poniedziałek, 26 stycznia 2009

Nowy Rok po raz drugi :)

Xian, 29 dzien

Dzis jest chinski Nowy Rok - wkraczamy w rok Byka... A my wpadlismy w petle czasowa - naprawde! - wszystkie obliczenia, kalendarze, zegary itd wskazuja, ze jestesmy w podrozy od 28 dni - ale jest to zupenie niemozliwe! Jestemy pewni, ze jedziemy juz od wielu miesiecy - tyle sie dzieje, tyle miejsc, ludzi... Cos tu musi byc nie tak!

I znowu mamy blogowe zaleglosci - tym razem nie mamy usprawiedliwienia... no, dobra, jest ciagle zimno, inetrnetu malo, poza tym jak wytlumaczyc po chinsku, ze szukamy kafejki, skoro ciagle nie radzimy sobie z zamawianiem zarcia (zamiast wspanialych kurczakow dostajemy kurze dupki)?



Wyjezdzamy z Rosji... ma byc cieplo i tanio
Ostatni (tak przynjamniej chcemy) dzien w Rosji - rano pozegnanie z Olegiem, wszyscy lekko niewyspani po wczorajszej dlugiej rozmowie przy flaszce Bialego Niedzwiedzia (czy jakos tak miala na imie ta wodka) - jedziemy do Ussuryska powolna elektriczka, dlugo trasa wiedzie brzegiem morza, eletryczka wlecze sie niemilosciernie, wedruja sprzedawcy rozmaitych dobr, podstarzala hippiska gra na gitarze i spiewa teskne piosenki, byloby fajnie - tylko zimno, zamarznaja nam palce, w dodatku juz w Ussuryjsku dowiadujemy sie, ze przyjechalismy za pozno - granica jest juz zamknieta. Robi sie ciemno, zimno, szukamy w rodzinnym miescie Janka z Czterach Pancernych (Czterech Tankistow i Sobake znaja swietnie w Rosji, niestety Jankowi nie postawiono tu pomnika :) miejsca do spanie - kapa, po dlugich wedrowkach trafiamy do najtanszego hotelu w miescie, o wdziecznej nazwie Robotnica, ktory dla nas i tak jest koszmarnie drogi.... A wiec nie zobaczymy dzis jeszcze dymiacych mich z tanim chinskim zarciem, o ktorych tak marzy Marcin.

Rano zmywamy sie wczesnie - zeby znowu nie zamkneli nam granicy, a poza tym pani w hotelu troche krzywila sie, ze cudzoziemcy i pytala, czy na pewno rano opuscimy "Robotnice". Z Ussuryjska jedziemy do najblizej miejscowosci przy chinskiej granicy - Przygranicznego - jak to milo na pytanie, gdzie jest Kitaj uslyszec odpowiedz "Tam" .... Ale nie moze byc latwo. Pociag, ktory przejzdza granice - drogi, wedrujemy na dworzec autobusowy - autobusy jeszcze drozsze, probujemy isc na stopa - miejscowi odradzaja - Teraz kryzys, malo ludzi jezdzi w Kitaj, ruch coraz mniejszy, granica pusta - faktycznie, w strone granicy nie jada samochody, pewnie probowlibysmy szczescia, gdyby nie przenikliwe zimno...

A wiec pociag - patrzymy na handlarzy z gigantycznymi torbami pelnymi ciuchow - a wiec tu zaczynaja swoja podroz te wszystkie chinskie rzeczy, ktore pewnego dnia trafia na polskie bazary, jestesmy tu chyba jedynimi turystami - pociag prawie pusty, odprawa na graniocy blyskawiczna.... Zegnamy Rosje...

O Rosji - podsumowania slow kilka:

Podrozowanie zima po Rosji - na pewno wielka przygoda, pozwala zobaczyc i doswiadczyc wiele - ale... to bardzo droga zabawa - jestesmy zdani tylko na hotele (namiot oczywiscie odpada, a nie zawsze znajdzie sie goscinny czlowiek z HC) - a te w Rosji sa koszmarnie drogie. Kraj ten w ogole nie nalezy do tanich, poza przejazdami (przy takich temperaturach nawet nie myslelismy o autostopie - zapewne zamarzlibysmy zanim zaczelisbysmu lapac), alkoholem (ale tylko w sklepie - a barze piwo kosztuje co najmniej 5 zlotych) i papierosami wszystko jest drozsze nie w Polsce. Rosjanie tez narzekaja na ceny, ktore rosno tu ponoc w zastraszajacym tempie. Ale, tak przynajmniej wynika z rozmow z Rosjanami - rosna tez zarobki, ktore sa rowne, albo nawet wyzsze, placa w Polsce.

Rosyjska, a szczegolnie syberyjska zima dala nam sie mocno we znaki - przenikliwy mroz sprawia, ze czasem czlowiek ma dosc zwiedzania, ogladania, marzy tylko aby usiasc przy cieplej herbacie...

Oczywiscie zima na Syberii jest piekna - warto marznac chocby dla widoku marznacego Bajkalu - wiec na pewno nie zalujemy, ze wybralismy podroz przez Rosje zima - choc nie raz klelismy na ceny i zimno, na te cale masy ciuchow ktore wciaz musimy na sobie nosic...


Dymiace misy Kitaju
Pociag jedzie przez bezludna "ziemie niczyja" - gory, las, tylko co jakis czas wieze straznicze. Przekraczamy granice dwoch imperiow, dwoch olbrzymich panstw, tak roznych od siebie, choc pod pewnymi wzgledami tak podobnych...


Jestesmy w Chinach - blyskawiczna, mila odpawa, ktora ponoc jeszcze kilka lat temu byla droga przez meke, i nasze pierwsze chinskie miasteczko - graniczne, a wiec jest tu sporo Rosjan, a wiec niektorzy Chinczycy mowia troche po rosyjsku - zostalo nam sporo rubli, banki nie przyjmuja rosyjskiej waluty, ale pracownik jednego z nich, wychodzi i prowadzi nas do malego sklepiku, gdzie po calkiem przyzwoitym kursie, choc calkiem nielegalnie, wymieniamy ruble na juany. I nasze pierwsze dymiace misy - jeszcze nie takie jak powinny byc, jesli chodzi o smak, ale dokladnie takie, jakie sobie wymarzylismy, jesli chodzi o rozmiar.



Jest czysciej niz w Rosji, jak na razie nie czujemy egzotyki - nie udaje nam sie kupic biletu na pociag, znajdujemy nocleg w hotelu, gdzie glownymi klintami sa Rosjanie. W hotelu, po rosyjsku, wielke reklamy klinik pieknosci, operacji plastycznych, lekarzy, marketow... Wszytskiego tego, czego moga tu szukac Rosjanie. Wieczorem trafiamy do malej resteuracyjki - ktora jest jednoczesnie domem wlascicieli - na gorze spia dzieci, gdy czekamy na jedzenie, dziewczyna myje wlosy, potem rodzina schodzi sie na wspolny posilek - jedzenie super, tanio - i nawet udaje nam sie zamowic, to, co mniej wiecej chcemy... (nie wiemy ze to szczescie nie powtorzy sie przez kilka nastepnych dni). Rano znowu nici z biletow - jedziemy autobusem - oblodzona droga, sniezyca, nasz kierowca niechetnie sciaga noge z pedalu gazu, wyprzedza wszytsko co sie da, po drodzie mijamy klika kolizji, ale docieramy calo i zdrowo do Harbinu - stolicy Mandzurii (ktora to kraine Chinczyce nazywaja krajem Czarnego Smoka).

Lodowy swiat Harbinu

Jak zapewnia przewodnik - zimna artktyczna zima, to w stolicy Mandzurii szczyt sezonu - Chinczycy z poludnia przyjezdzaja tu ponoc zobaczyc snieg i zakosztowac zimy, a przewiani lodowatym wichrem nie wysciubiaja wiecej nosa poza Zwrotnik. Harbin slynie takze z Festiwalu Rzezb Lodowych - zima mozna podziwiac tu lodowe miasta, zwierzeta, ludzi - wszystko wspaniala podswietlone... Nietestety, nie bylo nas stac na wstep na festiwal, poza tym zapewne zamarzlibysmy - ale za to Harbin pelen jest lodowych rzezb, ktore wydaja sie stac w calym miescie.

Wjezdzamy wieczorem do wspaniale oswietlonego (tylu neonow, podswietlen nie widzielismy chyba jeszcze nigdy), nowoczesnego miasta. Jest oczywiscie przenikliwie zimno i slisko - kto wpadl na wspanialy pomysl stosowania zamiast starego dobrego betonu - sliskich plytek? Ciekawe ile osob lamie tu nogi, rece i karki? Po miescie nie da sie chodzic, a wedrowka z plecakami to zupelna masakra. Tak balansujac usilujemy znalezc kafejke interentowa, aby skontaktowac sie z naszymi hostemi z HC, niestety, Chinczycy zupelnie nie maja pojecia o co nam chodzi... Babuszki oferuja nam nocleg, choc ponoc nie majac licencji na przyjmowanie cudzoziemncow... W kocu trafiamy, po skomplikowanych targach, wzmacianych opuszczaniem hotelu, do przydworcowej "noclegowni". Dosc obskurnie, ale cieplo... Jutro, bedzie lepiej. Moze uda nam sie nawet zamoic cos jedalnego - a nie jak w pierwszej knajpie w Harbinie twarde miesa przypominajaca kurze dupki (kelnerka na pytanie co to jest pokazala dol brzucha....). Nic nie pomaga mini-slownik, chinskie znaczki przerysowane (ponoc przepisane) przez Marcina...

Rano udaje nam sie dodzownic do Ediego z HC. Zanim Eddi przyjdzie nas odebrac mily Chinczyk, mowiacy przyzowicie po angielsku pomaga nam, kupuje bilet - zastanawiamy sie, czy to naciagacz, czy czegos bedzie chcial (jak dzien wczesniej mezczyzna, ktory za pokazanie bankomatu zazadal 5 euro) - okazuje sie, ze Chinczyk nie chce zupelnie nic, chcial pocwiczyc angielski, porozmawiac z cudzoziemncami.


Stawiamy, ze Eddy to zachodni nauczyciel angielskiego, wypatrujemy bialej twarzy, o tymczasem przychodzi mlody, sympatyczny Chinczyk. Eddy prowadzi nas do domu, czestuje chinskim jedzeniem - szkoda, ze my nie potrafimy zamowic takich rzeczy... Eddy mieszka w malym mieszkanku, urzadzanym calkiem podobnie to polskich domow. Poznajemy jego rodzicow - ktorzy niestety mowia tylko po chinsku. Eddy za to swietnie wlada angieskim, uczy zreszta tego jezyka, byl w USA, niedawano dostal wize do Nowej Zelandii - i o wyprawie do tego kraju teraz mysli. Eddy robi nam mini-kulinarny-slowniczek. Smieje sie, gdy pokazujemy chinskie znaczki przerysowane z przewodnika, ktore mialy oznaczac "Jestem wegeterianinem" - Tu jest napisane jestem mnichem - smieje sie nasz gospodarz.


Spacerujemy z Eddym po miescie, ogladamy stara dzielnice Harbnu, miejsce, gdzie kiedys mieszkali Zydzi, pierwsze w Chinach kino, maly bazar - gdzie kupic mozna m.in. zaby. Potem specarujemy nad zamarznieta rzeka, po ktrej ludzie jezdza samochodami, nowoczesnym centrum. Harbin jest calkiem ladnym miastem, bogatym, ludzie usmiechnieci, szczesliwi.

Rano zegnamy sie z Eddym, idziemy na dworzec - po drodze postanawiamy najesc sie sie przed podroza. Knajpa, mnostwo dan, marcinowe karteczki ze znaczkami - i na co trafiamy? To cos gorszego niz pech - oczywiscie na kurze dupki. W dodatku jeszcze bardziej lykowate i obrzydliwe niz poprzednio...



Chinskie dworce to bardzo skomplikowne miejca - przypominajace niemal lotniska. Mnostwoi poczekalni, kazda dla innej grupy pasazerow, dla innych pociagow... Jedzimy najtanszym pociagiem - podroz zajmie 22 godz., w najtajszej klasie, zwanej twardymi lawkami. Lawki, choc w rzeczywistosci wcale nie takie twarde "skrojone" na miare Chinczykow, male, a o wyciagnieci nog nie mozna nawet pomarzyc, szczegolnie gdy jest sie Iza :) Oczywiscie, jak na Chiny, przystalo pociag jest pelny. Chinczycy ciagle cos jedza, olbrzymie porcje... Rozmawiamy z Chinczykami - Marcin pokazuje kartke, gdzie przepisal nazwe dania z kurzymi dupkami oznaczajac je trupia czaszka, aby juz nigdy na nie nie trafic :) - dowiadujemy sie, ze to nie dupki, ale zaladki. Chinczycy pytaja, ile wynosi minimalna polska placa - wow, bardzo duzo - komentuja.

Rano budzimy sie troche pogiecie, pocierpnieci, ale nie bylo tragicznie. Wysiadamy na olbrzymim dworcu w Pekinie.

- Wsiadlem na malym dworcu w Rudzie Slaskiej, a wysiedlem w Pekinie - smieje sie Marfcin. Coprawda z kilkoma "przesiadkami" - ale naprawde tak mozna :) Koszt biletow - ok. 800 zlotych. Gdybysmy nie zatrzymywali sie po drodze, nie przesiadali, zapewne wyszloby jeszcze taniej... Jestesmy w Pekinie!

Juz prawie polnoc, zaraz nasza hostelowa "kafejka internetowa" zostanie zamknieta.... Jutro jedziemy w strone tybetanskich wiosek... Jak tylko znajdziemy ineternet - napiszemy o Pekinie i Xian - ktore bardzo polubilismy :) Moze nawet uda sie to zrobic jutro rano... Ale tego nie obiecujemy...

4 komentarze:

Unknown pisze...

;) milego... i byle do przodu...
Marcin...
nie daj sobie wmawiac, że nie znasz chińskiego... to napewno było w innym dialekcie i w końcu dostaniesz te nóżki;))

Iza...
twarda baba z ciebie!! ;))
ale współczuje... i dziwie sie że ich jeszcze nie pozabijałas... masz prawo, ja bede świadczyć..;))

Ska... Ty wiesz co ;))

aha, Ska - bóg tez to czytal ale sie nie wpisala... wiesz... dyrektorowej nie wypada ;))) jołk..!!!
Milego....

Unknown pisze...

Super wyprawa. Czekam na dalsze relacje. Marcin i kompania - szacun.

Anonimowy pisze...

Jakoś wcale nie jestem przekonany, że te "dupki" były wam serwowane przez PRZYPADEK lub brak zrozumienia ;)
Prawie dam sobie łeb uciąć, że w kuchni śmiali się z Was do rozpuku!

Z innej beczki, dieta chińska nie jest taka zła, dieta chińska + medycyna chińska (podobno) działa cuuuda.
Ergo, wrócicie młodsi i piękniejsi ;)

Zdrówka życzę!

uczi pisze...

Wysłałem link do tego bloga paruset moim znajomym więc prowadźcie się tam jako..
A chińskiego można się dobrze nauczyć w Polsce z zupek.. :)