wtorek, 27 kwietnia 2010

kniga cz 3, irlandia

Miejmy nadzieje, ze nastepne posty juz z Turcji.... ;)

W pubie z Jamesem Joysem
Naprawdę nazywał się James Joyce. Łysawy, z czerwona twarzą, w mocno niemodnych ciuchach, o które niewiele zresztą dbał. Miał mocno irlandzki akcent, znał kilka celtyckich słów. James był dumny ze swego, starego, irlandzkiego nazwiska, które nosił także genialny twórca „Ulissesa”.
Hostel, w centrum Dublina, niedaleko dworca autobusowego, drogi i obskurny. Oprócz turystów, mieszka tu mnóstwo szukających pracy. Dopiero za pierwszą tygodniówkę, będą mogli cos wynająć. Choć znaleźć w miarę tanie miejsce, jakiś pokoik w Dublinie też nie jest łatwo. Śpią więc w wieloosobowych, ciasnych salach, gotują we wspólnej kuchni. Wstają rano, całymi dniami roznoszą cv, dziesiątki, setki razy dziennie powtarzając „Hello, I am looking for a job, do you need any staff?” (ang. Cześć, szukam pracy, czy nie potrzebujecie kogoś?). Irlandczycy są mili, pomocni, z nieudawaną przykrością mówią, że nie ma pracy. Myślą – może tam, za rogiem kogoś szukają, a może tam, a próbowaliście tam? Czasem zaproszą na kawę. Proszą o numer telefonu. Szukanie pracy to wyczekiwanie całymi dniami – zadzwoni ktoś?
Tu właśnie pierwsze tygodnie po przyjeździe do Irlandii spędził Marcin.
Marcin szuka już kilka dni, pieniądze idą jak woda. Te przywiezione z kraju na początek 200, 300 euro, kupa pieniędzy, wystarcza na kilka dni. Właściciel hostelu ma propozycję – pracę w zamian za darmowy nocleg. Marcin i Dawid prasują i zmieniają pościel, sprzątają. Czasem jest śmiesznie. W hostelu mieszka rastaman, każdy szczegół ubioru starannie dobrany, widać w nim wiele pracy. Piękne, ręcznie malowane wysokie glany stoją przy łóżku. Na tym samym piętrowym łóżku, nad rastamanem, śpi pijany Anglik. W nocy wstaje za potrzebą. Właściwie nie wstaje, postanawia załatwić się na miejscu. Sika z góry wprost do butów rastamana. Chłopak rano płacze jak dziecko. Wzywa obsługę, skarży się.
Ale bywa i strasznie. Kiedyś w hotelowym łóżku, nad ranem, umiera narkoman. Przedawkował. – Co mamy zrobić z łóżkiem? – Marcin Marcin Dawid pytają właściciela. – Jak to co? – Zmienić pościel i dziś ma być sprzedane…
Czasem Marcin ma za zadanie pozbierać pety z hotelowego podwórka. To ważna pozycja z jego cv – „pet - picker”. (picek, ang. Zbieracz). Gdy później licytujemy się z innymi bulaharami, kto wykonywał najidiotyczniejszą pracę – „pet-picker” zawsze wygrywa.
- Robię nowy hostel – oświadcza pewnego dnia właściciel. – Dam wam prace przy wykończeniu. Nie musi być idealnie, bo to hostel dla robotników, dla szukających pracy, tak jak wy i dla tych, co pracują, a nie stać ich na mieszkanie. Przyjeżdża ich coraz więcej, więc pomysł to na pewno strzał w dziesiątkę. Marcin i Dawid będą pracować ze stolarzem – Jamesem Joysem właśnie. Dniówka płacona codziennie – 30 euro plus darmowy nocleg za 12 godzin ciężkiej fizycznej pracy. Ale lepsze to niż nic…
James jest świetnym stolarzem i wspaniałym kumplem. Uczy jak jest po angielsku dłutko, jak piła. Ma wielkie marzenie – ożenić się z Ukrainką. – Najpiękniejsze kobiety, a nie tylko ładna, ale i ugotuje, posprząta – rozmarza się. – Prawda to? Jest tylko jeden problem, codziennie po zmianie wyciąga wszystkich na piwo. Wracają wieczorem, dniówka zostawiona w pubie, za drobne, które zostały kupują najtańsze jedzenie na następny dzień. I tak każdego dnia. Atmosfera Dublina wciąga. Są puby dla tutsytów, zadbane, spokojne, ale najwspanialsze to te, gdzie piją lokalni. Takich miejsce nie ma nigdzie indziej, rozsiane po całym świecie Irish Pubs są ich tylko marnymi namiastkami. Jest irlandzka muzyka na żywo, tańce, śpiewy. Puby zawsze pękaja w szwach, bawi się młodzież, ale i starsi ludzie. Gdy braknie miejsce siedzących, ludzie stoją, czasem tak ciasno, że ciężko dojść do baru. Podłoga obowiązkowo betonowa – bo ludzie na nią plują, gaszą papierosy. To jeszcze czasy, gdy można było palić, wiec musi być sino od dymu. Nie raz dochodzi do bójek, lecą kufle, pękają szyby, czasem biją się nawet krzepkie irlandzkie kobiety. Przed zamknięciem pubu wszyscy, z rękami na sercu odśpiewują irlandzki hymn… A potem barmani, bez cienia litości wyrzucają, czasem dosłownie wykupują całe towarzystwo na zewnątrz. Tylko piwo drogie – 5 euro za kufel. Trzeba, więc swojego piwo pilnować jak oka w głowie. Wystarczy czasem odwrócić głowę, a kufla już nie ma. Albo ktoś upije, podmieni…
Gdy pewnego dnia James nie przychodzi do pracy, szef wpada w szał, bez stolarza robota nie ruszy, sami pomocnicy nic nie zrobią, sypią się siarczyste przekleństwa. Dzwoni raz, drugi, trzeci. Joyce w końcu odbiera. Lecą fucki. Za chwilę szef poważnieje, uważnie słucha, co stolarz ma do powiedzenia, twarz mu łagodnieje. – Ok, ok, no problem – kończy rozmowę. – Ma chłopak kaca – tłumaczy z wyrozumiałością. – Biedak, niech odpoczywa. Biedak chory…Pewnie, jak by miał na kacem się jeszcze w pracy męczyć...
James coraz częściej ma kaca. Robota stoi. Czasem przyjdzie – We have to hurry (ang. Musimy się spieszyc) – mówi. Gdy termin zakończenia jest już bliski wyznaje – We have to run away (ang. Musimy uciekać). Ostatnia noc, na jutro ma być gotowe, trzeba zrobić schody, skończyć barierki. – Dziś przyciśniemy – zapowiada Joyce. – Będziemy robić całą noc i rano będzie gotowe. Mam jeszcze jakieś drobne, jedziemy do sklepu po zupki chińskie. Musimy porządny mieć zapas jedzenia, bo to będzie ciężka i długa noc. Zamiast zupek kupuje piwo. – Przed tak ciężką nocą musimy się napić… Piw idzie kilkanaście. – Coś mi piła krzywo dziś idzie…. – mówi zataczając się z piłą elektryczną. Chyba dziś nic tego, nie ma sensu nawet tu siedzieć – bełkocze James. – Idziemy do pubu…
Rano James mówi – Nie przejmujcie się chłopaki. Pie… taka pracę. Mam dla was inne zajęcie. Zarobicie kupe kasy. Jedziemy do Londynu, odzyskamy pieniądze od mojej byłej żony. Trzeba będzie się może bić, choć pewnie wystarczy postraszyć. Potrzebuję dwóch białych, dobrze zbudowanych chłopów, jak wy. Białych… Czarnych nikt się nie przestraszy.
W dniu wypłaty szef bierze wszystkich do knajpy. Pyta, kto pije Guinnessa, potem, kto chce coś jeść. Wszyscy zdziwienie, dzień dobroci? Po jeszcze jednym piwie, szef płaci rachunek. Daje wypłaty. Marcin dostaje swoją – brakuje sporej sumy. - Dziękujemy ci Marcin za piwo – uśmiech się szef. Marcin dziękuje za pracę.
Marcin szuka pracy, objeżdża pół Irlandii, próbuje w Galway, w górzystym Sligo na zachodnim wybrzeżu. Postanawia wrócić do Polski, zostało mi trochę euro, w sam raz na bilet. Spotyka Jamesa. – Pożycz mi przyjacielu na piwo, jutro oddam ci z nawiązką… James nigdy nie oddał. Marcin postanawia więc jechać do Belfastu. Spotyka Marka, który właśnie dostał robotę. Stoi na głównej ulicy Dublina z wielkim ogłoszeniem. – Nie wygłupiaj się, coś w końcu znajdziesz, każdy w końcu coś znajduje. A jak nie masz, gdzie mieszkać, przyjdź do nas.

Mój szef, wyjeżdża do USA na kilka tygodni, może miesięcy. Zastąpi go Jack, Irlandczyk, przez ostatnie 20 lat mieszkający w Nowym Jorku. Jack jest wysoki, dobrze zbudowany, energiczny. Siwiejące włosy farbuje włosy na kruczoczarno - kiedyś przyszedł z pokrytymi czarna farbą także brwiami. Ma wielkie plany, chce wprowadzić nowe porządki, zreformować bar, uczynić z niego, jak mówi, wspaniałą profesjonalną restaurację, kurę znoszącą złote jaja. Zaczyna od wielkiego sprzątania, wywraca do góry nogami grafiki. Każe zmniejszyć porcję, zakazuje czegokolwiek wyrzucać – jak się nie sprzeda dziś, pójdzie jutro.
Idę z Marcinem ulicą i spotykam Jacka. Wymiana uprzejmości, przedstawiam szefowi nowego kolegę. – Jack pyta Marcina – A ty gdzie pracujesz? - Nigdzie. – O to musisz mieć dużo pieniędzy. – Nie mam. – Czyli mam rozumieć, że szukasz roboty? – Tak jest. – Przyjdź jutro na wieczorną zmianę. Szukam takich jak ty.
Nasz pierwszy arabski terrorysta – o tym, jak prawie wysadziliśmy pół Dublina
Miał na imię Jaser, był z Egiptu, od dwóch lat w Dublinie. Kiedyś zrobiliśmy głupi dowcip, poczęstowaliśmy Jasera sokiem, po czym poinformowaliśmy go, że był to sok z alkoholem. Muzułamnien, który nie tknął w życiu alkoholu, zakazanego mu przez religię, wpadł w szał. Nigdy więcej nie żartowaliśmy z Jasera.
Jak niemal wszyscy rodacy nielegalnie i jak wielu, utrzymujący w ojczyźnie wielką i biedną rodzinę. Tak przynajmniej twierdził. Jasera drażnili Polacy. Żadne tam narodowościowe historie. Polaków nagle pojawiło się dużo. Polacy byli też nielegalnie, ale europejska gęba rzuca się mniej w oczy niż arabska i Europejczykowi zawsze łatwiej znaleźć pracę. Polak w razie utraty roboty zawsze może wrócić do domu, gdzie na pewno nie będzie głodował. Raczej nie będzie deportowany, a nawet, jeśli, bez większych problemów przyjedzie z powrotem. Jak nie do Irlandii pojedzie do Wielkiej Brytanii, Holandii, Norwegii..
Arab pod tym względem jest w nieporównanie gorszej sytuacji. Dla Jasera utrata pracy to wyrok, dla jego rodziny głód. A ma dobrą pracę, najstarszy stażem, wie więcej od nowego szefa. Ma mnóstwo godzin, przyzwoita pensję, którą wzbogaca kradzionymi wiecznie napiwkami. Niedługo przyjedzie jeden z jego braci, Jaser chce mu załatwić pracę. I nagle zaczyna tracić grunt pod nogami. Za kilka miesięcy Polacy będą mogli pracować w Irlandii legalnie. Nic, że pracować, będą mogli tu bez problemów przyjechać. Więc ci, co już są, ściągną kolegów, szwagrów, braci, kuzynów. Polacy są ciągle bardzo lubiani w Irlandii. Irlandczycy ciągle mają dla Polaków respekt, łaczy ich dziwne braterstwo. Chętnie ich zatrudniają. I miejsce Jasera, miejsce dla jego brata, mogą zająć właśnie Polacy…
Czarę goryczy przepełnił Marcin, któremu w pierwszy dzień pracy Jack zapowiedział rychłe menadżerowanie...
Jaser postanowił zadziałać.
Zwykły dubliński poranek. Marcin idzie leniwie do pracy na pierwszą zmianę. Dzień wcześniej razem z Jackiem, we troje zamykaliśmy knajpę, Codzienna rutyna, mycie kuchni, liczenie kasy. Jack rzuca okiem na całość, wszystko w porządku, idziemy do domu. Rano Jack dostaje telefon - Gaz! W ciągu kilku minut jest przerażony na miejscu. Ulga, nic poważnego się nie stało, tylko mocno śmierdzi. Wietrzenie, pierwsze nerwy – przecież osobiście zamykał wczoraj bar. Więc gdy Marcin przychodzi do pracy wielkie zamieszanie. My zamykaliśmy, my zostawiliśmy odkręcony gaz. Leciał z wielkich kuchennych palników, odkręconych ponoć na całego. Bar jest na głównej ulicy Dublina, nad knajpą mieszkają ludzie. W restauracji, w piecu na pizze, ciągle pali się ogień. Niby cud, że nie wyleciała kamienica. Niby....
Jack (na stronie) – Zbadałem sprawę, przemyślałam. To nie wy, nie my. To ten piep... Arab. Przyszedł wcześniej do roboty, ma przecież klucz. Wpół do ósmej odkręcił gaz, poczekał chwile, aż zacznie śmierdzieć i zadzwonił. Żeby było na nas, a właściwie na was, nie wiedział, że tam wieczorem byłem… Ja, cholera od 20 lat pracuję w knajpach. Wyczuwam gaz na kilometr. Gdy wychodziliśmy nic nie czułem. Wiecie, ile gazu waliło z tych palników? Gdyby tak było przez całą noc, tej cholernej kamienicy by już nie było. I połowy ulicy…. Piep.. Arab. On najchętniej zagazowałby wszystkich Polaków. Zresztą i teraz cud, że to nie wyleciało…
Jack chce polubownego rozwiązania. Nie chce wyrzucać z pracy Egipcjanina. Nie, nie lituje się, bo Jack to stary rasista i nie raz narzeka, że „kolorowi” przyjeżdżają do Irlandii. – Niech już ta Polska wejdzie to Unii, Polacy wyprą to „Arabowo”. Ale Jaser wie więcej od Jacka, Jacku nie poradzi sobie bez niego. I Jaser bez zmrużenia oka bierze każdą zmianę, każde nadgodziny, wykonuje każde polecone zajęcie. Jack uda, że mu wierzy, symbolicznie nas ukarze i wszystko wróci do normy. Postanawiamy odejść. Dziś gaz, co będzie jutro? Jack namawia, zostańcie. Odchodzimy. Tradycyjnie Jack nie płaci nam ostatniej wypłaty.
Kongijczycy przynoszą listę adresów swoich znajomych i krewnych w całej Wielkiej Brytanii. – Pomogą. Opowiadają o swoim wyjeździe z Konga. – Ojciec opowiedział mi wtedy, że mądry daje wędkę nie rybę. I że mądry szuka wędki, nie ryby. Jedźcie za waszą wędką.
I tak opuściliśmy Dublin. W wieży Mortello pożegnaliśmy znajomych.
Okrągłe wieże, kilku- czasem kilkunastometrwoej wysokości, o grubych murach wybudowali w XIX wieku Anglicy m.in. wzdłuż wschodniego wybrzeża Irlandii, w takiej odległości aby, załoga każdej miała kontakt wzrokowy z nastepną. Na dole znajdowały się pochownie, magazyn, na górze miejsce dla załogi i na działo. Wieże nigdy nie spełniły swych obronnych funkcji, ale do dzis zdobią irlandzki brzeg. W takiej wieży mieszkał James Joyce, a swoje doświadcznia unieśmiertelnił w pierwszym rozdziale Ulissesa. W takiej wieży zamierzamy spędzic noc, powiedzieć do widzenia naszym znajomym.
Choć w tej, którą wybraliśmy byliśmy już nie raz, wieczorem spada tak gęsta mgła, ze nie możemy jej odnaleźć. Gdy mgła na chwile się przerzedzi widzimy morze - fale zielonkawo fosforyzują. Na szczyt wieży wchodzimy po linie, schody są dawno zrujnowane. Palimy świezki, Marcin wyciąga ostatni nabytek w Dublinie, drumlę i zaczyna grać. Nagle nasza koleżanka, Agata twierdzi – ktoś jest na dole, wszedł za nami. Wciągamy linę, nawet jak wszedł, nie dostanie się na górę. Agata wdpada w obsesję – słyszycie? Ktoś jest na dole, na pewno próbuję się do nas dostać. Słyszymy tylko szum morza, ale Agata nie daje za wygraną. W wieży są odpływowe dziury. – Trzeba ja zatkac, może tędy wejść. Zamorduje nas. To na pewno psychopata, śledził nas. Kto by inny….Dziewczyna rozkłada na podłodze reklamówki – jak będzie szedł, to chociaż usłyszymy, może komuś uda się uciec. Pora spać, rozkładamy śpiwory. Agata ma pomysł – będziemy czuwać na zmiany i raz na jakis czas obserwować okolicę. Czuwamy, obserwujemy. Marcin widzisz coś? – Widzę! Wszyscy zrywaja się. – Co widziesz? – Nadpływa flota Napoleona!
Rano odryliśmy w dolnej części wieże ptasie gniazda.
Rano zaczęliśmy łapać stopa. Mamy plan - Irlandia Północna, potem prom do Szkocji, potem przez Anglię do Francji na winobranie.... Nie wiemy jeszcze, że najbliższa miesiące spędzimy w Szkocji.

3 komentarze:

uczi pisze...

To się zrobił prawie blogowy thriller..

Dorotka pisze...

rozumiem ze teraz beda dwie historie - jedna wspomnieniowa a druga bieżąca - turecka???
ale fajowo !!! :))

Kasia i Kornel pisze...

bardzo fajnie się czyta, może faktycznie będzie z tego książka :
)