Cypr Północny prawie przemierzony (od wschodu do zachodu;) ( a na mojej ulubionek koszulce jest napisane - ones wildreness is anothers playground :)
DZIEŃ 10 Burza
Budzimy się w naszych ruinach, jeszcze trochę plaży z rana. Wiem, że nie powinniśmy (ale mamy "ekologiczne" mydło) - ale pierzemy ciuchy w morzu, suszymy na drzewach, rano zbieramy pranie - krzaki wyglądają jak "święte drzewka" w Azji :) a my mamy wszytssko czysste (troche słone, ale nie szkodzi...). Jemy śniadanie - jogurt (gęty, turecki), pomidory, jajko, ogórki - to nasze ulubione "danie". (codzienne - wpadamy w rutynę :)...
Wychodzimy na wylotówkę - autostop tak szybki i łatwy, że aż nudny (mimo, że zaczęło się święto) - dojeżdżamy do maleńskiej wioseczki, skąd będziemy wspinac się na kolejną twierdzę. W wiosce jest stary, zrujnowany (musiał byc kiesyś piękny, nie wnikamy dziś w polityke, kto kogo i dlaczego, ale szkoda...) kościół i nowy meczet - Meczet wykorzystamy - bo przy meczetach jest zawsze toaleta, woda do mycia, woda do picia - więc jak ktos pyta - gdzie się myjemy - to w meczetach ;). I w krajach muzułmańskiuch meczet to najlepszy przyjaciel podróżnika... ;)
Zwyczajna wioska, zwyczjany Cypr. Miło. Iddziemy pod górę (plecaki zostawiliśmy w sklepie) - łapeimy stopa - cała turecka (północnocypryskja) rodzina jedzie na piknik, maja święto, rozesmiani, dzieci, kobiety, mężczyźni. Nie ma miejsca, ale to samochód "z paką", więc ładujemy sie na pakę, i jedziemy.
Dziś w górach, w najbardziej malowaniczych miejscach spotkac można wielu miejscowych, grillują, świętują. My idziemy zwiedzać - trzecia z 3 wielkich północcnocypryskich twierdz, stanowiących w środniwieczu doskonały system obronny - Kantara. Znowu - cudny zamke, zapieające dech w piersiach widoki, niby ten sam Cypr, a za każdym razem "widać" inaczej. Niedługo zostaniemy specjlaistymi od oglądania Cypru z góry....Jesteśmy z siebie dumni - "zdobyliśmy" wszystkie cypryjskie twierze (i Pipki też zdobędziemy - zapowiada DziFisz)
Idziemy z powrotem i zatrzymuja się nam turyści, Szkot z Highlands i Australijka. Spotkali się w podróży i razem wynajęli samochód. On przyjechał zobaczyc Cypr (cieszy się, bo okazuje się, że znam jego maluteńką, szkocką wioskę, dawno temu pracowałam tam ;), ona ma "Gap year" - czyli tłumacząc dosłowanie - rok-dziurę - rok, po skończeniu szkoły średniej (czasem studiów), przeznaczony na podróżowanie, pracę za granicą, poznawanie świata i zastanawianie się na przyszłością... Zwiedziła już trocchę Azji - teraz Europa, planuje popracować w Wielkiej Brytanii, a potem może Ameryka Południowa... Fajny zwyczaj, bardzo popularny w Australii, USA, na Zachodzie Europy. I nie jest tak, że Polascy nie mogą, bo nie mają pieniędzy na dalekie podróże - przecież "po drodze" można zarobić... W podróży chodzi też o to, żeby popracować - to też sposób poznawania świata... I może odkryć, czego naprawdę chce się w życiu...
Kolejny stop (dziś międzynarodowy dzień :) - para południowoafrykańczyków, którzy pracują w Arabii Saudyskiej (ektremalnie ciekawy, ale trudny do życia kraj - opowiadają - człowiek jest pod ciągłą kontrolą). "Wyskoczyli" na króteki wakacje na Cypr. Zazdroszczą nam, że mamy tyle czasu. - My tylko kilka dni... Ale jeszcze tu wrócimy - zapowiadają. A potem kolejny samochód - młodzi Turcy - Podoba sie wam nasz kraj? - pytają. - Mały, ale piekny. Chłopcy sa kuzynami, ich rodzice pochodzą znad Morza Czarnego z pieknego, deszczowego Trabozonu, osiedlili się tu w 1974 roku, chłopcy urodzili sie już tutaj i czują się Cypryjczykami. - Rodzice przyjechali tu za pracą i do dziś się nie przyzwyczaili- mówią. - Pochodzą znad Morza Czarnego, spędzją tam każde lato, tu im za gorąco. Nie lubią upałów. Tęstnią do zielonych gór, śniegu w zimie... A my? tu jest nasz dom - ta spalona, sucha ziemia, busz.... Dla nas najpiekniejsze miejsce świata...
I kolejny stop - tym razem Cypryjczyk - chce nam pokazać kościól - na pewno wam się spodoba, są jeszcze piękne freski, wcale nie poniszczone - jedziemy przez malownicze wioseczki - niestety kościół jest zamknięty na cztery spusty i nie da się ustalić, kto mógłby otworzyć drzwi... Kierowca niepocieszony, wiezie nas nad morze, pokazuje widoki, a potem przypomina sobie o jeszcze jednym kościółku (w grocie! - na pewno będziecie zadowoleni) - chce nam pokazywać kościóły, kiedy mówimy mu, że jesteśmy chrześcijanami i jest przkonany że oglądanie starych greckich kościołów sprawi nam radość - oczywiście poniekąd ma racje, tym bardziej, że kapliczka, którą zwiedzamy jest całkiem ładna - stare freski wyblakły, ale ktoś postawił nowe, papierowe obrazki, ktoś zapalił świece. - Kiedyś nikomy nie przeszkadzało kto w co wierzy... - zamyśla się (jest starszym człowiekiem, wiele pamięta) - Może znowy tak będzie... Może już tak jest....
A potem zatrzymuą się nam starsi państwo, starym samochodem, przemili, ona z zakrytą głową, on - z brodą, wąsami, w tradycyjnych "wiejskich" strojach. Częstują, czym mają. To rodzaj tych samochodów, co do których jesteśmy pewnie, że nie zmieścimy się, a okazuje się, że miejsda jest więcej niż potrzeba...
Jesteśmy w miasteczku Deepkarpaz, prawie na "DziFiszowym" Pipku - cięzko nam znależć miejscówkę, sucho, kamieniście wszędzie gigantyczne osty, cypryjski busz. W dodatku zbiera się na burzę (pierwszy raz widzimy tu ciemnie, groźne chmury...) - Teras ma porządny, profesjonalny namiot, z nami morze być gorzej - rozbijamy sie pod rozłożystym drzewem, ochroni nas przed wiatrem, trochę deszczem... Zobaczymy...
Była burza, wiało, trzaskały pioruny, padał deszcz. Az trzesła się ziemia, aż płonęło niebo. Jesteśmy dumne z naszego supermarketowego namiotu. Nic a nic nie przemókł. Nie porwał go wiatr... Nie wiemy jak to możliwe... To musiał być cud. Takie namioty nie wytrzymują burzy...
DZIeŃ 11 - Znowu Pipek
Ranek wstaje pochmurny, pierwszy nasz taki dzień na Cyprze. Ale przynajmniej nie ma upału, palącego słońca. My, po tylu miesiącach w Turcji jestesmy przyzwyczajone, ale Teras nieraz narzeka na upał...
Schodzimy w dół do miasteczka - typowy cypyski widoki - okok siebie kościół i meczet. Tylko zwykle kościoły sa zaniedbane, zrujnowane, a tu nie jest najgorzej. Szkoda, że kościół zamkniety... Nikt nie wie, kto ma klucze i kiedy otwiera....
Rosjaśnia się, idziemu w stronę "Pipka", który coraz lepiej widać (ale pięknie!) - ale jest o wiele dalej niż nam się wydwało... Idziemy przez busz, mało co jeździ, przepiękne dzikie plaże (jak z raju), widoki - zupełnie inne niż na zachodnim "Pipku", niewiele dalej, a inny świat - podbny do... Australii... naprawdę ( i nawet sa farmy ogrodzone drutem kolczastym.. tak się jakoś "kolnialnie" zrobiło... anglokolczasto drutowo... )
Idziemy sobie przez to pustkowe, mija nas samochód, wyciągamy rękę, miejscowy farmer, podrzuci nas kilkanaście kilometrów. Dobrze, bo choć wędrówkka piękna, zajełaby nam chyba cały dzień (mimo, że plecaki jak zwykle zostawione w krzakach - w stresie, bo jak spadnie deszcze po naszych laptopach...). Znowu marsz, pustka, oliwne sady, busz. Półwyspe coraz węższy, w pewnym momencie mamy po obu stronach morze... Dziś wzbudzone, groźne. Znowu cośt jedzie - znowu się zarzymuje. Dwie młode Niemki wynajętym samochodem. To, co my zwiedzamy w tydzień, one zobacza w dzień... Nie żal nam jednak czasu... Wszyscy się dziwią - tyle dni Cypr zwiedzacie? Przeciez 2, 3 wystarczą. Wszędzie blisko... nam widocznie nie wystarczą... Nie ma czasu, który wystarczy na podróż...
Dziewczyny (przesympatyzne zresztą) jadę do klasztoru - zrujnowany, odbudowywany, cel wycieczek. Niemki robią zdjęcia, odjeżdżają. Są tu słynne dzieki cypryskie osły - choc dzikie to bardzie względna pojęcie, bo osły nachalne, podchodzą do ludzi, do turystów, sępią. Jest mały sklepik z horrendalnie wysokimi cenami (czego mamy za mało? jak zwykle - wody) - na szczęście przy klasztorze jest "cudowne" źródło - więc napełnamy butelki...
Do Pipka (kilka kilometrów) nasze Niemki nie mają czasu podjechać. Szkod... Idziemy - przecudny spacer, po obu stronach morze, klif, pipej z wielka turecką flagą coraz bliżej.... Możemy zostać najwolniej zwiedzającymi turystami świata. Wszystko zajmuje nam cały dzień...Trudno. Nie żałujemy. Na Pipku niesamowity widok, przeczysta woda. WOW. Siedzimy tu długo, wieje, ale nic to.... Nie można gdzieś być za dlugo - można tylko za krótko ;)
Wracamy też na piechotę, kilkadziesiąt minuit marszu, ale warto. Znowu klasztor pełen turystów, potem zabierają nas dwie młode Turczynki. Wracamy do miasteczka, robimy zakupy, jest późno - więc, jako leniwi powolni turyści ;) zatrzymujemy się na tej samej miejscówce. Dziś nie ma ani burzy ani lisów, przeszliśmy wiele kilometrów, więc śpi nam się super.
DzieŃ 12 - Ostatnia wspólna miejscówka... Naprawdę?
Rano budzą nas kozy. Zdziwnione, może w ich ulubionym miejscu rozbliśmy namiot. :) Patrzerz na osiołku nie jest zbyt rozmowny, odpowiada na pozdrowienie i jedzie dalej. Jakby to było normalne, że na jego pastrskiej trasie stały dwa namioty a znich wyglądały rozcczochrane głowy i mówiły coś łamanym tureckim...Mamy taką zasadę - Ziemia należy do wszystkich, człowiek do spania nie potrzebuje wiele, i nikomu nie szkodzi rozbijajac namiot. Nigdy jednak, szanując to, że są tacy, co myślą inaczej, nie rozbijamy się na terenach prywatnych (chyba że nie ma absolutnie wyjścia...). Tylko nieużytki, ziemie niczyje. Nigdy nic nie niszczymy, nigdy nie wycinamy roślin, drzewek, korzeni (o co czasem spieramy się ze współmiejscówkowiczami). Mamy zostawić miejsce tak, jak je zastaliśmy, slogan sloganem, tak ma być i już. Żadnych smieci - zabieramy nawet najmnieje. Zawsze wychodząc z miejscówki zabieramy torbę z odpadkami i czasem chodzimy z nia potem, gdy nie ma, gdzie wyrzucić pół dnia... ;) (nawet ba stopa nie raz śmieci zabieramy, niech się przejadą :) Nic nie zostawiaj, nic nie zabieraj. To tak a propos biwakowania "na dziko" :)
Znowu miasteczki Deepkarpaz. I.... Nic nie jedzie w stronę która nas interesuje - a chcemy dostać się do Salamis, na druga stronę gór. Chyna pobijemy nasz rekord czekania na Cyprze Północnym... Zdarza się. Tuż po świętach, kolejny wolny dzień. Pusta droga, a turyści nie zabierają, albo nie mają miejsca (zwykle to pierwsze, choć każda reguła ma swoje wyjątki...). My czytamy, Teras troche się denerwuje, nudzi się, ile można obserwowac pusta drogę... - Jakbyś miał czytaka nie denerwowałbys się, tylko usiadł i czytał - śmiejemy się. Lapiemy bezczelnie, na siedząco. Jak ma się zatrzymać, to się zatrzyma... A jak jest droga, to coś nią pojedzie, a jak coś pojedzie to się zatrzyma. Jeszcze nigdy nie było tak, żeby się nic nie zatrzymało. Powtarzamy sobie naszą stopową filozofię... Człowiek latwo się rozbestwia - czasem czeka się i kilka godzin i nikomu to nie przeszkadza, a tu - gdzie stop taki łatwy - po godzinie robi się tragedia....
Przez godzine prawie nic nie przejechało - jeśli na Cyprze utknie się, to tylko dlatego, ze nic nie jeździ... a może się to zdarzyć... W końcu jedzie i oczywiście, zatrzymuje się stary, wielki samochód, dwaj mężczyźni nie jadą, tam gdzie my, ale całkiem daleko nas podwiozą. Zatrzymują się dla nas w punktach widokowych, przy starym kościele, przy kapliczce. Zostawiają nas na skrzyżowaniu - przejeżdżamy przez środek Północnego Cypru, przekraczamy góry - i zupełnie inny świat, inne krajobrazy... Kolejny samochód, podwiezie nas prawie pod samo Salamis - mamy jeszcze kilka kilometrów, a że jestesmy nad morzem, idziemy na plażę. Przeczysta woda, piach, wydmy, kwitnące agawy. Pływamy, cieszymy się miejscem.
A potem znowu stop - zatrzymuje się nam Anglik - jedzie pod hotel, obok którego mieszka - pyta, czy w nim pracujemy - Często podwożę pracowników - wyjaśnia. Radzi nam rozbić się w krzakach, przy plaży - Znajdziecie ich mnóstwo. - Mówi, gdzie jest sklep. - Pamiętajcie, że w tej okolicy jest najczystsza na Cyprze woda (miał rację).
Zostawiamy w recepcji hotelu plecaki, przy okazji podłączmy się do prądu (ładowanie baterii - śpiąc na miejscówkach człowiek ma dużo roboty - znależć miejsce do mycia, poprac rzeczy, naładować baterie, schować plecaki, żeby nie taszczyć ich, gdy nie trzeba....) - idziemy na spacer plażą, dochodzimy aż do antyczngo miasta Salamina - zwiedzemy - znowu koszmarnie drogi wstęp, tym razem nie chcemy oszukiwać, ale nie mamy drobnych, strażnik nie ma wydac i w końcu macha ręką. Ruiny całkiem, całkiem, rozległe, antyczne miasto nad samym morzem, doskonały widos stąd na Famagustę (którą jutro będziemy zwiedzać), mało turystów, piękne światło tuz przed zachodem słońca.
W Salaminie był św. Paweł. Stą pochodzil (i tu został ukamienowany) towarzysz i wielki przyjaciel Sw. Pawła. Cypr był zresztą pierwszą podrożą misyjną i tu przybił. Od teraz będziemy podróżowac jego szlakiem. Niestety nie na piechotę (aż tyle czasu nie mamy... choć...) - może świąty Paweł podróżował na osiołku? A może konno? (a może nawet autostopem - anlizujemy możliwości antynego stopa - dlaczego nie?).
Rozbijamy się w krzakach. Teras za dwa dni ma powrotny prom. Świętujemy ostatnią wspólną miejscówkę... Teras jutro bardzo rano jedzie do Famagusty, chce szybko zwiedzać, potem jeszcze do Nikozji i Kyreni... My stąd pojedziemy na Południe. Teras nie może z nami jechać, bo jest z Ukrtainy - denewruje nas to... Polityka, wizy, pozwolenia.... Od jutro zostaniemy same - nie podróżowałyśmy z Terasem długo... kilka dni... ale jakoś nie możemy sobie wyobrazić Cypru bez niego... Będzie łatwiej łapać stopa, łatwiej znależć miesjcówke na jeden tylko namiot ... Ale co z tego? Może kiedyś pojedziemy gdzieś razem... Może spotkamy się w Polsce, może na Ukrainie, może na końcu świata... Podróżnicy nie powinni się żegnać...