środa, 12 marca 2014

Albania cd, Montenegro

ALBANIA - miłość cd
MONTE NEGRO - pierwszy śnieg (a ponoć ciepły kraj ;)



DZIEŃ 49
Jak zostałyśmy księżniczkami...

Leje od rana - jakos nas to nie dziwi specjalnie ;) można się przyzwyczaić... - postanawiamy jechać nad morze, do Durres, bierzemy autobus (to jakieś pół godziny drogi) - nie bo tanio (choć oczywiście tanio ;) - transport w Albanii kosztuje zupełne grosze...) - ale bo tak leje, że się nie da łapać (pewnie by się dało, ale nie chcemy zamarznąć i nie mamy nic przeciwdeszczowego.... a poza tym zanim dotrzemy na wylotowkę przemokniem do kości)... Nie jeździmy stopem, żeby oszczędzać - choć oczywiście jeżdżenie stopem to olbrzymie oszczędności, nawet w "tanich" krajach... Ale jeżdżenie stopem to coś o wiele więcej... To przygoda. To sposób życia. To swego rodzaju uzależnienie. Inne spojrzenie na świat. Uczucie, którego nie da się opisać - przygody, wolności, nieznanego. To możliwość zobaczenia świata oczami jego mieszkańców, to ludzie, miejsca, historie... To, dla tych co przestają wierzyć w to, że ludzie sa dobrzy - ważna lekcja, że są! Ci, co jeżdża, żeby nie płacić - nie są stopowiaczami... Nie wiedzą zupełnie o co chodzi... 

Więc jedziemy do Durres, choć zerknąć na albańskie wybrzeże - a w Durres tak leje, że niemal nie da się chodzić... Myślałyśmy, że widziałyśmy już ulewę? Nie, nie widziałyśmy.... Aż do dziś... Biegniemy (płyniemy w pozycji pionowej) do knajki (okazuje się, tureckiej ;), coś jemy, potem w strugach transportujemy się do busa - Berat. Pierwsze kilkadziesiąt kilometrów leje niemiłosiernie, ale potem - przejaśnia się, coraz bardziej i bardziej, aż widzimy pokryte sniegiem wierzchołki, bajeczne, śrendniowieczne miasto na stokach wzgórz... Berat. Niemal niebieskie niebo... Przejeżdżamy przez cudną, osmańską starówkę (Berat nazywany jest Miastem Tysiąca Okien), nad nią góruje potężna twierdza (trzeba będzie się wspinać, myślimy i nie mamy pojęcia, jak szybko to nastąpi ;) - a potem nowsza część, wysiadamy na placu, obok kościół i meczet - jedna świątynia obok drugiej, jakby wcale sobie "nie przeszkadzały". Bo Albania taka jest. Nikt tu sobie "nie przeszkadza". - Bo najpierw jest "przeszkadzanie sobie", a potem wojny. U nas tak nie chcemy.. - mówi jeden z Albańczyków...

Idziemy do kafejki internetowej - sprawdzamy, czy jest jakaś wiadomość od naszego hosta z Beratu - bo nie mamy "adresu" - Jest! - mieszkam na zamku - pisze. Na zamku? jak to, na zamku? - wejdźcie na zamek i udajecie się do takiej i takiej knajpy, tam na was czekam, a jak mnie nie ma, spytajcie o mnie... Nic nie rozumiemy. Na zamku? Jak można mieszkać na zamku?

Ale idziemy (jakie mamy wyjście?) - wdrapujemy się z plecarami na twierdzę - widzimy Berat z góry, w tle najwyższe albańskie szczyty... Wow. Tylko ciężko... Zajmuje nam to sporo czasu, pod nami miasto, przed nami mury twierdzy - gdzie nasz host? Ale jest i knajpka - i zaraz pijemy wspaniałą albańską kawę - Jestem przedodnikiem, oprowadzam po moim mieście - opowiada nasz host. - Coraz więcej przyjeżdża do nas Polaków - cieszy się. Jest zakochany w Beracie, w Albanii i wiele nam opowie o swoim mieście, kraju. Zrobi nam mimi- słowniczek albańskiego, powie, ze Albania to Shqipëria, czyli biała kraina. I że w porówbaniu z albanskim orłem inne to kurczaki ;) 

Ale na razie pijemy kawę. - Gdzie mieszkasz? - pytamy hosta. - Napisałem, że na zamku - jestem księciem - śmieje się. - Jak to? - Zaraz zobaczycie... Idziemy - wchodzimy w miejskie mury - wchodzimy do kamiennego starego miasta, wąskie brukwoane uliczki, troche podobnie jak na twiedzy w Kruji - ale kamienne domy to nie muzem - Ciągle w twierdzy mieszka kilkadziesiąt rodzin - tłumaczy nasz host. - Moja jest jedną z nich... Śmieje się, ze wcale nie mieszkają tu bogacze ani książta - zwykli ludzie. Raczej biedni. Choć, jeśli turystyka będzie się rozwijać, może pootwierają w domach hotele - noc na zamku, w kilkusetletnim domu... No, może... A dziś my będziemy mieć taką noc :)

W domu, czeka na nas mamy naszego hosta, przemiła ALbanka i jej siostra. - Moja rodzina jest dość tradycyjna, trochę nie przystoi żeby dziewczyny spędząły czas, a tym bardziej noc u nowopoznanego mężczyzny, więc jest mama i ciocia - tłumaczy nasz host. - A poza tym były stasznie ciekawe, jakie są samotnie podóżujące kobiety... Nigdy takich jeszcze nie spotkały... - dodaje puszczając oko. Czeka na nas wspaniałe albańskie jedzenie, wszystko domowe, rozmawiamy, śmieje się. Nasz host tłumaczy. Będziemy spać w takim domu, jaki niedowano oglądałyśmy - jako muzeum! WoW! Kobiety pokazują nam pokój, wielkie łóżko, wykochmalona "babcina" pościel. Pokazują dom - jesteśmy zachwycone, wow! Ale nam się udało!
Dom jest stary, tak samo (no, może bez prądu i telewizora :) żyli ludzie 100, 500 lat temu... Nie mozemy się napatrzeć, nacieszyć, nadziwić.

Idziemy zwiedzać twierdze, chodzimy wąskimi uliczkami, oglądamy panoramę miasta, wielkie mury, baszty, bizantyjskie kościoły. Nasz host jest chrześcijanem - Mama jest muzołmankę, tato katolikiem. Tu w Albanii nic niezwykłego, takie mieszkane małżeństwa - tłumaczy. Jest dumny z Albańskiej tolerancji. 

Jesteśmy sami, turysci nie zwiedzają zamku w nocy... Niezpuełnie - Zabłądziłam, wiecie, jak wyjść? - pyta nas Chinka. - Nie wiedziałam, że tu można zabłądzić... (żadna sztuka, my też bez naszgeo hosta - przewodnika pewnie nie umiałybyśmy wyjść z labiryntu uliczek..) Chinka podróżuje sama, zakochała się w Bałkanach - Choć wiele rzeczy tu nie rozumiem - mówi swietnym angielski... - Tych wojen, tych wszystkich komplikacji - religia, narody, polityka, wojna - może dlatego, że jestem z daleka. Pocieszamy ją, że my właściwie z bliska, ale też nie rozumiemy ;) 

Wieczorem host zabiera nas do knajpy - Codziennie, no prawie, spotykam się tu z kumplami - mamy tu internet, pijemy rakiję, oglądmay mecze, filmy - W knajpie same chłopy (co  było do przewidzenia :) - wznoszą nasze tostay, częstują nas domowej produkcji rakiją (taką zresztą możan tu kupić w barze), pierwszy, drugi, trzeci... Któryś tam... Dobrze, że przed nam wejście na twierdzę (- prawie codziennie pokonuję te drogę - śmieje się nasz host. - jak wypiję za dużo rakiji, do domu, po wspinaczce przychodzę trzeżwiutki ;) - racja, my chyba też... 
Śpimy w zamku. Jak księżniczki. 


















DZIEŃ 50

Rano mama naszgeo hosta robi nam śniadanie. Leje, więc na razie nigdzie się nie wybieramy, choć chciałysmy pochodzić jeszcze po Beracie, a potem udać się (wreszcie autostopem) nad jezioro Szkoder... Ale leje, leje, leje. Mama naszego hosta pokazuje nam film wideo z wesela córki - tańce przypominające tureckie, piękne albańskie dziewczyny, rakija. Ludzie wcale nie ubrani w kreacje, ładnie, elegancko, aale daleko nam do naszych weselnych kreacji, to niektórzy nawet do koszuli ubrali dżinsy... Ale jak i na polskim weselu - stoły sie uginają... W Albanii wesela są ciekawe - na począku nie rozumiemy o co chodzi, nasz host tłumaczy nam zwyczaj - Właściwie to dwa osobne wesela - jedna w mieście pana młodego, drogie panny - tym razem miasta sa odelgłe od kilkadziesiąt kilometrów, mogą być nawet na 2 krańcach kraju, ale zawsze tradycja jest zachowana - Wieć są dwa wesela, dwie sale, dwie orkiestry - i bawią się, a potem "wesele" panny młodej, wszyscy absolutie goście, jadą do "wesela" pana młoego i bawią się razem. A potem znowy wszyscy jadą do miejsca panny młodej, i znowu się bawią... A potem z nowu każdy u siebie...  - A ile to trwa" - Kilka dni - odpowiada host. Wow. Ciekawe... - Takie mamy wesela...

Koło południa przestało trochę lać, więc chodzimy po zamku, nad miastem unosi się mgła, jesteśmy nad chmurami - co stwarza całkiem fajny klimat... Nie zawsze musi być cudnie i słonecznie, a czasem mgła dodaje uroku... Szczególnie tysiącletnim twierdzą... - bo twierdza z Berat (miasto w całości na liście Unesco) - pamięta czasy Bizancjum... 

Kiedy całkiem przestaje padać, żeganmy się (szkoda, że goni nas zima, że mamy coraz mniej czasu... Szkoda, że musimy jechać :( - mamy nadzieję, póki nie leje, złapać stopa (do Szkoder musimu jechać przez Tiranę) - ale nic z tego, gdy jesteśmy na dole - znowu ulewa, więc kapitulujemy - jedziemy autobusem do Durres (wyszło nam, że z Durres jest bliżej do Szkoder, a poza tym akurat stał autobus...). 

W Durres oberwanie chmury, potoki zamiast ulic. Okazuje się, że nic absolutnie nic nie jeździ z Durres do Szkodry, musimy wracać do Tirany. Wracamy. Chyba dziś zamarzniemy... A Tiranie oczywiście leje, jest ciemno, niedamy bez sesnu i celu usiłując znależć busik do Szkoder... Oczywiście bezskuteczenie, już myslimy o poddaniu się o poworcie (na pewno za nami tęskni ;) do naszego tirańskiego hosta, gdy... Otwierają się drzwi i jacyś mężczyśni zapraszają nas do samochodu. 

Oczywiście wsiadamy, niech będzie kto chce, zboki, mordercy, terroryści (eee skąd tacy w Albanii..) - byle by było sucho i ciepło. - Gdzie chcecie jechać? Jak wam możemy pomóc? - DziFisz o razu rozpoznaje. - Kierowca! Jaki kierowca? - Autobusu z Dorres do Tirany.... DziFsz nie rozumie mojego braku spostrzegawczości :) Wierzę na słowo - Ale to naprawde kierowca i konduktor aotubusu z którego  przed chwia wysiadłysmy. Gdzieś dzwonią. - Może złapiemy busa, może poczeka - jeździmy po Turanie. Jak fajnie jak wkoło leje, a my w samochodzie :) - Widzieliśmy jak wysiadacie i nie wiecie, gdzie iść. A to był nasz ostatni kus - tłumaczą. Udało nam się żałapać busa. Kierowcy przenoszą nam plecaki w struach deszczu. Jedziemy do Szkoder, w góry. Powoli odmarzamy... 

W Szkoder nie leje, ale jest strasznie zimno, jesteśmy wysoko. Czekamy na hosta i szczękamy zębami. - Idzie zima - powtarzamy jak mantrę. (jak w "Grze o Tron" ;). Nasz host okazuje się właścicielem hostelu, dostajemy łóżka, jemy kolację, nasz host nastawia na maks ogrzewanie. Może jakoś przeżyjemy :) (Dwie Polki zamazły w Albanii, nie no, nie możemy hhehehe).

DZIEŃ 51 Spotkanie podróżników :)

Nasz host ma od niedawna hostel, przyjmuje wszytskich coach surferów, kótrzy znajdą się w Szkoder. Jest czlowiek czyny, działania, ma tysiące pomysłów. - Coraz więcej turystów przyejżdża do naszgei kraju - cieszy się. Ma hostel, jest pilotem wycieczek, przewonikiem. Przeprasza nas, że nie poświęci nam wiele czasu, ma tysiące spraw na głowie. Jego mama i siostra robią nam śniadanie i parzą albańską kawę... Uświadamiamy sobie, że dziś opuścimy Albanie. I że na pewnie tu powwrócimy...

I nie jest źle - nie dość, że nie leje i prognoza na najbliższe dni jest dobra, to jest całkiem dobra pogoda. Jest ciepło, widać góry... Idziemy do centrum miasteczka, podziwiadmy widoki, postanawiamy dokonać inwwestycji - buty (ciągle paradujemy w trampkach...) - jest bazar - sa buty - ostre targi (kibicuje pół bazaru) - i mamy! Ciepłe buty! Niech sobie przychodzi zima! (pewnego dnia trzeba będzie pośleć o kurtkach...) Od razy przebieramy się - nie wiemy jeszcze, jak nas obgryzą (ale w ostateczności okaże się to nad wyraz udany zakup...)...

Idziemy w nowych szpanerskich butach nas stopa, wzdłuż jeziora, z widokiem na góry - pieknie tu... Czas, czas, goni nas czas, zima - chcemy być w domu na święta, a przed nam jeszcze Bośnia, Serbia (marzy się nam Kosowo...) i jeszcze trzeba jakoś dojechać... Ech... Zawsze za mało czasu.... I dzień coraz krótszy...  Taki Balkan - Express sobi robimy :) Ale warto - nawet te kilka dni w Albanii - warto - lepiej króko niż wcale... Może nie widziałyśmy wiele, może wiele nas minęło (będzie po co wracać :) - ale poczułyśmy smak Albanii, dostkełyśmy jej serca, spotkałyśmy Ludzi  - a to w podróży najważniejsze...

Łapiemy stopa - od razy zatrzymuje się przemiła para ALbanczyków. Pytają, jak się podoba nam ich kraj. Cieszą sie, gdy wyraząmy, jak najbardzziej zresztą szczere zachwyty. Zastwiają nas w małej wiosce, zaczepiaja nas albańscy chłopcy (poszturchaliby, podokuczali), ale zaraz dostaja reprymnde do dorosłych, więc tylko będą nam się wykzywiać z jakiegos pustostanu, a my ważne, pod ochorne dorosłych będziemy do nich stroić miny. 

Malo jeździ, zawsze tuż przed granicą jest ciężko... Podjeżdża młody chłopak. Pyta, gdzie jedziemy - na granicę... Podwozi nas, akurat zachodzi słońce, więć wszytsko skąpane w złotym blasku - Albania przywitała nas piękna i mówi piekna do widzenia. Okazuje się, że nasz kierowca nigdzue nie jechał, mieszka w miateczku, gdzie łapałśmy stopa, zobaczył nas przez okno, wziął samochód i postanowił nas podwieźć... Tak wspaniale mówi nam nasza Albania do zobaczenia.... 

Przekraczamy granice. Jesteśmy w Czarnogórze. Spotykamy rowerzystę - Czech - Jadę z Czech do Grecji ( w dobrą strone, do ciepła, nie jak my - do zimna, śmiejemy się). Od wielu tygodni w podróży. W Gecji chce popracować, a potem jechać dalej. Przjechał juz rowerem Skanynaiwę, kawał Afryki. - A teraz? Nie wiem, chcę jak najdalej.... Czech opowiada o kilkunastu dniach deszczy non stop - Oglądalem gdzieś na internecie progoze, wszytskie najohydniejsze, najmokzjesze frony skłebiły się nad Bałkanami i tak sobie wisiału - smieje się. Ale teraz ma być lepiej. I nam i jemu :) - Ale się wymarzłem - smieje się Czech. Śpi zwykle pod namiotem, namawiamy go na Coach Surfing. Opowiadamy o ALbanii. Szkoda, że robi  sie ciemno - Czechowi trzeba jechać dalej, nam jeszcze coś złapać (mamy ambiny plan byc dzis w Pogdoricy...). Fajnie się gada. Życzymy sobie wszystkiego najlpeszego. Do zobaczenia jak dziś, na drodze...

Zatrzymuje nam się terenówka - rejestracha z Kosowa - dwóch mężczyzn jedzie aż do Wiednia! Kupuja nam picie, jedzenie, zapraszają do Kosowa (marzy nam się, marzy..) - jedziemy przez góry, potem wzdluż adriatyckiego wybrzeża, cudne widoki. Wysiadamy w  Budvie - śedniowieczne miasto-twoerdza na półwyspie, taki mini-Dubownik. Jest tu o wiele cieplej, zamaczamy ręca w Adriatyku, zwiedzaimy miasteczko, pięknie oświetlone, wszytsko uporządkowone, takie... hm. zachodonioerupejskie. Strasznie drogo - walutką Montenegro (co ciekawe ;) jest euro (choć Czranogóra na razie nie jest w UE)... 

Autobusem (straszlisie drogiem zreszą) jedziemy do Podgoicy. Gdy jesteśmy w górach - widzimu nasz pierwszy (pierwszy na ulicy ... brrr) śnieg. Brrr.... Śnieg na wycignicie ręki. Udajmy się do naszgei hosta, troszkę rozmawiamy,  potem padamy spać. Jutro... może uda nam sie dojechać do... (nie zapeszajmy... ale nic nie wychodzi z próby znalezienia hosta w Dubrowniku, błyskwawiczna zmiana planów, więc musimu dojechać aż do...nie, niemożlwie...hm...)















Brak komentarzy: