poniedziałek, 26 kwietnia 2010

Hej to znowu my! :)

Hej, to znowu my! :)

No tak... bijemy się w piersi.. Z hukiem - nie odzywaliśmy się... Dużo się działo... Nie wiemy, czy ktos nas jeszcze czyta (uczi? ;)... ale.. no właśnie...

Dziekujemy wszystkim, którzy na nas głosowali - dziękujemy!!!

A co u nas?

Marcin jest troche uziemiony (kontuzja)... na jakis czas jeszcze, ja pojutrze wyjeżdżam do pracy do Turcji (trzymajcie kciuki ;) - strasznie ten czas szybko leci, nie? W podróży płynał tak powoli, miesiące wydawały się latami, a tu... już tak długo jestesmy w Polsce... No, nie do końca - ja pojeździłam sobie zima jeszcze po Ukrainie - cudowne góry, cudowni ludzie, którzy nad ranem biorą człowieka do domu, a na drugi dzień wożą po okolicy... Potem stopem do Tallina na spotkanie CoachSurfingu, w największe mrozy... brrr... az mi sie zimno robi... nie ma jak łapać kilka godzin przy -25 :) ale najlgorsze przezycia na stopie, tak naprawdę sa najlpszymi :) więc było super...

I teraz najwazniejsze - otóż wpadlismy na pomysł...Zanim wyjechaliśmy w podróż, napisaliśmy książkę - może książka to słowo za wielkie - opisaliśmy nasze poprzednie podróże, przygody... - ma to ze 100 stron... Może kiedyś to wydamy, ale...na razie postanowiliśmy w kawałkach publikować nasze "dzieło" na blogu :) Co Wy na to? Poczytacie? (poczytamy! :) hehe

Dziś wrzucami pierwszy kawałek, wstęp włąciwie, co jakiś czas będziemy puszczać dalsze rozdziały :) I prosimy o komentarze... ;)


Waleczne ręce

Siedem lat z życia bulcharów

Początek

Siedzimy przed maleńkim lotniskiem w islandzkim Keflaviku. Mocno czuć rybami, wieje zimny, północny wiatr. Jest luty, niedługo skończy się krótki, zimowy dzień, który o tej porze roku, na tej szerokości geograficznej, trwa tylko kilka godzin. Chwile temu widzieliśmy z góry księżycowe krajobrazy, puste przestrzenie, bajkowe góry. Właśnie spełnia się nasze kolejne marzenie – jesteśmy w Islandii! Po raz pierwszy ktoś nas odbierze, po raz pierwszy wiemy, gdzie, do jakiego miasteczka jedziemy i co będziemy robić. Kiedyś, po kilkunastu godzinach lotu, siedzieliśmy tak przed lotniskiem w Auckland, połykaliśmy świeże, rześkie nowozelandzkie powietrze. W kieszeni mieliśmy kilkadziesiąt dolarów, powrotny bilet tylko do Malezji i wiele marzeń. Potem wyszliśmy, podnieśliśmy kciuk i za kilka minut jechaliśmy na listach i paczkach w pocztowej ciężarówce… Ostatnie 7 lat – kilkanaście krajów, kilkanaście zawodów, setki ludzi. Mieszkaliśmy w przyczepach kempingowych, „zdarliśmy” trzy namioty, czasem spaliśmy pod gołym niebem. Zbieraliśmy jabłka, pokrzywy, kamienie, ogórki, róże… myliśmy gary, sprzedawaliśmy pieczone kurczaki... Zobaczyliśmy Himalaje, rafę koralową, równikową dżunglę, Saharę, pustkowia Islandii i drzewa-paprocie Nowej Zelandii…
Po co? Po prostu - chcieliśmy zobaczyć świat. Najlepiej cały. Nie mieliśmy pieniędzy, ale wielkie marzenia, w które zawsze wierzyliśmy. Pieniądze? Zarobimy po drodze. Z ręka na sercu, więcej czasu spędzlismy na farmach niż w podróży. Odkryliśmy, że praca to też element poznawania świata, to też wielka przygoda, a najlepiej znamy te kraje, w których pracowaliśmy, dzieląc smutki i radości codziennego życia z ich mieszkańcami. Widzieliśmy nie tylko klify Irlandii, ale i zaplecza knajpek na dublińskich ulicach, poznaliśmy na tylko smak tropikalnych owoców równikowej dżungli, ale i smak bólu, bo kilku godzinach ściskania sekatora w nowozelandzkiej winnicy. Piekło nas nie tylko ostre słońce Tybetu, ale i sztuczne słońca islandzkich geotermalnych szklarni, w których pod podbiegunowych kołem uprawia się nawet banany. Dlatego zatytuowalisny nasza opowieść Waleczne Ręce.
To opowieść o pracy, o słonecznych sadach Nowej Zelandii, kamienistych polach szkockich Highlands, o ludziach – naszych szefach, włóczęgach, tak jak my pracujących, aby realizować marzenia, o outsiderach, którzy szukają w świecie wolności, uciekaja przed „wyścigiem szczurów”, o tych też, którzy uciekli ze swoich ojczyzn, przed biedą, wojną i szukają swojej ziemi obiecanej. O wielkich nadziejach, szansach, ale i rozczarowaniach.
To opowieść dla Sqiuda, który gdy mieszkaliśmy w sadzie pod namiotem, przyniósł nam puchowe śpiwory, dla malezyjskiego muzułamanina, który przez kilka godzin woził nas po mieście, usiłując znaleźć kogoś, kto wymieni nam pieniądze, dla setek kierowców, którzy zatrzymywali się widząc wyciągnięty kciuk. Dla tych wszystkich dobrych ludzi, którzy codziennie wyciągali do nas pomocną dłoń i tych mniej dobrych, którzy uczyli nas jak przetrwać. Dla naszych rodzin, które zawsze cierpliwie na nas czekają - za zrozumienie naszej pasji. I dla wszystkich Bulharów świata…

bulhar (czes. bułgar) - tak Czesi nazywają niewykwalifikowanych, najemnych robotników, włóczących się po świecie, wykonujących najprostsze prace, mieszkających w najgorszych możliwie warunkach - jako że w naszym języku brak odpowiednika bulchara, przyswoiliśmy sobie to słowo, tworząc pokrewne - bulharstwo, bulharzyć, bulharski. Wbrew obiegowym opiniom o pracujących za granicą, bulhar zwykle nie ma pieniędzy...

dziad - tak nazywamy, niezależnie od wieku, szefów - właścicieli farm lub agencji. Dziad w rodzaju żeńskim to dziadowa, a żona dziada - dziadobaba, mogą także istnieć dziadocórki lub dziadosynowie

3 komentarze:

uczi pisze...

Wielkie dzięki!!! Nareszcie można znów poczytać coś sensownego w tym kraju.Uratowaliście mi mózg:)

Dorotka pisze...

no nie - po tylu miesiacach tylko taki tyci kawałecek ?????

Lotna pisze...

czekam na dalszą część :D