poniedziałek, 10 maja 2010

knıga cz 4 - SZKOCJA

Mam jakıes problemy z kompem... nıech chce sıe kopıowac z fleszkı :(
no - cos moze wymysle..

A ja jestem juz w Bodrum - Turcja pıekna ludzıe wspanıalı - tylko czasu malo :( no.. ale nıe jestem tu przecıez na wakacjach - praca... A wıec tak to wyglada - ale tak na powaznıe - jest calkıem sypmatycznıe :) A wıec tak wyglada praca w turystyce... :)

wrcam do prob wklejenıe knıgı... ı pozdrawıam z Bodrum!

No--- udalo sıe hehe - nıe wıem jakım cudem :) a wıec oto knıgı naszej cd :)

SZKOCJA


Nıelegalnıe do ojczyzny Bravehearta :)

Do Szkocji dotarliśmy zupełnie nielegalnie, przez zieloną, a raczej morska granicę.

A było to tak - na mapie wypatrzyliśmy prom płynący z Północnej Irlandii, w miejscu gdzie Zielona Wyspa i Szkocja zdają się być najbliżej siebie. Najbliżej będzie najtaniej. Więc jedziemy na północ, wszyscy straszą Północną Irlandią, że autostopem jeździ się koszmarnie, bo terroryzm, bo ludzie się boja - a jedzie się więcej niż przyzwoicie. Do Belfastu wiezie nas Irlandczyk, katolik, mówi, aby nie zapuszczać się w protestanckie dzielnice. Opowiada o dzieciństwie, młodości spędzonej w stolicy Ulsteru, więcej bombach, strzelaninach. Też czarno widzi nasza autostopowa przyszłość.

Jednak nawet w centrum Belfastu udaje nam się zatrzymać okazję. Raz w Belfaście zatrzymuje nam się autobus, kierowca wiezie nas we wskazane miejsce. Pytamy, ile za bilet? – Jaki bilet, ja już jestem po pracy, tak was podwiozłem… Czasem nawet zabierają nas ludzie, którzy właściwie nigdzie nie jadą, ale zobaczyli łapiących i postanowili nas gdzieś podrzucić. Tak jest w małej protestanckiej wiosce (w Irlandii Północnej podzielony na część protestancką i katolicką jest nie tylko Belfast). Podchodzi do nas człowiek, który obserwował nas siedząc na ławce w parku. Podwozi nas kilkadziesiąt kilometrów. Jest protestantem. Pamiętamy, gdy zgubiliśmy się w protestanckiej dzielnicy Belfastu. Tej ze słynnymi graffiti, tej, do której turyści jeżdżą specjalnymi taksówkami, przez okna robiąc zdjęcia. Jak na safari. Niepewnie wsiadamy, w dodatku łamiemy jedną z zasad autostopu – nie wsiadaj, gdy ktos sam proponuje ci podwiezie. Mężczyzna wiezie nas daleko, płaci za pole namiotowe, życzy powodzenia.

Nie mamy i tak namiotu. Śpimy na plażach jaskiniach, w parkach, na plażach. Kąpiemy się w morzu, dużo zwiedzamy. Jeździmy po wioskach, rozmawiamy z ludźmi. Jesteśmy w katolickiej wiosce Cushendall, kilka kilometrów od miejsca, skąd ma pływać nasz tani prom. Niby cieszymy się, że już tak, blisko, choć szkoda opuszczać nam Irlandię. Jest słonecznie, siedzimy na trawniku, palimy tytoń, gapiąc się na całkiem wyraźnie widoczny szkocki brzeg. Sielankę przerywa ryczenie kosiarki i jej właściciel, który okazał się też właścicielem trawnika, na którym siedzimy i właśnie usiłuje dociec, co na owym trawniku robimy. - Bardzo przepraszamy, nie wiedzieliśmy, że to twój trawnik. Łapiemy stopa. – Dokąd? – Do Szkocji. – Ale to nie w tą stronę. Musicie jechać do Belfastu, na prom. Wyciągamy mapę, pokazujemy zaznaczony prom. Mężczyzna pokazuje datę wydanie. Mapa stara jak świat. Prom nie pływa od kilku lat. Rzędną nam miny. Coś tam żartujemy, że wpław popłyniemy. Mężczyzna coś tam mówi, że jest port, czasem rybacy podpływają blisko szkockiego brzegu, radzi popytać, może nas ktoś zabierze. Dziś mają we wsi celtyckie święto. Będą irlandzkie tańce, muzyka, w pubie tanie piwo. Zaprasza. Może się spotkamy. – A w ogóle, to bądźcie rano w porcie. Może coś wam pomogę.

Port jest maleńki, kilka łódek. Nikt nie płynie do Szkocji. Rybacy zdziwieni, że pytamy. Jemy śniadanie. Kanapki z curdem, cytrynowym dżemem, od dawna głównym punktem naszego menu. Patrick zaskakuje nas, pytamy, czy z nami nie zje. – Nie mam czasu… Gotowi? – pyta. Podaje nam kapoki. Prowadzi do wielkiej, świetnie wyposażonej motorówki. Łódź zbudował jego brat, który jest właścicielem zakładu produkującego takie własnie ekskluzywne motorówki. Płyniemy dobre kilkadziesiąt minut. Mike przeprasza, że nie dowiezie nas do żadnego miasteczka. Nie ma czasu, ciągle trwa festiwal, a on, jako jeden ze współorganizatorów, powinien być na miejscu. Dobijamy do dzikiej plaży, za dużo skał, nie da się bliżej dobić. Patrick w wodzie po uda pomaga nam wynieść plecaki na brzeg. – Pięć mil stąd macie drogę. Tam coś złapiecie. I jeszcze jedno – jego krzyk zaczyna już zagłuszać silnik. – Jak będziecie jeszcze kiedyś w Cushendall, wiecie gdzie mieszkam, zapraszam serdecznie!

Patrzymy jak odpływa. Śpimy na plaży, woda tak zimna, że nie da się kąpać. Rano idziemu do drogi, łapiemy stopa.

Potem wyczytaliśmy, że dokładnie tu wielki temu przybyli do brzegu pierwsi celtyccy kolonizatorzy Szkocji.

Jedziemy autostopem, po drodze mnóstwo zwiedzamy, nigdzie nie spieszymy się, choć może powinniśmy, bo nasze oszczędność z Irlandii i tak marne, topnieją. Oglądamy szkockie wioski, fiordy, miejsca wielkich bitew, słynne szkockie zamki, średniowieczne miasta. Po niemal bezdrzewnej Irlandii, trochę lasu.

Nasze autostopowe szczęście kończy się w Edynburgu, gdzie stopa łapiemy dwa dni. Dobre miejsce, duzy ruch, ale nic tego. Nie tylko nikt się nie zatrzymuje, ale kierowcy pokazują środkowy palec. Drugiego dnia wieczorem, zabiera nas podstarzały angielski hippis z młodziutką, skośnooką żoną. Ledwo mieścimy się do małego, wysłużonego samochodu, bo nasi dobroczyńcy wracają z wakacji. Spędzili je w górach Szkocji, maja namiot, śpiwory i w bagażniku zabrakło miejsca na nasze plecaki, trzymamy ja na kolanach. Jedziemy daleko, do pierwszego angielskiego miasta – Berwick upon Tweed. Plaża pełna miejscowych żuli. Znajdujemy krzaki. Rano widzimy kosiarki, małe traktorki. – Jakaś dziwna farma? Okazuje się, że spaliśmy na polu golfowym. Niemal czołgamy się do ogrodzenia, chyba w tym miejscu nie bylibyśmy miło widziani.

1 komentarz:

uczi pisze...

Tak z ciekawości który to był rok? Chciałbym umiejscowić to w czasie..