w Wielkiej Unii i możemy być nielegalnymi imigrantami...
To miał być żart z tym nie-chowaniem paszportów. Kto jeszcze miał by nas sprawdzać?
Zatrzymuje się młody chłopak, dobrym samochodem. Nareszcie! - Paszport proszę - Co? - Jestem z tajnej policji - pokazuje legitymację. Nie no, chyba jaja sobie robią...
Policjant (tajny, ma nawet ciemne okulary) nie mówi zbyt dobrze po angielsku, po rosyjsku tez chyba nie, albo nie chce (z poprzednimi rozmawiałyśmy po rosyjsku) - nie możemy sie dogadać (po co, ile, gdzie, co robiłyśmy w Tucji - a co go to obchodzi, tu Bułgaria a nie Turcja..). Zabiera paszporty, mówi, że musi zadzownić po "inną policję" (już ty byłą, dwa razy w dodatku). Przyjeżdża "inna polcija", tym razem w mundurach, oznajkowanym samochodem. Młody dumny - zauważył takie dziwne osoby! Stersi ogladają paszporty - Ok. Rozmawiamy po rosyjsku. Śmieją się z "tajengo" - To dziewczyny po rusku umieję, nie mogłęś się dogadać? -Ja po angielskie z zagranicznymi turystami rozmawiam - mówi z dumą.
Zwariujemy. Ciekawe, kto nas jeszcze sprawdzi...
W końcu zatrzymuje sie młody chłopak - tylko do granicy, trudno. Zachodzi słońce. Pięknie. Ale ciekawe, gdzie dojedziemy. Jak i czym. Może prześpimy się w budce strażnika.
Bułgarscy pogranicznicy mało się nami interesują. Macedończyk (wreszcie jakaś słowiańska gęba, jakoś nam się miło robi...) - przejny - gdy mówimy, że jedziemy do Kratowa, czyni zamaszysty znak krzyża - W imię Ojca... A po co? Kto tam jeździ?... DO kratowa jadą - śmieje się i oznajmia całej granicy. Panuje ogólna wesołość. Przeczytałyśmy, że Kratowo to miasteczko położone w kraterze wulkanu, co nas bardzo zaiteresowało, dlatego tam jedziemy... Co w tym dziwnego... - To koniec świata, nikt tam nie jeździ - śmieje się oficer. - A jak tam w ogóle dojedziecie? - Autostoem! - Oficer zaczyna płakać ze śmiechu. - tam nic nie jeźzdzia, a jaki już to nie w nocy... Dobra, dobra, dojhedziecie - mówi. - Jak dojedziemy, skąd nagle wie, że dojedziemy. Woła kierowce Tir-a - Zawieź je do Kratova - Ale tamtędy nie jadę - To pojedź - Dobra...
Pakujemy się kierowcy do ciężaróki. Mówimy, że nie musi nas wieżć. - Dużo nie nadrobię - śmieje się starszy, przemiły kierowca. Jedziemy przez piękne góry, wąską, kręta drogą. Pierwsze wrażenie? Bajkowo - wszystko małe (domki, kościółki, wązkiutka droga, kraj w sumie też mały) i śliczne... Kierowca opowiada nam, co zobaczyć w Macedonii, okazuje się, że nasze języki są tak poodbne, że nie mamy problemów z zrouzmieniu się... ;) Gdy dojeżdżamy do Kratova jest ciemno - miasteczko naprawę leży w kraterze, co robi niesmowite wrażenie - i jst tu cieplej - w koło stromy krater, więc nie wieje :) nie ma skąd i jak - jest jakieś 10 stopni, więc bezwietrzne, odsłoniete z każdej strony miasteczko to świetny pomysło... No włąsnie - nie mamy tu hosta :) Jak na razie nie mamy w Macedii żadnego pewnego hosta ;) - więc czeka nas noc pod namiotem - a namiot amy najtańszy z supermarketu, w dodatku z popsutymi zamkami, co oznacza, że nie zamyka się ;)
Wysiadamy, żagnamy się. Miateczko ładne, cieszym się na jutrzejsze zwiedzanie... Starem nad rzeką, wąskie uliczki. Idziemy do sklpeu - nie mamy macedońskich pieniędzy, ale można płacić w euro - reszta w macedońckiej walucie, ale kurs bardzi dobry, lepszy niż w kantorach nawet, więc jest to też sposób na wymianię pieniędzy ;) Tanio - chyba nawet taniej niż w Turcji, więc nie będziemy głodować. Kupujemy wino, wypijemy, a potem zastanowimy się, gdzie będziemy spać (bo w namiocie chyba za zimno...). Po winie dochodzimy do wniosku, że właściwie nie jest tak zimno. Szukamy miejscówki - co nie ejst łatwe (bo jestesmy w kraterze...) - jest jakaś ścieżyna (nikt chyba nie będzie chodził w nocy) - rozbijamy namiot - sa jakieś krzaki, na pewno nas nie wiadać... I właściwie jest całkiem ciepło... ;)
A jutro będą same niespodzianki ;)
1 komentarz:
Pięknie napisane.Podoba się.
Prześlij komentarz