poniedziałek, 10 lutego 2014

Bułgaria - winter is coming....
(musimy tub wrócić...) - w góry i w klasztory :)



DZIEŃ 39
Ciężka była droga do Bułgarii...

Ostatni tureckiej dzień wizy - i nie ma szans, musimy dziś jechać... Nasz host namawia, zostańcie... Ale nie da się, choćbyśmy nie wiem jak chciały... samowolne przedłużenie wizy nie jest w Tucji mile widzialne ;) ... Podróż będzie ciężka - chcemy dziś dojechać aż do Sofii, przed nami przekraczenie granicy, co często spowalnia podróż, jest zimno i paksudnie, późno (obudziłyśmy się o wiele później niż było w planie...) i jeszcze starsznie bolą nas głowy... (wczoraj były moje osoboste urodziny...).

Nasz host odprowadza nas do autobusu, życzy powodzenia... Jedziemy na wylotówkę - dlaczego dziś taki ponury dzień? I w dodatku zimno, chmuno - dłużej już nie wytrzymamy w trampkach i fatałaszkach z Cypru - idzie zima i to nie na żarty... I będzie jeszcze zimniej - zatsanawiamy się z DziFiszem, dlaczego nie jedziemy na połdunie, dlaczego nie jedziemy w stronę ciepła, ale zimna... Tu zbiegają się trzy granice - a może zamiast do Bułgarii, do Grecji by tak...

Dość szybko mamy stopa - starszy Turek jedzie na granicę, odebrać jakieś kobiety, więc podwozi nas pod samo przejście. Mówi, ze gdyby nie to, że ma ponad 60 lat. chętnie by nas pouwodził :) Na pożegananie zbok - ale oczywiście całkowiecie niegroźny, jak to z Turkami bywa...

Przekraczamy granicę, szybko i bezproblemowo. Pod drugiej stronie - nic... Pusto, zimno... Granice przecież nie istnieją, to nasz, ludzi pomysł - te linie (nawet jak towarzyszą im druty kolczaste) nic przecież nie znaczą - ale chyba działają na umysł - jesteśmy przekonane, że po bułgarskiej stronie jest o wiele zimniej... ;)

Łapiemy dość długo i raczej bezskutecznie, ruch minimalny, a jak coś jedzie, jakoś nie wzbudzamuy zainteresowania kierowców. Albo pokazują, że nie jadę daleko... Albo nie mają miejca... Za to budzimy zainteresowanie policji, straży granicznej i innych tego typu szacownych służb - sprawdzają nam paszporty - czy czasem nie wdarłyśmy się do UE (raju) nielegalnie - z biednej, dzikiej Turcji do wspaniałej Europy... Zaczepiają nas Cyganie - Dajcie Turki pieniędzy -proszą po turecku nawet, ale po jakimś czasie dają sobie spokój. Szczególnie, gdy mówimy, że my nie Turcki, ale z Polski :)

Aż w końcu jakiś chłopak postanaiwa podrzucić nas choć do miasteczka. Kilka kilometrów, ale zawsze coś. Z ciepłego samochodu znowu na zimno... Winter is coming... Na szczeście w miasteczku mamy szczęście i zatrzymuje się ciężarówka. Jaka? A jaka by być mogłą? Turecka!

Kieowca zdziwony, gdy witamy, go po turecku, i od razu robi się po turecku - jedzenie, kawa... Kierowca poniósł startę w postaciu buta. Bo kierowcy trzymaja buty na schodkach, ten trzymał od strony pasażera, prosił, zeby patrzeć, czy but nie wypadł. Meldujemy, nie wypadł. Zatrzymujemy sie na kawę, buta nie ma... Na szczęście TIRowiec nie przejął się. Wyrzucił drugiego :) tak się puszcza kierwców z torbami... znaczy się bosa ;)

Klnie nasz kieorwca na drogę - a ile winieta kosztuje! - piekli się. - Za co? Za autostrady, których nie ma? Ma rację, drogi w Bułgarii są w katastrofalnym stanie - szczególnie, gdy wyjeżdża się z Turcji, gdzie drogi zaczynają powoli przypominac niemieckie autostrady... (tak, Turcy mają jedna z najleszpych dróg w Europie i ciągle je budują). Turcy, gdy wspaniałą drogą szybkiego ruchu podjeżdżają do granicy, przekraczają ją i wjeżdżają na arcudziurawa bułgarską drogę zawsze śmieją się - Witamy w Unii Europejskiej! Kierowca jedzie do Sarajewa, elektryzuje nas ta nazwa, prawie zmieniamy plany... ale nie, nie ominiemy Bułgarii - to Sarajewa jeszcze dojedziemy. Nie mamy na Bułgarię wiele czasu ( z powodu wzrastającego zimna na nic nie mamy właściwie czasu :) - ale chcemy zobaczyć choć trochę - znamy wybrzeże więc udamy się tym razem w środek - do Sofi. A po drodze - Plovdiv - jedno z piękniejszych miast w Bułgarii... 

Jedziemy przez piękną Bułgarię - góry, niewysokie, ale przepiękne, malowanicze wioski. Puste. Kraj się wyludnia - chyba żaden nowy członek Unii nie doświadczył tego tak, jak Bułgaria - wioski, małe miasteczka, pustoszeją. Tylko staruszkowie...  - Wszyscy na zachodzie - śmieje się kierrowca. - Niedługo nikt tu nie zostanie! Nawet TIR-ówek nie ma już - kiedyś stały na każdym kroku. Teraz wyjechały do Unii... Mijamy straszliwie biedne wioski, miasteczka - Unia.. - komentuue kierowca. Wie, że złośliwie - To nie wina Bułgarii, że biedna - ale Turcja do Unii nie godna... Choć my już do Unii nie chcemy, po co nam... Ale my byliśmy za biedni, a Bułgaria nie jest...

- Małe miasteczka, wioski w górach pustoszeją, racja - powie nam później nasza hostka z Sofii. - Ale to nie tylko Unia, choć pewnie też. Młodzi ludzie wyjeżdżają, ale przecież nie tylko nas to dotyczy. Nie tylko na Zachód, ale choćby do Sofii, gdzie żyje się coraz lepiej, gdzie każdy z dobrym wykształceniem, znający języki może mieć dobrą pracę. A puste wioski? Może i przykre... Ale może keidyś ludzie wrócę, przyjdą turyści, mamy piękne, czyste góry... A na razie Bułgaria kojarzy się tylko z morzem...

Kierowca wysadza nas przy wjeździe do Plovdiv. Szybko zatrzymuje nam się samochód. Młody Bułgar, świetny angielski, wiezie nas do centrum. Wymieniamy trochę pieniędzy - Bułgaria nadal jest bardzo tania :) Po drogiej Turcji - wielka ulga :) Co prawda w Turcji prawie nie wydawałysmy pieniędzy, ale czasem miło być w tanim kraju...

Plovdiw od razu nam się podoba i zaskakuje. Przypomina nam o długiej historii Bułgarii, historii tych ziem. Tracka osada, potem rzymska Filipppolis (niedawno w centrum znalezionn ruiny rzymskiego stadionu, które całkiem niedawno udosyęoniono turystom, jest też dobrze zachowany teatr antyczny - szokuje - w środku osmańskiej starrówki - rzymskie ruiny),  a potem czasy Bizancjum, z których całkiem sporo zostało, Osmanowie - pięknie zachowna starówka, meczety, łaźnie, no - i Bułgarzy ze swoimi przecudnymi cerkwiami... Taka historia w pigułce, bardzo malownicza, a wszystko można zrobić w 2-3 godziny zupełnie nie męczącego spaceru...

Z Plovodiv jedziemy do Sofi - jest już ciemno, więc jedziemy autobusem (nie są wcale tak tanie, jak się spodziewałyśmy, ale czasem trzeba....) - na miejscu jesteśmy dość późno, jedziemy metrem do naszej hostki - wita nas przemiła, młoda Bułgarka i całkiem spory psiak (właściwie olbrzymi ;).










DZIEŃ 40 - SOFIA

Zwiedzamy Sofię - monastyry, cerkwie, place, deptaki, socrealistyczne osiedla, murale... Na Sofię wystarczy 1,2 dni. Ale warto - bułgarska stolica nie wiem czemu przypomina Warszawę sprzed 10, 15 lat... Wcale nie chodzi o zabytki - ale o jakiś ogólny klimat... Warto zobaczyć Sofię, warto powłóczyć się uliczkami, niedawno odkryto rzymskie ruiny pod miastem, niektóre można już zwiedzac, można nagle wśród blokowisk zobaczyć bizantyjski kościółek... I dumny kościół "rosyjski" - na cześć Rosjan, którzy wyzwolili Bułgarię z rąk Osmańskich Turków (przypomina mi się Armienia - wolimy Rosjan od Turków... oczywiście w Bułgarii to czasy jak najbardziej odległe, na Kaukazie - jak najbardzien teraz...). Trafiamy na manifestację - Bułgarzy propsteują przeciw rządowi i korupcji (Bułgaria wciąż zajmuje miejsce w czołówe skorumpowanych państw)- nasza hostka ostzregała nas, że może być niebezpiecznie, ale protesty, choć sporo, są zupełnie pokojowe. Hostka wieczorem długo będzie nam tłumaczyc bułgarską scenę polityczną, kto z kim i dlaczego. Sama popiera protesty - Nie chodzi o opcję polityczną, ale o korupcję - wyjaśnia. - Chcemy  tym skończyć... Budować nowy kraj... 




































DZIEŃ 41 - po prostu NIEDZIELA :)

Dziś jest niedziela - w podróży trzeba robić sobie wolne dni - bo podróż to wcale nie wypoczynek ;) czasami - i my mamy wolne niedziele - wtedy nic poważnego nie zalatwiamy, nigdzie nie jedziemy, obijamy się - i takie jeden wolny dzień w tygodniu jest bardzo potrzebny - czytać książki,oglądac filmy, spacerować bez celu - to co robi się na co dzień, gdy się nie podróżuje (no, opróćz pracy hehe). Nasza hostka zabiera nas na spacer do parku, z psem oczywiście, spotykamy innych spacerowiczów z psami ;) potem idziemy na bułgarskie specjały, potem wracamy do domu, pijamy wino, rozmwiamy. Nasz hostka ma dobrą pracę, sporo podróżowała, jest młoda, wyksztłcona, dobrze zarabia, właśnuie kupiła mieskanie - więc może hostować ;) co bardzo ją cieszy. Zna kilka języków - to taka "nowa Bułgaria", nasz hostka cieszy się, że jej kraj wstąpił do UE - Dla takich ludzi jak ja, to olbrzymia szansa, i to szansa nie na wyjazda na zachód i mycie naczyć w Anglii, ale na dobe życie właśnie tu - podkreśla. Dużo, dużo rozmawiamy, odkrywamy podobne gusty muzyczne (całkiem fany jest bułgarski metal ;)... - Szkoda, że macie tak mało czasu... że nie możecie dłużej zostać... Zapraszamy nasza hostkę do Polski... - A wy tu jeszzce wróćcie, najlpiej latem... Pojedziemy w góry, pozwiedzamy klasztory... 
Pokazuje nam zdjęcia, okazuje się, że chodzi wiele po górach - a sa piekne. Obiecujemy sobie i Bułgarii wrócić tu latem - U mnie macie zawsze otwarte drzwi - zaprasza nas nasza gospodyni... 

DZIEŃ 42
Nasze niegodne stopy na Unijnej ziemi

Rano nasza hostka podwozi nas na wylotówkę - kolejny wielki cel - chcemy dojechać do aż do Kratowa w Macedoni... No, zobaczymy ;) Dobrze, że nasza gospodyni rano wstaje do pracy, co motywuje nas i to mocno :) Jesteśmy na obrzeżach, w powietrzu wisi zimna, paskudna mgła, jest obrzydliwie zimno, ciężko nam coś złapać - nie widać nas, niekończące się ślimaki, zjazdy, wjazdy, całkiem nas dezorientują... - Dwie polskie turystki zamarzły w listopadzie na obrzeżach Sofii... - wyobrażamy sobie nagłówki w gazetach (chyba dwie polskie idiotki - prostuje DziFisz, - Idiotki w listoadzie w trampach). 

Planujemy wielkie zakupy - rękawiczki, swetry, ciepłe buty, kurtki... Rozmarzamy się :) - ale nam będzie ciepło..

W końcu zatrzymuje się ciężarówka. Młody, sympatyczny kierowca, daje na maksa grzewanie. Wjeżdżamy w góry - i... słońce! Pod nami mgły, paskudne chmurzyska, a nad nami błekitne niebie, cudne, jesienne góry. Od razu lepiej. 

A potem jedziemy przez wioski - z mołdą dziewczyną, która w samochodzie miała wielkigo kota, z przesympatycznym Bułgarem, który chciał nas zabrać na kawę, ale niestety nie mamy czasu, z młodym małżeństwem, ze starszą panią zdezeloanym samochodem... Z wioski do wioski. Pięknie. Nie czekamy nigdzie zbyt długo, Bułgarzy chętnie się zatrzymują.

Ostatnie maisteczko przed macedońcską granicą. Tu przywiózł nas Turek - urodzony w Bułgarii, ale Turek. - Wielu nas tu mieszka - mówi. - W końcu to były nasze ziemi... Mam tu rodzinę, tu moje miejsce... Ale czasem myślę, że w Tucji żyłoby się lepiej...

Stajemy na wylotówce, do granicy mamy kilkanaście kilometrów, pojawiają się już macedońckie rejestracje, co nas cieszy daje przedsmak nowego kraju (żadna z nas nie byłą jeszcze w Macedonii :) - i, zatrzymują się Macedończycy! Mają mało miejsca, ale zaczynaa przemeblowanie w samochodzie, gdy.. podjeżdża policja. Policja inetersuje się nami, a nie Macedońcczykami, prosi do siebie, więc nasi Macedonczycy odjeżdżają, a my się wściekamy. Policja pytal, co robimy. Przecież łapanie stopa nie jest zakazane i w żaden sposób nie stanowimy zagrożenia. Policjanci potwierdzają, ale proszą o paszporty. - To teren Unii Europejskiej - podkreślają z dumą. - I mamy wielu nielegalnych imigrantów.. (tak, i zawsze ci nielegalni imigranici łapią stopa w środku miasta...). policjanci oglądają paszporty. - A gdzie pieczątka wjazdowa? - Nie mamy? - Dlaczego? - Bo nam nie wbili? - Dlaczego? - Nie powiedzieli? - A skąd mamy wiedzieć, ile przebywacie na terenie Bułgarii? Na terenie Unii Europejskiej? (mieszkamy na terenie Unii Europejskiej!!!) - Nie wiemy skąd macie wiedzieć, wy jesteście policja a nie my... Potem policjanci dzownią, sprawdzają nasze paszporty, dziękują i oddają. - Wszystko w porządku. 

Przejechało tyle stopów... Na pewno by się nam zatrzymali... Klniemy na Bułgarską policję..

Mija chyba z godzina. Przyniesli nam pecha. Jest późno, szybko robi się ciemno, przed nam kawał drogi... Zatrzymuje się straż graniczna. Podwiozą nas! Na pewno jadą na granicę... Nie podwożą. Proszą o paszporty. (Mamy tu granice, teraz to granica unijna..ta...a my jesteśmy nielegalnymi imigrantami i na środku miasta w biały dzień łapiemy stopa... w dadatku nie w tą stronę...). Kolejne pół godziny dzwonienia, sprawdzania. Gdzie przekraczałyśmy granicę, kiedy, po co... Odjeżdżają. Nie chowamy paszportów. Śmiejemy się, że zaraz przyjada następni... Przecież jesteśm w Wielkiej Unii i możemy być nielegalnymi imigrantami... 

To miał być żart z tym nie-chowaniem paszportów. Kto jeszcze miał by nas sprawdzać?

Zatrzymuje się młody chłopak, dobrym samochodem. Nareszcie! - Paszport proszę - Co? - Jestem z tajnej policji - pokazuje legitymację. Nie no, chyba jaja sobie robią...

Policjant (tajny, ma  nawet ciemne okulary) nie mówi zbyt dobrze po angielsku, po rosyjsku tez chyba nie, albo nie chce (z poprzednimi rozmawiałyśmy po rosyjsku) - nie możemy sie dogadać (po co, ile, gdzie, co robiłyśmy w Tucji - a co go to obchodzi, tu Bułgaria a nie Turcja..). Zabiera paszporty, mówi, że musi zadzownić po "inną policję" (już ty byłą, dwa razy w dodatku). Przyjeżdża "inna polcija", tym razem w mundurach, oznajkowanym samochodem. Młody dumny - zauważył takie dziwne osoby! Stersi ogladają paszporty - Ok. Rozmawiamy po rosyjsku. Śmieją się z "tajengo" - To dziewczyny po rusku umieję, nie mogłęś się dogadać? -Ja po angielskie z zagranicznymi turystami rozmawiam - mówi z dumą. 

Zwariujemy. Ciekawe, kto nas jeszcze sprawdzi...

W końcu zatrzymuje sie młody chłopak - tylko do granicy, trudno. Zachodzi słońce. Pięknie. Ale ciekawe, gdzie dojedziemy. Jak i czym. Może prześpimy się w budce strażnika.

Bułgarscy pogranicznicy mało się nami interesują. Macedończyk (wreszcie jakaś słowiańska gęba, jakoś nam się miło robi...) - przejny - gdy mówimy, że jedziemy do Kratowa, czyni zamaszysty znak krzyża - W imię Ojca... A po co? Kto tam jeździ?... DO kratowa jadą - śmieje się i oznajmia całej granicy. Panuje ogólna wesołość. Przeczytałyśmy, że Kratowo to miasteczko położone w kraterze wulkanu, co nas bardzo zaiteresowało, dlatego tam jedziemy... Co w tym dziwnego... - To koniec świata, nikt tam nie jeździ - śmieje się oficer. - A jak tam w ogóle dojedziecie? - Autostoem! - Oficer zaczyna płakać ze śmiechu. - tam nic nie jeźzdzia, a jaki już to nie w nocy... Dobra, dobra, dojhedziecie - mówi. - Jak dojedziemy, skąd nagle wie, że dojedziemy. Woła kierowce Tir-a - Zawieź je do Kratova - Ale tamtędy nie jadę - To pojedź - Dobra...

Pakujemy się kierowcy do ciężaróki. Mówimy, że nie musi nas wieżć. - Dużo nie nadrobię - śmieje się starszy, przemiły kierowca. Jedziemy przez piękne góry, wąską, kręta drogą. Pierwsze wrażenie? Bajkowo - wszystko małe (domki, kościółki, wązkiutka droga, kraj w sumie też mały) i śliczne... Kierowca opowiada nam, co zobaczyć w Macedonii, okazuje się, że nasze języki są tak poodbne, że nie mamy problemów z zrouzmieniu się... ;) Gdy dojeżdżamy do Kratova jest ciemno - miasteczko naprawę leży w kraterze, co robi niesmowite wrażenie - i jst tu cieplej  - w koło stromy krater, więc nie wieje :) nie ma skąd i jak - jest jakieś 10 stopni, więc bezwietrzne, odsłoniete z każdej strony miasteczko to świetny pomysło... No włąsnie - nie mamy tu hosta :) Jak na razie nie mamy w Macedii żadnego pewnego hosta ;) - więc czeka nas noc pod namiotem - a namiot amy najtańszy z supermarketu, w dodatku z popsutymi zamkami, co oznacza, że nie zamyka się ;)

Wysiadamy, żagnamy się. Miateczko ładne, cieszym się na jutrzejsze zwiedzanie... Starem nad rzeką, wąskie uliczki. Idziemy do sklpeu - nie mamy macedońskich pieniędzy, ale można płacić w euro - reszta w macedońckiej walucie, ale kurs bardzi dobry, lepszy niż w kantorach nawet, więc jest to też sposób na wymianię pieniędzy ;) Tanio - chyba nawet taniej niż w Turcji, więc nie będziemy głodować. Kupujemy wino, wypijemy, a potem zastanowimy się, gdzie będziemy spać (bo w namiocie chyba za zimno...). Po winie dochodzimy do wniosku, że właściwie nie jest tak zimno. Szukamy miejscówki - co nie ejst łatwe (bo jestesmy w kraterze...) - jest jakaś ścieżyna (nikt chyba nie będzie chodził w nocy) - rozbijamy namiot - sa jakieś krzaki, na pewno nas nie wiadać... I właściwie jest całkiem ciepło... ;) 

A jutro będą same niespodzianki ;)

niedziela, 2 lutego 2014

Dlaczego Turcja...



(tak na marginesie)

Mówimy do widzenia Turcji - dziś nasz ostatani dzień - choć słowa ostatni nie powinno się używac (drogi podróżniku... ;) - więc: ostatni w tej podróży (choć i tu nic nie wiadomo...) - Turcja jest dla nas specjalna... Dla nas i dla wielu podróżników... Wyjątkowa, wspaniała, jednyna - więc ten wpis jest specjalny - taki na marginesie ;)

I trochę będzie subiektywny :)

Turcja po raz pierwszy - Mam naście lat - jedna z moich pierwszych "poważnuch" podróży - wtedy dalekich - do Rumunii :) są lata 90. - więc to zupełnie inne Rumunia niż teraz, Rumunia, do któej wyjazd (stopem) nie był czymś zwyczajnym, która wtedy kojarzyła się... co najmniej źke (co było jak najbardziej nieprawdziwe). Ale nie o Rumunii miało być :) Więc jestem w Rumunii, docieram nocą do Bukareztu i nie wiem za bardzo co z sobą zrobić - udaję się na dworzec kolejowy - i widzę - na tablicy - pociąg to Stambułu. Stambuł - brzmi co najmniej magicznie, oczyma wyobrażni widzę meczety, zachody słońca nad Bosforem... Nic więcej o Stambule nie wiem.. Patrze jak urzeczona w tablicę -podchodzi do mnie taksówkarz. Nie wiem, skąd wie  czym myślę i marzę :) - Pociąg do Stambułu jest bardzo drogi, ale znam miejsce, gdzie można kupić tanie bilety na autobus.... I jeszcze po Bukareszcie obwiozę...  Nie pamiętam ceny, ale to czasy bardzo taniej Rumunii - musiały być jakieś grosze. Taksówkarz dotrzymuje umowy - pokazuje miasto nocą, a potem jedziemy do firmy - są autobusy do Istambułu - znowu - nie pamiętam ceny, ale skoro mnie było stac musiało być tanio. Kupuję bilet - stróż i kasjet w jednej osobie mówi, że jak nie mam gdzie spać, otworzy mi autobus...

Stambuł jest dla mnie rewolucją, odkryciem Azji, czarami. Błądzę ciasnymi uliczkiami, czuję chyba po raz pierwszy zapachy orientu... Nie mogę się nadziwić - tak inaczej, a tak w sumie blisko.... Mam 3 dni, 3 dni, które wstrząsają moim światem -chcę tu jeszcze przyjechać, chcę do Turcji, do Azji, do świata...
Jest maj i planuje, że wrócę na wakacje. Nie wychodzi. Te wakacje spędzę na Krymie. Też fajnie. A Turcja pozostaje niespełnionym marzeniem... Niedługo pojadę do Indii, Melezji, Nepali, Tajladnii, Nowej Zelandii.... A Turcja ciągle pozostaje niespoełnionym marzeniem. Ale jest tajemnym Orientem, którego szukam. Który znajduję... Jest drogowskazem..

Turcja po raz drugi - mija kila lat  wybieram się autostopem do Jerozolimy. Strat - Odesssa. Oczywiście - tylko autostopem :) Pzez Turcję. Jadę z siostrą i Turcję planumey tranzytem. Z trnzytu robi się prawie miesiąc - pierwszy turcki stop, (szok cenowy, pamiętałam tanią Tucję, a jest tak drogo) - super, mega łatwu autstop, ludzie zparaszający nas do domów -gościnność, jakiej nie da się opisać, i piekno, piękno. Zwiedzamy Istambuł, Kapadocję - jedziemy w stronę Syrii - ludzie podwożący nas, płacący nam za taksówki, dający jeść, pić, noclegi... Mity - że niebezpiecznie, mity, które powtarzają samo Turcy. Jest megabezpiecznie. Cudownie. Potem Syria, Liban, nie docieramy do Izraela (tym razem :) -wracamy znowu przez Turcję - nawet nie płaicmuy za wizę ;) (nie macię pieniędzy? nie szkodzi - mówi pogranicznik, wbiję wam tranzyt... Na ile? w ile zdążycie...) - znowu - cudowny autostop, ludzie zapraszajacy do domów (namiot nad rzeką, przychodzi cała rodzina, nie możecie tu spac, chodźcie do nas... dlaczego? bo jest tu "sinek" sinek? pokazują rękami rzękę, ugruzienia... aaa... snake? potakują głowanie, boimi się rzecznego węża, idziemy do domu, cudna turecka rodzina, spanie, jedzienie, gościnność, dowiadujemy się, że "sinek" to komar... ;) Turek,który upietra się, żeby kupic nam bilet do Rumunii - co, nie patrząć na nasze protestu czyni.. Turck, który karmi nas, poi, i kupuje ciuchy (tak źle wyglądamy ;) no dobra, jestesmy kilka miesięcy w   podróży :) 
Miłość do Turcji to już nie ślepe zakochanie, ale miłość dojrzała...

Turcja po raz trzeci - pracą moich marzeń zawsze było dziennikarstwo, kochałam pisac i przez kilka lat to robułiłamm - a potem stwierdziłam, że bardziej niż pisać - kocham podróżowac... I wyruszyłam - pracowałam wszędzie ;), podróżowałam... (no, jest na blogu :) -  a potem - myśl - praca w turystyce - i wypadło na Turcję, Więc Bodrum - inna Turcja, ta turystyczna, która tak mi się kiedyś nie podobała (kiedy z okien ciężarówki oglądałam turecką Riwierę i myślałąm - te hotele, sztuczne miasta, to nie Turcja...) - ale t też Turcja. Uczę sie - nibu tle wiem, a nie wiem nic - ten kraj ma tyle do opowiedzenia... W wolne dni jeżdżę po oklicy stopem - by przypomiec sobie moja Turcję stopową, ukochaną - i nigdy mnie nie zawodzi... ;)

Turcja -praca i podróże - cztery seozny w Turcji - Alania, potem Kemer, po każdym podróż -jedna duża na wschód (jest na blogu :) i teraz ta - przez Turcję... I mam nadzieję będą następne... Bo ten kraj nigdy się nie nudzi... Bo trzeba wielu lat aby wszytsko tu zobaczyć - bo to kolegnka naszej cywilizajci, bo jest tu cała historia - od najdaniejszych śladów ludzkości, poprzez wielkie cywilizacjie wschodu, antyk - grecki i rzymksi, a potem -przychodzą Turcy... seldżcuccy, osmanowi - tworzą wielkie imperium... ale też ślady innych cywilizacji - magiczny wschód... Nieprzebytu góry, wielkie rzeki wschodu, antyczne wybrzeże zachodu, niepowatarzalny Stambuł.... I Turcy - pierwsza rzecz - niesamowita gościnność, żyjące "Gość w dom, Bóg w dom". Dosłownie... Autostpe jak taksówka, coach surfing, tak popularny i ławtwy, że kręci się w głowie, zaproszenia do domu.... to tzreba przeżyć... Wiecie co turecki kierowca mówi, gdy dziękujesz mu za podwiezienia? - To ja Tobie dziękuje.... taka jest Turcja...

Czy ten kraj ma wady? Oczywiście... ;) Ale - nic w porównaniu z jego zaletami... Czy jeżdżenie autostopem jest bezpieczne? - jak najbardziej (obie z Dzifiszem żyjemy i mamy się dobrze :) - zreszta ten temat nie raz już poruszałam na łamach bloga.... :)

I zaraz będzie - Kurdowie, Ormianie itd.. - wiemy o tym wszystkim... patrz wyżej - czy ten kraj ma wady 0 choć... trzeba tam pojechać, żeby móc się wypowiadać - więc krytyki i zarzutów, że idealizujemy od osób, które w Turcji (i na wschodzi Turcji) nie były - nie przyjmujemy ;)

To Tyle :) Jutro będziemy w Bułgarii :)
Do zobaczenia :)
Jedźcie do Turcji :) My na pewno jeszcze kiedyś tam zawitamy :)
Dziękujemy ;) Naszym hostom, kierowcom, Turcji... I do zobaczenia :)


sobota, 1 lutego 2014

Kolumny i meczety - ostatnie dni w Turcji :(


DZIEŃ 35
Jak DziFisz zbeszcześcił tron sztana

Dziś kolejne "ruiny" - nie wiemy jeszcze jak bardzo nas zachwycą...



Wstajemy rano - jedziemy - Izmir jest miastem nigdy się nie kończącym (takie przynajmniej sprawia wrażenie) - więc bierzemy dolmusza, żeby wyjachać jak najdalej się da... Pomysł średnio trafiony - bo ciągle, ciągle miasto - ale zaraz, gdy tylko wyciągamy kciuka - zatrzymuje się półciężarówka, do samej Bergamy - więc docieramy, jak niemal zawsze bezboleśnie :) - no, ciasno tochę w kabinie :)
Bergama, to małe, całkiem miłe, przytulne miaseczko - istniejące w miejscu, gdzie kiedyś był potężny Pergamon. Tak naprawdę to, co zwiedzają turyści, co potocznie nazywamy Pergamonem, to zaledwie wzgórze ze świątyniami - czyli Akropol, i "dzielniaca szpitalna" - Asklepion. Ale i tak wystarczy, żeby zrobić wrażenia...

Idziemy w stronę Akropolu - sprawdzamy cenę kolejki linowej, którą wszyscy turyści wjeżdżają na wzgórze (na wypadek, gdyby, któraś z wycieczek miała nie miałą ochoty korzystać z kolejki, drogę, którę kiedyś wjeżdżało się do Akropolu, zamknięto dla autobusów). Ile kosztuje kolejka? Co najmniej kilka razy za drogo... Postanawiam wspiąć się (nie słuchać tych, którzy mówią, że się nie da) - idziemy drogą, podziwiamy widoki, góry, zaporę, sztuczke jezioro (kolejka jest z drugiej strony wzgórza, więc kolejkowicze nie mają widokó ;) - i w momencie, kiedy stwiedzamy, że chyba nas ta droga jednak zmęczy ;) zatrzymuje sie samochód - turecka rodzina, też nie mają ochoty przepłacać za kolejkę... I za chwilę jestesmy na górze.




Pergamon jest z wszech miar godzien polecania - i wielkim błędem jest go ominąć... Świetnie zachowane świątynie i niesamowity widok - teatr wpisany we wzgórze tak strome i wysokie, że aż się kręci w głowie... Nie wiadomo, co podziwiać - świątynie, czy widoki.... WoW. Jest i sławna (albo niesławna) świątynia Zeusa - zarośnięte miejsce po ołtarzu, dziś głównej atrakcji Muzeym Pergamonu w Berlinie... Świątynia wygląda, jakny ktoś wybił jej zęby... Jak wspaniale musiał wyglądać ołtarz w ostrym, południowym słońcu, wśród innych cudów, na pergamońskim wzgórzu... Szkoda, że nie możemy tego zobaczyć... (tu zaczyna się dyskusja o "słuszności" wywożenie zabytków i ich nie-oddawania).



Gmina chrześcijańska Pergamonu jest jednym z kościołów Apokalipsy - miasto, niektórzy uważają, że być może ze względu na charakteryystyczne położenie Akropolu pełnego pogańskich świątyń - na stromym wysokim wzgórzy - górującego nad okolicą - nazwane jest "tronem szatana". Gdy DziFisz jest zniknięty właśnie o tym czytam - i gdy Dzifisz nadchodzi - informuję ją o tym. - Na tak, Dzifisz nasikał na tron szatana... Ładnie...











































Schodzmi w dół - idziemy do Asklepionu - trzeba sporo podejść, wyjsć z miasta, pod górkę (ale olbrzymie musiało być to miasto...), przez wioseczkę (na miejscu wielkiiego antycznego miasteczka dość prymitywna wioska, brudne dzieciaki krzyczą za nami, kobiety piorą w baliach...) - obok wielka jednosta wojskowa, czołgo, żołnierze - warto zobaczyć Askpepion - czyli coś w rodzaju szpitala senatorium, uzdrowiska czy czego tam jeszcze - kolejne wow - tajemnie przejścia, gdzie dzwięk wody leczył nerwy, świątynie, kolumny... Jest tuż przed zachodem słońca, więc światło idealne...














No, właśnie, tuż przed zachodem słońca - gdy wychodzimy na wylotówkę, jest juz ciemno. Ale - nie jest źle, prawie natychmaist zatrzymuije się na TIR, a potem osobówkę podjeżdżamy pod sam dom naszego hosta... Piwo, rozmowy, padamy na naszego "airbaga" (nasz host bardzo przejmował się, że będziemy spać na dmuchanym łózku, przperaszał, martwił się, a jest to chyba najwygodniejsze spanie, jakie można sobie wyobrazić :). Nasz wiza turecka... Nie mamy zbyt wiele czasu - jutro musimy zrobić spory kawał drogi - dobre kilkaset kiloemtrów - aż do Edirne... A stamtąd - na bułgarską granicę...

DZIEŃ 37 - do Edirne

Mamy przed sobą jakieś 500 kiloemtrów. Dużo i mało. Czasem, jest taki dzień, że robi się ledwo kilkadzisiąt (nasza droga do Bodrum ;) - a czasem 500 km to nic... Nie da się przewidzieć - i to jest a autostopie najpiękniejsze - że nie da się przewiedzieć. I że zawsze, wszystko, cokolwiek by się działo - ma dobry koniec... Naprawdę - choć zwykle "ratunek" przychodzi - nie zwykle - zawsze ;) - w ostatniej chwili... 

Ciężko nam wydostać się z miasta, jeden, drugi, trzeci samochód wywożą nas po kilka, kilkanaście kiloemtrów, ale ciągle jesteśmy w Izmirze. Zaczynają sie korki - na szczęście mamy sprytnego kierowcą (lub zdesperowanego - spieszy się do pracy) - który postanawia korki ominąc, więc jedziemy przez dzielnice fabryczne, potem wioski, pola uprawne, jakieś blokowiska - wielka koło - ale jedziemy a nie stoimy, a przy okazji oglądamy okolice Izmiru... ;) Jest koło południa, zrobiłyśmy (licząc odległość od Izmiru) jakieś 40 km... Nieźle :)

Ale następny kierowca przewiezie nas spory kawał - aż do Cannakale - nie ma siedzenie z tyłu, ale nie widzi problemu (my też nie) - jedna  z nas siedzi na plecakach :) Kierowca też lubi skróty, często zjeżdżamy z głównej drogi, jedziemy przez wioski, pięknie, czasem jedziemy wzdłuż morza. A potem Canakkale - gdzie musimy przeprawiać się promem - nasz kierowca dalej nie jedzie :( - my łapiemy stopa, do miejsca, skąd pływają promy - i... No tak, nie mamy lirów, a nie ma gdzie wymienić euro... Nie mamy na bilet... Szperamy, jakieś drobniaki, prom zaraz odpływa, następny nie wiadomo kiedy, i tak zresztą ciemno... Mamy wyszperane na jeden bilet - kosztuej co prawda grosze, ale my groszy nie posiadamy :( kasjerka śmieje się, bierze nasze drobne - wpuszcza nas... - Nie ma problemu :)

Choć przepływamy tylko Dardanelle (przy okazji miejsce sławnej bitwy) - przeprawa trwa ponad godzinę, zanim załadują sie ciężarówki, zanim prom odbije... Wysiadamy - jest ciemna noc, wiemy, że jak nie zatrzymmay jakiejś ciężarówki z promu - będzie źle, więc wybiegamy z promu na łeb na szyję, zająć dogodne miejsce do łpania, a miejsca nie ma, bo jakieś mała miesteczko, wąska droga... Desperacka machamy - zatrzymuje się pierwsza wyjeżdżająca ciężarówka, blokuje drogę, z tyłu inni kierowcy trąbią... Nasz kierowca każe się nie przejmowac, w spkoju pakować.. ;) Turcja... Już nam żal że jiedługo stąd wyjedziemy...

Nie ma się z czego cieszyć - nieco ponad połwoa drogi, a już ciemno.. Ale jak zwykle się nie przejmujemy... (nie zdajemy sobie sprawy z pwoagi sytuacji ;) - jest już całkiem ciemno, noc - w dodatku zimno - mamy cały czas letnie, cyprysjskie szmatki - trzęsąc sie toczymy dyskysję o koniecznośc zakupu czegoś cieplejszego... Zatrzymuje się ciężarówka, wygladająca jak wracwyciągniety z dna oceanu, musi mieć co najmniej kilkadzisiąt lat, nie zgadujemy nawet jaki to model ;) - w dodatku w śodku ciasno - ale - byle do przodu. Wciskamy się z Dzifiszem, jedziemy może 20 km na godzinę, a pod górę niemal stoimi - do tego ogłoszujący hałas - i stary (jak ciężarówke ;) kierowca - ale przemiły. Wiezie coś do jakiegoś hotelu - podjeżdżamy - od razu pytanie - chcecie jeść? pić? macie gdzie spać?

Chcemy - ale spieszymy się - czeka na nas host... mamy jeszcze kilkadzisiąt kilometrów, żegnamy się z kierowcą, i łapiemy dalej, szczękając zębami - trzeba się przyzwyczajać... idzie zima... Cieplej już nie będzie...

Zatrzymuje sie młody, przemiłu chłopak. W dodatku słucha porządnego metalu i ma śweitne głośniki. Rozkładamy sie i odpływamy do krainy szczęścia.... Zawozi nas w miejsc, gdzie czeka nasz host - tym razem będziemy mieszkac w studenckim mieszkaniu, nasz host - ma wielki pokój z materacami dla coach - surferów, jego koledzy - też sympatyczni, Znowu długie, wieczorno nocne dyskusje - nasz host uwielbia cach surfing, uwielbia mieć gości, opowiada o dziewczynie, którą zaatakował jakiś Turek i o wszytskich coach - surferach z Edirne, którzy go szukali... - Generalnie rzadko się coś złego w Turcji zdarza - mówi nasz host i pod tym akurat podpisujemy się obiema rękami - chyba że na Wschodzie... Nasz host uważa wschód Turcji na region paskudny i niebezpieczny i wylęgarnie wszellkiego zła. Nie móimy, żejeździły tam nieraz stopem.. nasz host nigdy nie była na wchodzi i ani mysli się tam zapuszczać - Wąsy, czarne spodni z opuszczonym krokiem, ostro zakończone, wypastwoanbe buty - ostrzega nas przed tak wyglądającymi osobnikami - Taki na pewni jest ze wschodu... Śmiejemy się - z tym akurat się nie zgadzamy ;) A poza tym nasz host jest przemiłym, pełnym dobrej energii młodym człowiekime - hka zwykle - udał się nam najlepszy z możliwych hostów :) I trzeba tyle rzeczy ogadać... Chyba nigdy się nie wyspimy... ;)

Dzień 38 Edirne



Piękne, cudne, dumne. Kiedyś, przez krótki co prawda czas - stolica Imperium Osmańskiego (zanim Turcy zdobyli pobliski Istambuł). A wcześniej Adrianpol (dokładnia Hadrianpol - na część cesarza Hadrian który rozbudował dawną tracką osadę). Cudne meczety - - wspaniałego t, znanego tureckiego archoitekta - Sinana, nadwornego architekta kilku sułtanów, geniusza - swoich czasów, geniusza w ogóle.  Człowieka, który podyktował styl na najblliższe stulecia, artysty niezwykle płodnego - zaprojektował prawei 10 meczetów i drugie tyle budowli świeckich, od Mekki i Budapeszt...   Zrewolucjonizował architerkturę, stworzył dzieła, które zawsze będą kojarzyuć się z Turcją... pomysł Stambuł albo Turvcja i zamknij oczy - zobaczysz meczety Sinana... I właśnie jeden z najwpanuialszych i pierwszych znajduje się w Edirne..

Sinen ma zreszta arcyciekawy życiorys - bo wcale nie był Turkiem - urodził się w Kapadocji, możliwe, że był Ormianinem albo Grekiem, a jeho prawdziwe imię brzmiało Jóżef, co wskazuje na to, że prawie na pewno pochodził z chrześcijańskiej rodziny. Był janczarem - czyli należał do wojska, tworzonego przez nie-muzułmanów - ochotników - walczył i już wtedy pokazał swój talent - nad jeziorem Van projektując umocnienia. Mimo, że nie był Turkiem, ani Muzułamninem (choć potem przeszedł na Islam przyjmując imię Sinan) stał się jednym z najważniejszych ludzi swoej epoki... Powierzono mu zaprojektowanie najważniejszych meczetów, pałaców, rezydencji...



Wstajemy koło południa - idziemy z naszym hostem do miastam pokazuje nam meczety - mały, chć też starym w którym się modli, i te wielkie, sławe. Siedzimy na miękkich, wspaniałych dywanach - nasz host jest głeboko wierzący - Może tak o mnie nie myślicie - śmieje się. - Może nie przestarzegam wszystkich zasad mojen religii... Ale naprwde wierzę w Boga... Rozmwoami więc o Bogu, religi - Ludzie teraz tam mało wiedzą o Islamie, nawet Muzułamenie - mówi nasz host. - To przykre. Muzułamnie przychodza tu jak turyści... Pewnie wy wiecie o Islamie więcej niż wielu z nich...

































Nasz host idzie na uczelnię, my chodzimy po starówce, małej, ale całkiem sympatycznej, potem wracamy do domu, nie możemy trafić - ale to Turcja - wysatczry komuś pokazać ( w sytacji gdy nie umiemy nic powodziec ;) adres i zaraz, nawet poświęcając czas, nas zaprowdzi.. Jemy z chłopakami obiad - turecki, dobry, jemy z podwójną chytrością - bo opuszczamy jutro Turcję - więc nie wiadomo, kiedy znowu zakosztujuemy tureckich specjałów...










Mam dziś urodziny, więc kupiłał sporo piwa (nasz host - jak sam powiedział - nie przetsrzego wszytskich zasad swej religii i pije alkohol - zawsze pytamy naszych muzułamńskich hostów, czy piją, czy nie mają nic przeciwko temu, ze wypijemy piwo - zwykle nie mają, ale zawsze lepiej spytać.. :) - okazuje się, że nasz host wie o moich urodzinach (viva facebook) - i tez nakupił piwa... Oj, działo sie... Jak my juutro wstaniemy? jak wyjedziemy? jak załpaiemy stopa - zastaawiamy sie nad ranem wypiwszy wielka ilość piw i dziwnych inych rzeczy, które miał skitrane nasz host.... Ostani dzień w Turrcji..