Górski Karabach
Nic tu nie ma... I niech nie będzie...
Nie będzie dziś pięknych widoczków, będzie opowieść o mieście, gdzie nic nie ma (a mimo to od dziesiątek lat - setek właściwie, leje się tu krew), o białych gołębiach, suszącym się praniu, ministerstwie spraw zagranicznych, budujących się cerkwiach i zniszczonych meczetach... O ludziach - takich zwyczajnych, w tym niezwykłym miejscu...
Co nas najbardziej uderzyło w Karabachu? Że ludzie są tu... zwyczajni... A właściwie jacy mieliby być? Mają zwyczajne domy, chodzą do zwyczajnych sklepów, rodzą się zwyczajne dzieci, w zwyczajny sposób wskazują nam drogę i w zwyczajny sposób się targujemy o nocleg. Coś jest w człowieku - gdy jedziemy w miejsca znane, sławne, które czasami miesiącami nie schodzą z nagłówków gazet, wydaje nam się.... No właśnie - co nam się wydaję? Że co zastaniemy? To jest najgorsze - gdy jesteś gdzieś, a potem dowiadujesz się, że jest tam wojna (tak mam ostatnio z Syrią..) - bo pamiętasz, że żyją tam zwyczajni ludzie... Trzeba jeździć w takie miejsca, poznawać je, przekonywać się i pamiętać - że te kraje z pierwszy stron gazet, to domy zwyczajnych, takich jak my ludzi...
Pierwsze wzmianki o królestwie - I wiek pne - i potem caly czas wojny i najazdy. Palenie wioske, mordowanie całych miast. Pomieszana ludność - jak to na Kaukazie, Ormianie z Azerami, chrześcijanie z muzułmanami. Teraz zosatli chrześcijanie. Nie wiadomo, co będzie dalej. Przecież prawie na pewno Azerbajdżan upomni się o ten kawalek gór... Meczety są teraz w ruinie, domy muzułmanów zniszczone. Ludzie mówią - Azerbejdżan już się nie będzie bił.... Za kilka lat Karabach sam wróci - z biednej Armenii, do bogatego Azerbejdżanu... Ludzie mówią - Nie chcemy wojny? Tu zawsze jest wojna. Nie chcemy. Ale zawsze jest.... Tu każdy zna wojne. Mamy pokój na świecie? Przyjedźcie do Karabachu... Ale teraz mamy pokój, delikatny, wiszący na włosku, ale jest. Nie świetujemy go. Odpoczywamy...
(nie piszmy o historoi i sytuacji Karbachu - od tego są reporterzy, pisarze, historycy, można sobie zerknąc choćby na wikipedię ;)
Marcin nie chce za nic świecie jechać - bo tam nic nie ma. Jego główny argument. Bo chcemy mieć nową pieczątkę w paszporcie, bo chcemy szpanować, że byłyśmy w Górskim Karabachu (ale se poszpanujecie hahahaha, i tak nikt nie wie, gdzie to jest, że w ogóle jest coś takiego hehehe). Wytacza argumenty - nie lepiej jakieś klasztory pozwiedzać? w góry jechać? przecież widziałyście z okna góry Karabachu - tam jest tak samo jak tu... Ale po pierwsze jesteśmy dwie, po drugie z dwoma babami nawet Marcin nie wygrał.
Jedziemy.
Wstajemy całkiem rano i przez cale Goris wleczemy się, mocno pod górę, na autobus. Marcin ma wielką nadzieję, że nie znadziemy przystanku, a jak już znajdziemy to na pewno autobusu nie będzie (ponoć jest jeden dziennie, ale nikt nie wie na pewno czy i o której...). Ale niestety - czeka na nas marszrutka, kierowca z uśmiecham zapewnia, że jedzie do samego Stepanakertu - stolicy Górksiego Karabachu (przypomnijmy - państwo nie jest przez nikogo uznawane). Pytamy, czy "wpuszczają" cudzoziemnców, każdy zapewnia, że jak najbardziej.... Oficjalnie to część Armenii, więc, jako, że nikt Karabachu nie uznał, nawet Armenia - nie opuszczamy jej granic... Zobaczymy...
Pasażerowie rozmawiają z nami, mieszkańcy Karabachu, wracają do domu. Opowiadają o życiu, historii, wojnie... O tym, jaki piekny Karabach (Marcin cytuje po raz setny przewodnik, że tam NIC nie ma, sa góry, ale nie na ta porę roku, szlaki zresztą zaminowane, a drogi nieprzejezdne. Co za głupi pomysł tam jechać...). Ruszamy, marszrutka jest pełna, jedziemy przez piękne góry, i te karabaskie, coraz bliżej. Jest i "posterunek graniczny". Jako cudziemncy od razy wzbudzmay zainteresowanie - pan w karabaskim mundurze pogranicznika informuje nas, że obowiązują nas wizy, po które musimy zgłosić się pod taki i taki adres (zapisuje nam na kartce). Wszystkie bardzo poważnie - im młodsze państwo tym granice, urzędy poważniejsze. Jedziemy dalej.
Sepentyny, widoki. Wspaniałe. Karabach jest jednym z najwyżej położonych państw świata. Cały w górach. - Takie same jak wszędzie - komentuje Marcin... Idzie jesien, piękne kolory. Mijamy maleńskie, biedne wioski, mijamy wiele wiosek zniszczonych,pustych. Wspinamy się coraz wyżej. Wysiadamy w Szuszy, w pierwszym większym miasteczku - jeszcze niedawno muzułmańskim, o długiej historii. WYsiadamy przed nowiutkim, wielkim kościołem. Oglądamy zniszczone meczety, starą twierdzę.... W parku pamiętające jeszcze sowieckie czasy pomniki z czerwoną gwiazdą. - Nic tu nie ma - mruczy pod nosem Marcin.
Ciekawe, kiedy mu przejdzie....
Potem autostop do Stepanakertu. Młodzi chłopcy, jada szybko, otwarte szybky, rapowa muzyka. Śmiejemy się z przewodników,które opisują, że największą atrakcją miasta jest wszędzie suszące się pranie. Ale jest w tym troche prawdy - bo pomiędzy blokami, domami wszędzie sznury. I przez to jest Stepanakert kolorowy. Na dworcu zaraz pojawiają się naciągacze, kłócą się o nas, wyzywają, widać turysta jest tu smacznym i rzadkim kąskiem... Jeden z mężczyzn proponuje nam nocleg za bardzo dobrą cenę, jedziemy z nim zdezelowanym samochodem. Miły calkiem pokój, balkon z którego widać miasto. Jest Japonka i właściciel starsznie cieszy się, że wreszcie jest ktoś kto zna i rosyjski i angielski, bo ona bardzo czegoś chce, a on nie może się dogadać. Okazuje się, że Japonka chce się umyć, a w domku nie ma ciepłej wody. Właściciel zarzeka się, że zwykle jest, ale dziś nie ma, że się zespsuła ito itp... A Japonka swoje - właściwie to jest już długo w podróży i brak wody zwykle jej nie przeszkadza, ale dziś musi się umyś... Podziwiamy drobniutką dziewczynę z małym plecaczkiem, samotnie podróżującą przez Kaukaz... Nie zna rosyjskiego, a tu to spore utrudnienie... W końcu właściciel mówi, że jak nie chce, nie musi tu spać, zawiezie ją gdzie indziej, do znajomego, który wodę ma na pewno.... Odjeżdżają.
Pijemy lokalne piwa, spacerujemy po mieście, ogłądamy zachód słońca z naszgo balkoniku... Zapada noc i robi się tak cicho... Wkoło wosokie góry. Niech jeszcze raz Marcin powie, że tu nic nie ma... taki widok...
Idziemy po wizę. Wiemy, że otrzymując ją blokujemy sobie (do czasu wymiany paszportu hehe) wjazd do Azerbejdżanu. Nikt, posiadający wizę Karabachu tam nie wjedzie. Azerbejdżan uzaje to terytorium za swoją właśność. I pewnie kiedyś się o Karabach upomni. Tu zawsze wojna wisi na włosku...
Pod adresem znajduje się Ministertstwo Spraw Zagranicznych. Czujemy się jak VIP-y! W młodym państwie jest parlament, rząd, wszystkie miniesterstwa. Ile luzi zatrudniają w nieco ponas 100 - tysiącznym Karabachu. Marcinżaruje, że takie ogłoszenie niepodległosci to niezły sposona bezrobocie... Ta.. na pewno o to tu tylko chodzi ;) Urzędniczki - sowieckie, bruddna toleta "narciarska", tandetne tapety na ścianach. Ale zawsze to ministerstwo. Nie każdy otrzymuje wizy w ministerstwie.
Wypełniamy ankiety. Na ścianach fotogtafie dokumentujące króciutką historię państwa. Żołnierze karabascy witani w wioskach, biorący w ramiona dzieci, ściskający staruszki. Dumne parady armii Karabachu, wielkie manifestacje o wolność, niepodległość. Karabach nie ma swojej waltuy (obowiązuje waluta Armenii), nie ma swoich tablic rejestracyhnych (jeżdxi się na ormiańskich), ale ma pocztę (kupujemy sobie na pamiątke znaczki - ciekawe, czy doszloby widokówki?). Takie państwo w sumie nie do końca...
Za 6 euro w naszych paszportach lądują karabaskie wizy. Czujemy się zaszczyceni. I na razie nie pojedziemy do Azerbejdżanu. W sumie nie planowaliśmy...
Spacerujemy po Stepanakercie - taka wielka mieszanka - postkomunistyczne, w stanie dość opłakanym
bloki, slumsowate, wiejskie dzielnice, gdzie na maleńskich poletkach każdy coś uprawia, ruiny, wielkie place budowy w centrum - buduje się urzędy i kościoły, nowiutki, całkiem nowczesny stadion narodowy (być musi).... Wielkie plakaty - ludzie w tradycyjnych strojach, wesela, dzieci, karabaskie atrakcje (dwa klasztory na krzyż - komentuje Marcin...). Nie przyzna się, ale chyba troszę mu się podoba....
Zaczepiają nas młode dziewczyne, opowiadają, oprowadzają, proszą o wspólne zdjęcie. Wszytskie studiują w Armenii, ale dumne ze swojego kraju - z Karabachu. Tak na marginesie - jak nazywają się mieszkańcy Karabachu? Karabachanie? karabachczycy? I a propos nazw - mylnie mówimy - Górny Karabach - sprawdzaliśmy wszędzie gdzie się dało - poprawne tłumaczenie to GÓRSKI Karabach....
Ceny podobne jak w Armenii. W sklepach karabaskie piwo i koniaki (wyjątkowo smakowite). Dużo amerykańskich produków, co o czymś pewnie świadczy - można kupić cynamonowe gumy do żucia (moje ulubione) i waniliową coca-colę. Widac biedę. Ale jak w takich miejscach - obok ledwo jeżdżących gratów, ekskluzywne samochody...
Ludzie uprzejmi, pomocni, choć nie budzimy jakiejś wielkiej sensacji. Ludzie zmęczeni, zagonieni. Po raz pierwszy od wielu lat jest chwila odetchnienia, pokoju. Cisza, gdy zajdzie słońce. Cisza w górach.
Nasz gospodarz oczywiście zaprasza na degustację win, koniaków, wódki. Odmawiamy, pamiątając ból głowy i niekończące się picie w Gruzji. Troszkę pogadamy, posiedzimy, ale bez wielkiego imprezowania. Gospodarz żyje z wynajmu pokoi, turyści bywają rzadko, jego główni klienci to kieorwcy ciężarówej i marszrutek. A to dobrze dla nas, bo kto jak nie oni wie lepiej o tym, gdzie i jak możemy się dostać... No właśnie - nigdzie. Droga, o której samą drogą... Chyba, że musi hehe) - nieprzejzdna. Jedyna możliwość powrotu do Armenii - ta, którą przyjechaliśmy. Możemy sobie troszkę pojeździć po okolicy, ale nie za daleko - nie ma drog. Chyba że dla terenówek. Najlepiej ze snajperem - bywwają ciage zaminowane. Oczywiście można chodzic po górach - ale nie o tej porze roku... (-nic tu nie ma... hehe).
Właściciel marszturki weżmie nasze plecaki, zajmie nam miejsca,pojedzie po pasażerów na dworzec, wróci po nas. Żebyśmy nie musieli chodzić po mieście. Bardzo rano nasz gospodarz zaprowadzi nas na miejsc,e razme czekamy na marszrytkę. Ludzie czkeają na autobusy, budzi się dzień, otwierają sklepiki. Obok przystanku przyjaciel naszego gospodarza - rozmaiwamy, poakzuje nam z dumą swój gołebnik (to, na Kaukazie ludzie mają wielką miłość do gołebi, każdy, kto może ma gołebnik). Daje mi bialutkiego gołębia - mamy taki zwyczaj - mówi. - Wypuścic goebia za pokój w Karabachu... - Wypuścicie? Wypuszczamy...
Życzymy sobie nawzajem szczęścia. Gołębiarz i nasz gospogarza machają na, gdy odjeżdżamy.Znowu serpentynami przez góry, granica. I Armenia... Byliśmy tam naprawdę? Karabach istnieje? Niech isteniej - cichy i zwyczajny. Wysoko w górach, gdzie nic nie ma. I niech nic tam nie będzie. Niech Karabach nie będzie skrawkiem ziemii z newsów o wojnie. Niech ci, co robią wojny powiedzą - przecież tam nic nie ma...
Ech, ale się patetecznie zrobiło.... Schodzimy na ziemię, znowu jesteśmy w Armenii...
I parę fotek:
2 komentarze:
A czemu idzie jesień jak jest styczeń?
Marzec tfu..
Prześlij komentarz