czwartek, 18 kwietnia 2013

Tibilisi


Znowu gruzińska gościnność...

Nasze Tibilisi

Przyjemne jest Tibilisi - takie do pospacerowania, do pogubienia się w uroczych uliczkach, go oglądania z góry... Tylko żeby nas mniej głowy bolały - w stolicy Gruzji gościnność ukazuje nam się w pełnej krasie...

Gdy przekroczyliśmy granice było już ciemnawo i teraz, jest już całkiem ciemno. Znowu w Gruzji - jak w domu! Ale jesteśmy w tarapatach... Nic już nie jedzie w stronę Tibilisi, stajemy na obrzeżach wioski, gdzie wypytaliśmy o nocleg i nic nie ma, jest zimno, więc namiot odpada - miejscowi mówią, że nic nie złapiemy, a jak pójdziemy dalej w las zjedzą nas wiliki - My też w Polsce wilki mamy - śmiejemy się. - Ale nasze gruzińskie większe - mężczyzna rozkłada ręce, pokazując jakie nas wielkie stwory zjedzą... Ale próbujemy coś złapać - mamy na to całą noc. I wcale długo nie czekamy... Łapiemy stopa i zatrzymuje nam się Azer, jedzie busem, chce opłaty, ale cena do zniesienia, tyle co autobus, więc nie ma co się zastanawiać, jedziemy...

Azer zna parę turekich słów i cieszy się, że my też znamy. Jedziemy ponad dwie godziny, rozmawiamy, o religii, granicach, świecie. O tym, jak było dawniej, za sojuza, gdy ludzi, mówi nasz kierowca, bardziej się szanowali, gdy nie była ważne muzułamnin czy chrześcijanin i jak jst teraz, gdy jako Azer niekoniecznie jest tu kochany - Ale to mój dom -podkreśla. Pyta, dlaczego nie pojechaliśmy do Azerbajdżanu, tłumaczymy, że z wiza karabaską nie możemy - Ech, te czasy, wojny i wojny... 

Tibilisi widzimy z góry, piękne, rozświetlone. Mężczyzna zostawia nas na przedmieściach, gdzie jego zdaniem można znaleźć najtańszy nocleg... No, tanio nie jest, właściwie bardzo drogo... Jest późno, jestesmy zmęczeni... Wsiadamy w autobus do centrum - może tam coś znajdziemy. I gdy pytamy pasażerów o to, gdzie wysiąść, czy nie słyszeli o jakimś tanim miejscu do spania (najwyżej rozbijemy namiot w parku, tu jest trochę cieplej niż w górach) - zaczepia nas mężczyzna. - Ja znam miejsce, gdzie ejst tanio, zaprowadzę was - spadł nam chyba z gruzińskiego nieba. Cena, która podał (kilka złotych) jak najbardziej nam odpowiada. Wysiadamy, dość daleko idziemy - wchodzumy w dzielnicą, którą niektózrzy nazwaliby slumsowata, ponoć bardzo niebezpieczna, faktycznie, kręcą się co najmniej podejrzane typy mocno woniejące alkoholem, ale nasz przewodnik zapewnia, że nic nam się z nim nie stanie. Jest i nasze miejsce - dom, w którego suterynym, piwnikach właściwie znajdujeme się coś w rodzaju dormitorium, szpitalne łóżnka, zero okien, mocno śmierdząca toaleta - na szczęście na zewnątrz - cena zgadza się - nie raz spalismy w gorszych miejscach, więc zostajemy. Właściciele to młode, sympatyczne małżeństwo z czwórką dzieci. Mieszkają na górze, resztę domu wynajmują - najczęściej przyjeżdżającym tu handlarzą, kierowcom ciężarówke, czasem trafia się turyści, tacy jak my. Mężczyzna pracuje na budowie, kobieta w domu z dziećmi - dzieci to błogosławieństwo - podkreślają. - Ciężko nam bardzo, dobrze że dorabiamy na wynajmowaniu... Dzielnica szmerana - ale to też jakaś atrakcja, takie obliczne miasta tez trzeba poznac. Ale do centrum blisko, a ano, gdy wstaniemy zobaczymy uliczne bazarki, mnóswo ludzi, któzy przyjechali tu, do wielkiego miasta szukac lepszego życia, lepszej pracy... Wieczorem będą nas zaczepiać, zapraszać na wino, opowiadać o swoich wioskach w górach, gdzie nie ma z czego żyć, ale gdzie jest najpiękniej, gdzie czekają na nich rodziny, o wielkim mieście, o cięzkiej pracy, o nadzieji, że będzie lepiej...

I wszytstko byłoby idealnie, gdyby nie to, że w ceną noclegu wliczony jest i nasz przewodnik. Na chwilę zostawia nas samych - wraca z domowym, przesmacznym serem, winogronami, rybą, tym wszytskim, co musi znaleźć się na gruzińskim stole, gdy trzeba podjąć gości i  oczywiście kilkoma litrami domowego wina. Zaczynamy toasty, niekończące się gruzińskie toasty, pijemy tradycyjnie za Gruzję, Polskę, za Kaczyńskiego, Stalina, za przyjaźń, za młodych i za starych... Wino swojskie, niezłe... Zaczyna sie palenie papierosów, więc nasz pokoik bez okien przypomina wędzarnie... Przychodzą na chwilkę gospodarze opowiadają o sobie. - Idź już, niech ludzie odpoczną, wyśpią się - sugerują naszemu nowemu przyjacielowi. Ten przyznaje racje, ale iśc nie może - bo późno, bo metro zamknęli.  Więc zostaje z nami, całą noc pali papierosy... Pyta Marcina - Która dziewczyna jest twoja, bo mi obojętne... - Marcin tłumaczy, że nic z tego... Mężczyzna zapala kolejnego papierosa, idzie zrezydnowany spać...  Dobrze, że choć wino się skończyło... Rano wychodzi do pracy - Za mało tego wina przynisołem... I za słabe - mówi Marcinowi. - Słaba impreza, ale dziś wieczorrem się postaram, obiecuję, przyniosę wódkę - zapowiada...

nasza powitalna impreza... 


Wstajemy kilka godzin później z potężnym bólem głowy... No tak, nie ma to jak kac na zwiedzanie... 
Zwiedzamy. Tibilisi, stolica Gruzji jest przyjemnych, ładnym miastem. Nie czuć, że miasto ma ponad milion mieszkańców... Piękne, stare, ale i dużo się buduje, w słońcu lśnią kopuły świątyń, metal nowoczenych budynków rządowych. Tibilisi jest nad rzeką Kurą, legenda mówi, ze powstało w V wieku i zwykle legendy dodają miastom lat - a ta Tibilisi odmładza - bo juz na początku anszej ery miasto pojawia się na mapach ówczesnych geografów, a ślady osadnictwa sa o kolejne kilkaset lat starsze... Miasto stoi na gorących źródkłach - Tibi znaczy po fruzińsku właśnie gorący i źródła, siarkowe zresztą, biją tu do dziś...Zupełnie inne jest Tibilisi niż Erywań. Swojska, stara, sympatyczna. Pięknie położona, nad kanionem. Można wejść na zamkowe wzgórze i podziwiac panoramę. Można tez wjechać tam kolejką. W centrum starówke, 1000-letnie tureckie łaźnie. Plątanina uliczek, stare kamienica, bramy. Jest nawet w centrum naturalny wodospad... Stare kościoły, większość odnowiona, choć nie wszystkie, nawet w centrum można zobaczyć zrujnowaną świątynię. Dobrze oznaczony budynek, w którym kiedyś znajdowało się seminarium, gdzie uczył się sam Stalin. Gruzini sa ze Stalina na swój sposób dumni - Wielki człowiek, nikt na świecie nie stworzył takiego imperium. Najwybitniejszy Gruzin - nie raz podkreślają. I coś racji w tym jest... Siedzimy na deptaku (ciągle bolą nas głowy i myślimy jak przetrwamy wieczorna ucztę...) - przyglądamy się ludziom. Zupełnie inni niż w Armenii. Ormianie ubrani w typie "kaukaskiego maczo" - obcisła koszula, skórzana kurtka, obicisłe dżinsy, włosy na żelu, białę skarpetki, ciemne, okulary. Dziewczyny w mini, szpilkach, mocno wymalowane. A w Gruzji zupełnie inaczej - bardziej hippi, kolorowo, każdy inaczej, modny jest styl milotarny - khaki, wosjkowe buty... Dużo długowłosych, jak na koncercie sprzed lat... Starsi w Armenii na szaro-buro, smutno. Tu ładnie, kolorowo... Ciekawe, z czego to wynika... Ale fajnie się patrzy na Gruzinów... Też biedni, tez boją się jutra... Ale jacys tacy bardziej radośni... Tak tu swojsko...  Tibilisi zadbane, czyste i słoneczne - udała nam się pogoda. Szalejemy nawet - jemy w knajpce, wspaniałe jedzenie i całkiem niedrogo. 






nie ma jak zwiedzanie na kacu...




































Mija nam cały dzień, nie wiadomo kiedy. Podejmujemy decyzję, że dziś nie korzystamy z gościnności, świnie z nas, ale nie mamy dziś siły, a jutro chcemy jeszcze, bez bólu głowy pozwiedzać... Więc, gdy nasz przeowdnik przychodzi udajemy, że nas nie ma... Długo dobija się do drzwi, na szczęście rezygnuje... - Może ich nie ma, może śpią, idź do domu, też się wyśpij do roboty a nie tylko picie - słyszymy jak karci go nasz gospodarz. No, niewdzięcznicy z nas... Ale przynajmniej się wyśpimy.. Nad nami śpią dziś kierowcy, mocno imprezują, skaczą, wrzeszą, śpiewają. SUfit sprawia wrażenie jakby zaraz mial nam spaść na głowę... Ale przynjamniej dziś nie musimy pić... ;)

Z Tibili jedziemy do Kazbegi - żelazny punkt w zwiedzaniu Gruzji. Pojedzimy w Wysoki Kaukaz, w góry... 

Brak komentarzy: