poniedziałek, 26 kwietnia 2010

nasza kniga :) cz 2 Irlandia

No to lecimy dalej...

wow! Ktoś nas czyta :) :)

to jedziemy dalej...


IRLANDIA

Pierwsza była Irlandia. Tam poznaliśmy się, tam postanowiliśmy jechać w Himalaje, do Rosji, Chin – wszędzie. Była to zupełnie inna Irlandia niż dziś – Irlandia, do której urzędnik imigracyjny mógł nie wpuścić, cofnąć z granicy, w której pracowało się na czarno i przebywało nielegalnie. Przyjeżdżali nie tylko sezonowi gastarbeiterzy, ale i awanturnicy naszych czasów, obieżyświaci, dorobkiewicze, wszelkiej maści kombinatorzy, azylanci i uchodźcy. Irlandia przeżywała swój boom, nazywana była „celtyckim tygrysem”, więc szczęścia szukali tu Chińczycy, Polacy, Arabowie, nawet Amerykanie.
Irlandczycy, sami od wieków emigrujący za chlebem, jeszcze niedawno jeden z biedniejszych krajów Europy, ze zrozumieniem podchodzili do przybyszów – zawsze pomocni, gościnni, ciepli. W pubowych toaletach nie pisało jeszcze „Pols go home”. (ang. Polacy do domu)
Nigdy nie wybieraliśmy żadnego kraju przypadkowo, kierując się wysokością zarobków, czy łatwością znalezienia pracy. I nigdy nie lubiliśmy ludzi, którym było obojętne, gdzie pracują, którzy nie interesowali się krajem, który choćby na kilka miesięcy stawał się ich domem. Przypadkowa nie była też Zielona Wyspa, kraina zielonych wzgórz, ojczyzna Celtów, najlepszego ponoć piwa na świecie, klifów, chmurnego morza, legend i baśni.

Gorzki smak Guinnessa
Przylatuję do Irlandii późnym wieczorem, jutro dzień Świętego Patryka, patrona Wyspy i piwa, wielkie irlandzkie święto. Więc pogranicznik w świątecznym nastroju żartuje, wypytuje, po co, do kogo, na jak długo, czy mamy pieniądze. Gdy odpowiadając na „trudne” pytania mówimy, że nie rozumiemy śmieje się, że mamy „rozumienie wybiórcze”. Bez problemu daje wizę na 3 miesiące.
Marcin ma mniej szczęścia – ląduje z kolegą w Shannon na południu Zielonej Wyspy. Oficer imigracyjny twierdzi, że 500 euro, które ma każdy z nich, starczy akurat na 3 dni pobytu w Irlandii. I na tyle dokładnie dni wizy lądują w paszportach Marcina i Dawida. Do Dublina przyjeżdżają już jako osoby nielegalnie przebywające na terenie Irlandii.
Mieszkamy tuż obok browaru Guinnessa. Codziennie czujemy gorzkawy zapach. Gnieciemy się w małym mieszkanku, na dole sklep mięsny. Bucher (ang.rzeźnik), dzierżawca kamienicy, potężny chłop z szeroką czerwona twarzą, w białym, wiecznie pobrudzonym mięsem fartuchu, ma obsesję. – Pewnego dnia przyjdzie kontrola z Guinnessa i zobaczycie. Mówi tak, kiedy widzi, ilu nas się gniecie w małym mieszkanku, które nam podnajmuje. Miesięczna opłata to prawie 1500 euro, więc musi nas być dużo, aby wspólnie udźwignąć kosmiczne dla nas koszty. Do tego ciągle jacyś waletujący, którzy dopiero przyjechali, albo własnie stracili pracę i nie mają się gdzie podziać. Bucher twierdzi, że mieszkając w tyle osób łamiemy przepisy przeciwpożarowe, a Giunness od dawna chce przejąć kamienicę. Naślą kontrolę, przejmą kamienice, on straci dochód, my dach nad głową… - I tak to się pewnego dnia skończy – kiwa głową Irlandczyk.
Klepiemy rzeźnika po ramieniu. – Nie martw się przyjacielu, jak przyjdzie kontrola i zobaczą, ile tu się puszek po piwie wala… Bucher poważnieje. Myśli. – Ale to nie po Guinnessie puszki.
Bardziej boimy się urzędu imigracyjnego. Krążą plotki o „łapankach” w najtańszych supermarketach, na przystankach miejskiej kolejki, o „nalotach” na mieszkania. Kiedyś siedzę na krawężniku jednej z głównych ulic Dublina z Mateuszem. Podchodzi policjant, pyta, co robimy. – A tak sobie siedzimy… - A skąd jesteście? – Z Polski. – odpowiadamy. – A gdzie mieszkacie? – U znajomych. Prosi o paszporty. Drżą nam ręce, rośnie kulka w gardle, staramy się z całych sił nie okazać zdenerwowania. Mamy oboje dawno przeterminowane wizy. Policjant sprawdza tylko naszą tożsamość, robi to dokładnie, patrzy na nas, na zdjęcia, ale nie wartuje paszportu. Ani myśli szukać pieczątek. – Proszę bardzo opuścić to miejsce, przed chwilką ulice dalej była strzelanina, idźcie sobie spokojnie do domu…
W mieszkaniu Meath Street mieszka czasem kilkanaście osób. Pojawiają się i znikają, przyjeżdżają nowi. Gdy nie ma wolnych łóżek ludzie śpią na materacach, gdy i te się kończą – na podłodze. Cały przekrój społeczny dublińskich „imigrantów”. Iwona, która przyjechała, aby zarobić na pokrycie kosztów stażu w USA, świetny angielski, pracuje na dwa etaty. Drobna blondynka jest tytanem pracy, zawsze świeża, wypoczęta, choć śpi tylko kilka godzin na dobę. Gdy jej szefowa z RPA, która, mimo, że od lat prowadzi bar, okazuje się być w Irlandii nielegalnie, zostaje zatrzymana, Iwona do końca wyjaśnienia sprawy, przejmuje prowadzenie biznesu. Poznaje Irlandczyka, za kilka miesięcy pojedzie z nim do Polski. Jest Monika i Marek, świeżo po studiach, odkładają na mieszkanie, harują na dwie zmiany, w weekendy biorą dodatkową pracę. Kupią mieszkanie i znowu przyjadą na Zieloną Wyspę. – Nie znaleźliśmy pracy w zawodzie, a jak mamy stać w Polsce za ladą, równie dobrze możemy robić to tutaj….Jest Piotr, który zaharywuje się na budowach - chce zarobić na wymarzone studia, chce zostać marynarzem.
Ela i Piotrek, młodziutcy małżonkowie, przyjechali do Irlandii za pieniądze z wesela. Chcą zostać tu na zawsze, na początek byle jaka praca, potem nauka języka, jakaś szkoła, dobry zawód. Żeby nikt się nie śmiał, jak nie wpuszczą do Irlandii, we wsi powiedzieli, że Ela jedzie leczyć się do Szwajcarii. Maja gigantyczne walizy, w nich pościel, sprzęt do kuchni, przyprawy, puszki ... Codziennie gotują wielkie, polskie obiady. Tylko pieniędzy coraz mniej, a pracy nie ma. Zapisują się na darmowy kurs angielskiego prowadzony w pobliskiej parafii, do późnej nocy siedzą nad książkami. Ale pracy nie ma. Płaczą po nocach. W końcu Eli udaje się znaleźć pracę w barze, uczciwa, pracowita, dostaje dużo godzin. Piotrek dalej nic nie ma i nie będzie miał przez następne długie miesiące. Ta praca za ciężka, ta za nuda, tu mają za wielkie wymagania. Dziewczyna pracuje, po pracy gotuje, sprząta, pierze. – Piotrek całymi dniami nic nie robi, coraz rzadziej wychodzi na miasto pytac o pracę. Ela właśnie wróciła z 10-godzinnej zmiany. Nie zdążyła się jeszcze przebrać. - Eluś, kolacja – woła zniecierpiliwonym głosem Piotr. Leży jak zwykle z pilotem na kanapie. Dziewczyna biegnie – Już, robię!
Jaro przyjechał z wielkiego polskiego miasta, potężnie zbudowany, ogolmy na łyso, zawsze w firmowym dresie, zawsze czysty, ogolony, czuć dobrą wodę kolońską. Urodzony kombinator – podrabia dokumenty poświadczające, że studiuje w Irlandii, dostaje dzięki nim otrzyma pozwolenie na pracę. Zatrudnia się jako ochroniarz w wielkiej dyskotece w centrum miasta. Kiedyś złamał klientów rękę. Wtedy wychodzi, że nie posiadał żadnych uprawnień ani licencji, więc po cichu wylatuje z pracy. Potem Jaro, choć nie miał pojęcia o stolarce, kupił sobie zestaw narzędzi w specjalnym „stolarskim” fartuchu. Tak profesjonalnie wyglądając znajdował zwykle zajęcie. Po 2,3 dniach ją tracił – jego całkowity brak pojęcia o fachu zawsze szybko wychodził. Ale zagarniał 3 dość spore dniówki. W końcu od Ukraińców Jaro kupił sobie podrabiane amerykańskie prawo jazdy na ciężarówki. Dostał prace jako kierowca w firmie zajmującej się przeprowadzkami. Nigdy wcześniej nie siedział za kierownicą wielkiego dostawczego samochodu…
Jaro przez lata pracował w Libii, stąd jego dobra znajomość arabskiego. Więc z Arabami załatwia jakieś ciemne interesy, znika na noc, przynosi pieniądze. Potem Cyganie. Romowie przyjechali z Polski, wszyscy na azylach, jako prześladowani w Polsce za cygańską narodowość. Jaro wszedł z nimi w szmerane interesy. Cyganie zaczęli bywać na Meath. Chwalą się azylami, kartami stałego pobytu, rentami, zasiłkami… Śmieją nam się w oczy. Handlują kradzionymi samochodami, przemycanymi papierosami… Nie wiemy, czym i jak Jaro zalazł Cyganom za skórę. Rzucają kamieniami w nasze okna, grożą, Wrzeszcza po nocach, aby „wydać” im Jarka. Przez kilka dni Jaro nie wychodzi z domu.
Jaro postanowił prowadzić „interesy” sam. Ma całą szufladę telefonów komórkowych. Czasem, po powrocie z nocnych „baletów” mówi. – Kto chce do Polski zadzwonić, bo znalazłem telefon i jeszcze nie zablokowany? Gdzie Jaro znajdował telefony? – W kieszeni pijanego faceta na dyskotece.. – najczęściej.
Ale Jaro miał swoją własną, specyficzną moralność. Byłam odpowiedzialna za finanse – raz w miesiącu zbierałam od wszystkich pieniądze za mieszkanie, na rachunki i rozliczałam się z rzeźnikiem. I właśnie wyjeżdżamy, wyjazd nagły, rzeźnika nie ma, a ja mam zebraną należność. Komu zostawić? Od razu zgłasza się Jaro. Wie, ze nic z tego. Nie dostanie od nas pieniędzy. Myśli, zapala papierosa i braterskim tonem mówi. – Jak mi nie dacie, jak ja nie mogę mieć tej kasy, to przynajmniej wy sobie ukradnijcie, nawet się nie zastanawiajcie. Przyda wam się….
Ulica, przy której mieszkamy jest wąska, po drugiej stronie kamienica. Przez okno widzimy, jak sąsiedzi z naprzeciwka, Kongijczycy, szykują wielka imprezę. Na stołach dziwne, egzotyczne potrawy, ludzie w tradycyjnych, kolorowych afrykańskich strojach. Nie możemy oderwać się od okna, gdy w rytm afrykańskiej muzyki zaczynają tańczyć. Zauważają „publikę”. Machają. Za chwile przychodzi „delegacja” z zaproszeniem. To pierwsze urodziny dziecka, bardzo ważny dzień. Jest cała wielka rodzina, dociera do nas, że to zaproszenie to zaszczyt. Częstują dziwnymi, pachnącymi egzotycznymi przyprawami daniami – choćby smażonymi świńskimi ogonami, strumieniami leje się najlepszy alkohol. Afrykańskie rytmy, śpiew. Pytamy, czy chcą posłuchać polskiej muzyki. Zbiera się „rada”, najstarsi członkowie rodziny po kilku minutach gorączkowej debaty wydają zgodę. – Ale tylko trzy minuty – zapowiadają. Puszczamy „Pidżamę Porno”. Chyba nie przypada do gustu Kongijczykom, nie tańczą, choć oczywiście komplementują nasze nagrania. Po trzech minutach wraca gorąca kongijska muzyka. Bawimy się do białego rana. Na drugi dzień przychodzą Kongijczycy, przynoszą jedzenie, trochę alkoholu. – To, co zostało jest dzielone między gości – wyjaśniają.
Zaprzyjaźniliśmy się z Kongijczykami. W wiekszości azylanci polityczni, wygnani z kraju przez wojnę i biedę, którą przyniosła. Wielka, wielopokoleniowa rodzina, dumni, że pielęgnują afrykańskie tradycje. Większość z nich pracuje dla browaru Guineessa, zadowoleni, z każdej pensji wysyłają tym, co zostali w Afryce, pieniądze. Starsi wciąż marzą o powrocie do Kongo, młodsi, ubrani w raperskie ciuchy, w wygolonymi na głowie wzorami, z kolczykami w uszch – o przyszłości w Europie. Nie raz przynoszą otrzymane w pakietach socjalnych kawy, zupy, makarony. – Wam przecież nie żyje się łatwo – mówią. Załatwiają darmowe wejściówki na zwiedzanie browaru.
Naprzeciwko kamienicy, w której mieszkamy jest też rosyjski sklep. Właściciel i sprzedawca, Ukrainiec, z polskim paszportem zawsze pomoże, poradzi. Spod lady sprzedaje przemycane z Ukrainy wódkę i papierosy. W razie, czego załatwi lewe dokumenty, pozwolenie na pracę, kartę stałego pobytu, prawo jazdy, nawet paszport. Nie korzystamy z podrobionych dokumentów, ale chętnie z rad. – Pracodawcy nie interesuje, czy macie pozwolenie na pracę – zapewnia. – Ważny jest tylko PPS, numer podatkowy. Ma rację – wszyscy pytają o nieszczęsny PPS. Ale jak możemy otrzymać irlandzki odpowiednik naszego numeru NIP? – Możecie u mnie kupić – śmije się Wania. – Ale poważnie – idźcie po prostu do urzędu, który wydaje numery. Tylko musicie wiedzieć, do którego, są takie, w których nic nie sprawdzają… Rosjanin wie, w którym urzędzie dają numery PPS, w którym nie mamy szans. – Jeśli dostaniecie odmowę, idziecie do innego – radzi. – To proste. Udaje się. Otwiera się przed nami świetlana przyszłość… Zdobycie PPS to przepustka do otrzymania pracy, marzenie każdego nielegalnego imigranta.
Po kilku dniach udaje mi się znaleźć pracę. Mały cofee shop na jednej z najpiękniejszych ulic Dublina, niedaleko słynnego Trinitry Collage, kilka minut spacerkiem od domu. Kawa, herbata, śniadanie, pizza, zupy. Stojąc za ladą, widzę, jakie miałam szczęście. Codziennie kilkanaście osób przychodzi i pyta o zatrudnienie, choćby na kilka godzin w tygodniu. Najczęściej Polacy. Czasem wygląda to tak, jakby przed barem zatrzymał się pełen Polaków autobus i jeden po drugim wchodzili do knajpki. Szef, Amerykanin, który postanowił pomieszkać w ojczyźnie dziadków, na razie nikogo nie potrzebuje, każe zostawiać CV. Kilkanaście życiorysów dziennie ląduje w koszu. George ma też taką zasadę – nie będzie pracować więcej niż jednak osoba z jednego kraju. Chce w ten sposób uniknąć klik i układów. Jest, więc Egipcjanin, Chinka, Węgier, Hiszpanka i ja.
Kawa dla policjanta
W barze wszyscy pracują nielegalnie, choć lokal jest kilkadziesiąt metrów od wielkiego gmachu urzędu imigracyjnego. Często przychodzą policjanci, napić się kawy, czasem coś na szybko zjeść. Niepisana zasada mówi, nie brać od nich pieniędzy. Nasz bar nie grzeszy czystością, jednemu z nowych pracowników ląduje na podłodze cala taca pieczonych kurczaków. Szef zbiera, układa z powrotem na talerz – Prefekt – śmieje się. – Najważniejsze to miła obsługa, trzeba z ludźmi pożartować, pośmiać się – podkreśla. – Reszta mniej się liczy.
Dziad ma słabość do narkomanów. Nie ma serca odmówić im ciepłej herbaty, wody sodowej. Narkomani przychodzą codziennie, siedzą przy stolikach, zasypiają. Kawiarenka zmienia się melinę. Klienci zaczynają omijać bar. Nawet Georgie pewnego dnia ma dość – wyprasza narkomanów i prosi, aby więcej nie przychodzili. Zaczyna się awantura, narkomani rzucają się na naszego szefa z pięściami, dochodzi do bójki. Przyjeżdża policja – narkoman skarży się, że został pobity. Policja chce przesłuchać wszystkich pracowników, kto kogo i za co bił, kto zaczął. Nie da się schować do kuchni, już po nas, każdy jest nielegalnie, nielegalnie pracuje…. Na szczęście, to ostatnia rzecz, która interesuje irlandzka gardę.
Pracuję na wieczornych zmianach, znajduje druga pracę, rano. W sieci potężnej barów sprzadajacych kanapki i kawę. Tu też wszyscy nielegalnie. Dziewczyny uśmiechnięte, tryskające humorem, w nieskazitelnych „mundurkach”. Już w pierwszy dzień wiem, że te szczęśliwe twarze to maska, która w tej firmie nie może być nigdy ściągnięta. W barze panuje „poprawność polityczna”, szef nie może podnieść głosu, zakazana jest jakakolwiek dyskryminacja ze względu na narodowość, język, poglądy. A pracownik ma obowiązek non stop się uśmiechać… Dziewczyny po zmianie zmieniają się śmiertelnie umęczone kobiety, ściągają szpilki, w których muszą cały dzień stać, w dodatku w jednym miejscu. Nogi pieką z bólu, puchną. Rano robi się kanapki, dziesiątki, setki, potem lunch – bar, położony położony dzielnicu biurowców, pęka w szwach. Liczy się tempo, klienci maja przerwe w pracy, trzeba obsługiwac ich błyskiem. Dziewczyny zmieniają się w automaty do robienia kanapek, podawania kawy. Gdy któraś skaleczy się albo oparzy, dostaje 5 minut na założenie opatrunku. Udaje mi się, zostaję wydelegowana do pracy w maleńkim oddzialiku sklepu w wielkim biurowcu. Jestem sama, sama otwieram i zamykam „kiosk”. Klienci rano wypiją kawę, w lunch kupią kanapki, które przynoszą dziewczyny z głównego sklepu, czasem przed końcem pracy ktoś wpadnie na gorąca czekoladę… Jedyny poważny obowiązek to rozlicznie kasy i odnoszenie codziennie całego utargu do banku.

Marek jest po grubo 40tce, ciemna karnacja, wiecznie zarośnięty. Jest z Moniką, 20-latką, wysoką, długowłosą, troche nieśmiałą dziewczyna z małej wioski. Marek miał w Polsce firmę, która szybko splajtowała. Uciekł przed długami. Z firmy została mu tylko sekretarka, Monika właśnie, z którą przyjechał w poszukiwaniu szczęścia do Dublina. Zostawił w kraju żonę i dzieci. Nie zna ani słowa po angielsku, ciężko mu znaleźć robotę. Oddaje za pieniądze krew, czasem dorywczo zarobi parę euro, mieszkają w hostelu, za który niedługo nie będą już w stanie płacić.
- Chyba zatrudnie Polkę – melduje mi George. – Taka biedaczyna przyszła, prawie się rozpłakała, jak powiedziałem, że nie mam pracy. Ponoć kucharka, a pomoc w kuchni by się przydała…. Zobaczymy. Na razie wezme ją jeden dzień na próbe, czy radzi sobie, bo nie zna jezyka. Monika chyba nie kłamała, jak większość osób starających się o pracę w knajpie, że ma gastronomiczne wykształcenia. A nawet, jeśli kłamała… i tak gotuje dobrze i szybko, szef jest zadowolony. Monika opowiada, o tym, że jak nie dostanie tej pracy to koniec, śmierć głodowa, spanie pod mostem, zupełna tragedia. Nie maja już pieniędzy, nie mają gdzie mieszkać i za bardzo do czego w Polsce wracać… Dziad po próbnej zmianie kręci jednak głową. – Ona za słabo mówi po angielsku, nie da się tak pracować…. Pyta o jej sytuację. Mówię, zgodnie z tym, co usłyszałam, że jest źle. Dziad myśli, postanawia dać jej jeszcze jedną szansę. - Musi nauczyć się wszystkich słów potrzebnych w kuchni.
Po próbnym tygodniu udało się. Monika wie, jak jest marchewka, jak chochla, jak rosół. Dostaje pracę. Akurat w naszym mieszkaniu zwalnia się miejsce, Monika wprowadza się z Markiem. Po kilku dniach proszą – Mamy kumpla, mieszkał z nami w hostelu, stracił pracę, nie ma gdzie mieszkać… - Pewnie, póki czegoś nie znajdzie, może mieszkać u nas.
Ten kumpel to Marcin.

oczywiście - cdn :)

3 komentarze:

Dorotka pisze...

a nastepne posty to z Turcji będą?
;))
czekam !!!
pozdrawiam serdecznie
Dorotka
P.S.Uczi chyba jeszcze nie czytał,ale zaraz mu sms wysle...

uczi pisze...

Mocny ten kawałek..

uczi pisze...

To może w 80sek dookołaśw..:
http://www.wykop.pl/link/354765/w-80-sekund-do-okola-swiata-szybka-podroz/