Miejmy nadzieje, ze nastepne posty juz z Turcji.... ;)
W pubie z Jamesem Joysem
Naprawdę nazywał się James Joyce. Łysawy, z czerwona twarzą, w mocno niemodnych ciuchach, o które niewiele zresztą dbał. Miał mocno irlandzki akcent, znał kilka celtyckich słów. James był dumny ze swego, starego, irlandzkiego nazwiska, które nosił także genialny twórca „Ulissesa”.
Hostel, w centrum Dublina, niedaleko dworca autobusowego, drogi i obskurny. Oprócz turystów, mieszka tu mnóstwo szukających pracy. Dopiero za pierwszą tygodniówkę, będą mogli cos wynająć. Choć znaleźć w miarę tanie miejsce, jakiś pokoik w Dublinie też nie jest łatwo. Śpią więc w wieloosobowych, ciasnych salach, gotują we wspólnej kuchni. Wstają rano, całymi dniami roznoszą cv, dziesiątki, setki razy dziennie powtarzając „Hello, I am looking for a job, do you need any staff?” (ang. Cześć, szukam pracy, czy nie potrzebujecie kogoś?). Irlandczycy są mili, pomocni, z nieudawaną przykrością mówią, że nie ma pracy. Myślą – może tam, za rogiem kogoś szukają, a może tam, a próbowaliście tam? Czasem zaproszą na kawę. Proszą o numer telefonu. Szukanie pracy to wyczekiwanie całymi dniami – zadzwoni ktoś?
Tu właśnie pierwsze tygodnie po przyjeździe do Irlandii spędził Marcin.
Marcin szuka już kilka dni, pieniądze idą jak woda. Te przywiezione z kraju na początek 200, 300 euro, kupa pieniędzy, wystarcza na kilka dni. Właściciel hostelu ma propozycję – pracę w zamian za darmowy nocleg. Marcin i Dawid prasują i zmieniają pościel, sprzątają. Czasem jest śmiesznie. W hostelu mieszka rastaman, każdy szczegół ubioru starannie dobrany, widać w nim wiele pracy. Piękne, ręcznie malowane wysokie glany stoją przy łóżku. Na tym samym piętrowym łóżku, nad rastamanem, śpi pijany Anglik. W nocy wstaje za potrzebą. Właściwie nie wstaje, postanawia załatwić się na miejscu. Sika z góry wprost do butów rastamana. Chłopak rano płacze jak dziecko. Wzywa obsługę, skarży się.
Ale bywa i strasznie. Kiedyś w hotelowym łóżku, nad ranem, umiera narkoman. Przedawkował. – Co mamy zrobić z łóżkiem? – Marcin Marcin Dawid pytają właściciela. – Jak to co? – Zmienić pościel i dziś ma być sprzedane…
Czasem Marcin ma za zadanie pozbierać pety z hotelowego podwórka. To ważna pozycja z jego cv – „pet - picker”. (picek, ang. Zbieracz). Gdy później licytujemy się z innymi bulaharami, kto wykonywał najidiotyczniejszą pracę – „pet-picker” zawsze wygrywa.
- Robię nowy hostel – oświadcza pewnego dnia właściciel. – Dam wam prace przy wykończeniu. Nie musi być idealnie, bo to hostel dla robotników, dla szukających pracy, tak jak wy i dla tych, co pracują, a nie stać ich na mieszkanie. Przyjeżdża ich coraz więcej, więc pomysł to na pewno strzał w dziesiątkę. Marcin i Dawid będą pracować ze stolarzem – Jamesem Joysem właśnie. Dniówka płacona codziennie – 30 euro plus darmowy nocleg za 12 godzin ciężkiej fizycznej pracy. Ale lepsze to niż nic…
James jest świetnym stolarzem i wspaniałym kumplem. Uczy jak jest po angielsku dłutko, jak piła. Ma wielkie marzenie – ożenić się z Ukrainką. – Najpiękniejsze kobiety, a nie tylko ładna, ale i ugotuje, posprząta – rozmarza się. – Prawda to? Jest tylko jeden problem, codziennie po zmianie wyciąga wszystkich na piwo. Wracają wieczorem, dniówka zostawiona w pubie, za drobne, które zostały kupują najtańsze jedzenie na następny dzień. I tak każdego dnia. Atmosfera Dublina wciąga. Są puby dla tutsytów, zadbane, spokojne, ale najwspanialsze to te, gdzie piją lokalni. Takich miejsce nie ma nigdzie indziej, rozsiane po całym świecie Irish Pubs są ich tylko marnymi namiastkami. Jest irlandzka muzyka na żywo, tańce, śpiewy. Puby zawsze pękaja w szwach, bawi się młodzież, ale i starsi ludzie. Gdy braknie miejsce siedzących, ludzie stoją, czasem tak ciasno, że ciężko dojść do baru. Podłoga obowiązkowo betonowa – bo ludzie na nią plują, gaszą papierosy. To jeszcze czasy, gdy można było palić, wiec musi być sino od dymu. Nie raz dochodzi do bójek, lecą kufle, pękają szyby, czasem biją się nawet krzepkie irlandzkie kobiety. Przed zamknięciem pubu wszyscy, z rękami na sercu odśpiewują irlandzki hymn… A potem barmani, bez cienia litości wyrzucają, czasem dosłownie wykupują całe towarzystwo na zewnątrz. Tylko piwo drogie – 5 euro za kufel. Trzeba, więc swojego piwo pilnować jak oka w głowie. Wystarczy czasem odwrócić głowę, a kufla już nie ma. Albo ktoś upije, podmieni…
Gdy pewnego dnia James nie przychodzi do pracy, szef wpada w szał, bez stolarza robota nie ruszy, sami pomocnicy nic nie zrobią, sypią się siarczyste przekleństwa. Dzwoni raz, drugi, trzeci. Joyce w końcu odbiera. Lecą fucki. Za chwilę szef poważnieje, uważnie słucha, co stolarz ma do powiedzenia, twarz mu łagodnieje. – Ok, ok, no problem – kończy rozmowę. – Ma chłopak kaca – tłumaczy z wyrozumiałością. – Biedak, niech odpoczywa. Biedak chory…Pewnie, jak by miał na kacem się jeszcze w pracy męczyć...
James coraz częściej ma kaca. Robota stoi. Czasem przyjdzie – We have to hurry (ang. Musimy się spieszyc) – mówi. Gdy termin zakończenia jest już bliski wyznaje – We have to run away (ang. Musimy uciekać). Ostatnia noc, na jutro ma być gotowe, trzeba zrobić schody, skończyć barierki. – Dziś przyciśniemy – zapowiada Joyce. – Będziemy robić całą noc i rano będzie gotowe. Mam jeszcze jakieś drobne, jedziemy do sklepu po zupki chińskie. Musimy porządny mieć zapas jedzenia, bo to będzie ciężka i długa noc. Zamiast zupek kupuje piwo. – Przed tak ciężką nocą musimy się napić… Piw idzie kilkanaście. – Coś mi piła krzywo dziś idzie…. – mówi zataczając się z piłą elektryczną. Chyba dziś nic tego, nie ma sensu nawet tu siedzieć – bełkocze James. – Idziemy do pubu…
Rano James mówi – Nie przejmujcie się chłopaki. Pie… taka pracę. Mam dla was inne zajęcie. Zarobicie kupe kasy. Jedziemy do Londynu, odzyskamy pieniądze od mojej byłej żony. Trzeba będzie się może bić, choć pewnie wystarczy postraszyć. Potrzebuję dwóch białych, dobrze zbudowanych chłopów, jak wy. Białych… Czarnych nikt się nie przestraszy.
W dniu wypłaty szef bierze wszystkich do knajpy. Pyta, kto pije Guinnessa, potem, kto chce coś jeść. Wszyscy zdziwienie, dzień dobroci? Po jeszcze jednym piwie, szef płaci rachunek. Daje wypłaty. Marcin dostaje swoją – brakuje sporej sumy. - Dziękujemy ci Marcin za piwo – uśmiech się szef. Marcin dziękuje za pracę.
Marcin szuka pracy, objeżdża pół Irlandii, próbuje w Galway, w górzystym Sligo na zachodnim wybrzeżu. Postanawia wrócić do Polski, zostało mi trochę euro, w sam raz na bilet. Spotyka Jamesa. – Pożycz mi przyjacielu na piwo, jutro oddam ci z nawiązką… James nigdy nie oddał. Marcin postanawia więc jechać do Belfastu. Spotyka Marka, który właśnie dostał robotę. Stoi na głównej ulicy Dublina z wielkim ogłoszeniem. – Nie wygłupiaj się, coś w końcu znajdziesz, każdy w końcu coś znajduje. A jak nie masz, gdzie mieszkać, przyjdź do nas.
Mój szef, wyjeżdża do USA na kilka tygodni, może miesięcy. Zastąpi go Jack, Irlandczyk, przez ostatnie 20 lat mieszkający w Nowym Jorku. Jack jest wysoki, dobrze zbudowany, energiczny. Siwiejące włosy farbuje włosy na kruczoczarno - kiedyś przyszedł z pokrytymi czarna farbą także brwiami. Ma wielkie plany, chce wprowadzić nowe porządki, zreformować bar, uczynić z niego, jak mówi, wspaniałą profesjonalną restaurację, kurę znoszącą złote jaja. Zaczyna od wielkiego sprzątania, wywraca do góry nogami grafiki. Każe zmniejszyć porcję, zakazuje czegokolwiek wyrzucać – jak się nie sprzeda dziś, pójdzie jutro.
Idę z Marcinem ulicą i spotykam Jacka. Wymiana uprzejmości, przedstawiam szefowi nowego kolegę. – Jack pyta Marcina – A ty gdzie pracujesz? - Nigdzie. – O to musisz mieć dużo pieniędzy. – Nie mam. – Czyli mam rozumieć, że szukasz roboty? – Tak jest. – Przyjdź jutro na wieczorną zmianę. Szukam takich jak ty.
Nasz pierwszy arabski terrorysta – o tym, jak prawie wysadziliśmy pół Dublina
Miał na imię Jaser, był z Egiptu, od dwóch lat w Dublinie. Kiedyś zrobiliśmy głupi dowcip, poczęstowaliśmy Jasera sokiem, po czym poinformowaliśmy go, że był to sok z alkoholem. Muzułamnien, który nie tknął w życiu alkoholu, zakazanego mu przez religię, wpadł w szał. Nigdy więcej nie żartowaliśmy z Jasera.
Jak niemal wszyscy rodacy nielegalnie i jak wielu, utrzymujący w ojczyźnie wielką i biedną rodzinę. Tak przynajmniej twierdził. Jasera drażnili Polacy. Żadne tam narodowościowe historie. Polaków nagle pojawiło się dużo. Polacy byli też nielegalnie, ale europejska gęba rzuca się mniej w oczy niż arabska i Europejczykowi zawsze łatwiej znaleźć pracę. Polak w razie utraty roboty zawsze może wrócić do domu, gdzie na pewno nie będzie głodował. Raczej nie będzie deportowany, a nawet, jeśli, bez większych problemów przyjedzie z powrotem. Jak nie do Irlandii pojedzie do Wielkiej Brytanii, Holandii, Norwegii..
Arab pod tym względem jest w nieporównanie gorszej sytuacji. Dla Jasera utrata pracy to wyrok, dla jego rodziny głód. A ma dobrą pracę, najstarszy stażem, wie więcej od nowego szefa. Ma mnóstwo godzin, przyzwoita pensję, którą wzbogaca kradzionymi wiecznie napiwkami. Niedługo przyjedzie jeden z jego braci, Jaser chce mu załatwić pracę. I nagle zaczyna tracić grunt pod nogami. Za kilka miesięcy Polacy będą mogli pracować w Irlandii legalnie. Nic, że pracować, będą mogli tu bez problemów przyjechać. Więc ci, co już są, ściągną kolegów, szwagrów, braci, kuzynów. Polacy są ciągle bardzo lubiani w Irlandii. Irlandczycy ciągle mają dla Polaków respekt, łaczy ich dziwne braterstwo. Chętnie ich zatrudniają. I miejsce Jasera, miejsce dla jego brata, mogą zająć właśnie Polacy…
Czarę goryczy przepełnił Marcin, któremu w pierwszy dzień pracy Jack zapowiedział rychłe menadżerowanie...
Jaser postanowił zadziałać.
Zwykły dubliński poranek. Marcin idzie leniwie do pracy na pierwszą zmianę. Dzień wcześniej razem z Jackiem, we troje zamykaliśmy knajpę, Codzienna rutyna, mycie kuchni, liczenie kasy. Jack rzuca okiem na całość, wszystko w porządku, idziemy do domu. Rano Jack dostaje telefon - Gaz! W ciągu kilku minut jest przerażony na miejscu. Ulga, nic poważnego się nie stało, tylko mocno śmierdzi. Wietrzenie, pierwsze nerwy – przecież osobiście zamykał wczoraj bar. Więc gdy Marcin przychodzi do pracy wielkie zamieszanie. My zamykaliśmy, my zostawiliśmy odkręcony gaz. Leciał z wielkich kuchennych palników, odkręconych ponoć na całego. Bar jest na głównej ulicy Dublina, nad knajpą mieszkają ludzie. W restauracji, w piecu na pizze, ciągle pali się ogień. Niby cud, że nie wyleciała kamienica. Niby....
Jack (na stronie) – Zbadałem sprawę, przemyślałam. To nie wy, nie my. To ten piep... Arab. Przyszedł wcześniej do roboty, ma przecież klucz. Wpół do ósmej odkręcił gaz, poczekał chwile, aż zacznie śmierdzieć i zadzwonił. Żeby było na nas, a właściwie na was, nie wiedział, że tam wieczorem byłem… Ja, cholera od 20 lat pracuję w knajpach. Wyczuwam gaz na kilometr. Gdy wychodziliśmy nic nie czułem. Wiecie, ile gazu waliło z tych palników? Gdyby tak było przez całą noc, tej cholernej kamienicy by już nie było. I połowy ulicy…. Piep.. Arab. On najchętniej zagazowałby wszystkich Polaków. Zresztą i teraz cud, że to nie wyleciało…
Jack chce polubownego rozwiązania. Nie chce wyrzucać z pracy Egipcjanina. Nie, nie lituje się, bo Jack to stary rasista i nie raz narzeka, że „kolorowi” przyjeżdżają do Irlandii. – Niech już ta Polska wejdzie to Unii, Polacy wyprą to „Arabowo”. Ale Jaser wie więcej od Jacka, Jacku nie poradzi sobie bez niego. I Jaser bez zmrużenia oka bierze każdą zmianę, każde nadgodziny, wykonuje każde polecone zajęcie. Jack uda, że mu wierzy, symbolicznie nas ukarze i wszystko wróci do normy. Postanawiamy odejść. Dziś gaz, co będzie jutro? Jack namawia, zostańcie. Odchodzimy. Tradycyjnie Jack nie płaci nam ostatniej wypłaty.
Kongijczycy przynoszą listę adresów swoich znajomych i krewnych w całej Wielkiej Brytanii. – Pomogą. Opowiadają o swoim wyjeździe z Konga. – Ojciec opowiedział mi wtedy, że mądry daje wędkę nie rybę. I że mądry szuka wędki, nie ryby. Jedźcie za waszą wędką.
I tak opuściliśmy Dublin. W wieży Mortello pożegnaliśmy znajomych.
Okrągłe wieże, kilku- czasem kilkunastometrwoej wysokości, o grubych murach wybudowali w XIX wieku Anglicy m.in. wzdłuż wschodniego wybrzeża Irlandii, w takiej odległości aby, załoga każdej miała kontakt wzrokowy z nastepną. Na dole znajdowały się pochownie, magazyn, na górze miejsce dla załogi i na działo. Wieże nigdy nie spełniły swych obronnych funkcji, ale do dzis zdobią irlandzki brzeg. W takiej wieży mieszkał James Joyce, a swoje doświadcznia unieśmiertelnił w pierwszym rozdziale Ulissesa. W takiej wieży zamierzamy spędzic noc, powiedzieć do widzenia naszym znajomym.
Choć w tej, którą wybraliśmy byliśmy już nie raz, wieczorem spada tak gęsta mgła, ze nie możemy jej odnaleźć. Gdy mgła na chwile się przerzedzi widzimy morze - fale zielonkawo fosforyzują. Na szczyt wieży wchodzimy po linie, schody są dawno zrujnowane. Palimy świezki, Marcin wyciąga ostatni nabytek w Dublinie, drumlę i zaczyna grać. Nagle nasza koleżanka, Agata twierdzi – ktoś jest na dole, wszedł za nami. Wciągamy linę, nawet jak wszedł, nie dostanie się na górę. Agata wdpada w obsesję – słyszycie? Ktoś jest na dole, na pewno próbuję się do nas dostać. Słyszymy tylko szum morza, ale Agata nie daje za wygraną. W wieży są odpływowe dziury. – Trzeba ja zatkac, może tędy wejść. Zamorduje nas. To na pewno psychopata, śledził nas. Kto by inny….Dziewczyna rozkłada na podłodze reklamówki – jak będzie szedł, to chociaż usłyszymy, może komuś uda się uciec. Pora spać, rozkładamy śpiwory. Agata ma pomysł – będziemy czuwać na zmiany i raz na jakis czas obserwować okolicę. Czuwamy, obserwujemy. Marcin widzisz coś? – Widzę! Wszyscy zrywaja się. – Co widziesz? – Nadpływa flota Napoleona!
Rano odryliśmy w dolnej części wieże ptasie gniazda.
Rano zaczęliśmy łapać stopa. Mamy plan - Irlandia Północna, potem prom do Szkocji, potem przez Anglię do Francji na winobranie.... Nie wiemy jeszcze, że najbliższa miesiące spędzimy w Szkocji.
wtorek, 27 kwietnia 2010
poniedziałek, 26 kwietnia 2010
nasza kniga :) cz 2 Irlandia
No to lecimy dalej...
wow! Ktoś nas czyta :) :)
to jedziemy dalej...
IRLANDIA
Pierwsza była Irlandia. Tam poznaliśmy się, tam postanowiliśmy jechać w Himalaje, do Rosji, Chin – wszędzie. Była to zupełnie inna Irlandia niż dziś – Irlandia, do której urzędnik imigracyjny mógł nie wpuścić, cofnąć z granicy, w której pracowało się na czarno i przebywało nielegalnie. Przyjeżdżali nie tylko sezonowi gastarbeiterzy, ale i awanturnicy naszych czasów, obieżyświaci, dorobkiewicze, wszelkiej maści kombinatorzy, azylanci i uchodźcy. Irlandia przeżywała swój boom, nazywana była „celtyckim tygrysem”, więc szczęścia szukali tu Chińczycy, Polacy, Arabowie, nawet Amerykanie.
Irlandczycy, sami od wieków emigrujący za chlebem, jeszcze niedawno jeden z biedniejszych krajów Europy, ze zrozumieniem podchodzili do przybyszów – zawsze pomocni, gościnni, ciepli. W pubowych toaletach nie pisało jeszcze „Pols go home”. (ang. Polacy do domu)
Nigdy nie wybieraliśmy żadnego kraju przypadkowo, kierując się wysokością zarobków, czy łatwością znalezienia pracy. I nigdy nie lubiliśmy ludzi, którym było obojętne, gdzie pracują, którzy nie interesowali się krajem, który choćby na kilka miesięcy stawał się ich domem. Przypadkowa nie była też Zielona Wyspa, kraina zielonych wzgórz, ojczyzna Celtów, najlepszego ponoć piwa na świecie, klifów, chmurnego morza, legend i baśni.
Gorzki smak Guinnessa
Przylatuję do Irlandii późnym wieczorem, jutro dzień Świętego Patryka, patrona Wyspy i piwa, wielkie irlandzkie święto. Więc pogranicznik w świątecznym nastroju żartuje, wypytuje, po co, do kogo, na jak długo, czy mamy pieniądze. Gdy odpowiadając na „trudne” pytania mówimy, że nie rozumiemy śmieje się, że mamy „rozumienie wybiórcze”. Bez problemu daje wizę na 3 miesiące.
Marcin ma mniej szczęścia – ląduje z kolegą w Shannon na południu Zielonej Wyspy. Oficer imigracyjny twierdzi, że 500 euro, które ma każdy z nich, starczy akurat na 3 dni pobytu w Irlandii. I na tyle dokładnie dni wizy lądują w paszportach Marcina i Dawida. Do Dublina przyjeżdżają już jako osoby nielegalnie przebywające na terenie Irlandii.
Mieszkamy tuż obok browaru Guinnessa. Codziennie czujemy gorzkawy zapach. Gnieciemy się w małym mieszkanku, na dole sklep mięsny. Bucher (ang.rzeźnik), dzierżawca kamienicy, potężny chłop z szeroką czerwona twarzą, w białym, wiecznie pobrudzonym mięsem fartuchu, ma obsesję. – Pewnego dnia przyjdzie kontrola z Guinnessa i zobaczycie. Mówi tak, kiedy widzi, ilu nas się gniecie w małym mieszkanku, które nam podnajmuje. Miesięczna opłata to prawie 1500 euro, więc musi nas być dużo, aby wspólnie udźwignąć kosmiczne dla nas koszty. Do tego ciągle jacyś waletujący, którzy dopiero przyjechali, albo własnie stracili pracę i nie mają się gdzie podziać. Bucher twierdzi, że mieszkając w tyle osób łamiemy przepisy przeciwpożarowe, a Giunness od dawna chce przejąć kamienicę. Naślą kontrolę, przejmą kamienice, on straci dochód, my dach nad głową… - I tak to się pewnego dnia skończy – kiwa głową Irlandczyk.
Klepiemy rzeźnika po ramieniu. – Nie martw się przyjacielu, jak przyjdzie kontrola i zobaczą, ile tu się puszek po piwie wala… Bucher poważnieje. Myśli. – Ale to nie po Guinnessie puszki.
Bardziej boimy się urzędu imigracyjnego. Krążą plotki o „łapankach” w najtańszych supermarketach, na przystankach miejskiej kolejki, o „nalotach” na mieszkania. Kiedyś siedzę na krawężniku jednej z głównych ulic Dublina z Mateuszem. Podchodzi policjant, pyta, co robimy. – A tak sobie siedzimy… - A skąd jesteście? – Z Polski. – odpowiadamy. – A gdzie mieszkacie? – U znajomych. Prosi o paszporty. Drżą nam ręce, rośnie kulka w gardle, staramy się z całych sił nie okazać zdenerwowania. Mamy oboje dawno przeterminowane wizy. Policjant sprawdza tylko naszą tożsamość, robi to dokładnie, patrzy na nas, na zdjęcia, ale nie wartuje paszportu. Ani myśli szukać pieczątek. – Proszę bardzo opuścić to miejsce, przed chwilką ulice dalej była strzelanina, idźcie sobie spokojnie do domu…
W mieszkaniu Meath Street mieszka czasem kilkanaście osób. Pojawiają się i znikają, przyjeżdżają nowi. Gdy nie ma wolnych łóżek ludzie śpią na materacach, gdy i te się kończą – na podłodze. Cały przekrój społeczny dublińskich „imigrantów”. Iwona, która przyjechała, aby zarobić na pokrycie kosztów stażu w USA, świetny angielski, pracuje na dwa etaty. Drobna blondynka jest tytanem pracy, zawsze świeża, wypoczęta, choć śpi tylko kilka godzin na dobę. Gdy jej szefowa z RPA, która, mimo, że od lat prowadzi bar, okazuje się być w Irlandii nielegalnie, zostaje zatrzymana, Iwona do końca wyjaśnienia sprawy, przejmuje prowadzenie biznesu. Poznaje Irlandczyka, za kilka miesięcy pojedzie z nim do Polski. Jest Monika i Marek, świeżo po studiach, odkładają na mieszkanie, harują na dwie zmiany, w weekendy biorą dodatkową pracę. Kupią mieszkanie i znowu przyjadą na Zieloną Wyspę. – Nie znaleźliśmy pracy w zawodzie, a jak mamy stać w Polsce za ladą, równie dobrze możemy robić to tutaj….Jest Piotr, który zaharywuje się na budowach - chce zarobić na wymarzone studia, chce zostać marynarzem.
Ela i Piotrek, młodziutcy małżonkowie, przyjechali do Irlandii za pieniądze z wesela. Chcą zostać tu na zawsze, na początek byle jaka praca, potem nauka języka, jakaś szkoła, dobry zawód. Żeby nikt się nie śmiał, jak nie wpuszczą do Irlandii, we wsi powiedzieli, że Ela jedzie leczyć się do Szwajcarii. Maja gigantyczne walizy, w nich pościel, sprzęt do kuchni, przyprawy, puszki ... Codziennie gotują wielkie, polskie obiady. Tylko pieniędzy coraz mniej, a pracy nie ma. Zapisują się na darmowy kurs angielskiego prowadzony w pobliskiej parafii, do późnej nocy siedzą nad książkami. Ale pracy nie ma. Płaczą po nocach. W końcu Eli udaje się znaleźć pracę w barze, uczciwa, pracowita, dostaje dużo godzin. Piotrek dalej nic nie ma i nie będzie miał przez następne długie miesiące. Ta praca za ciężka, ta za nuda, tu mają za wielkie wymagania. Dziewczyna pracuje, po pracy gotuje, sprząta, pierze. – Piotrek całymi dniami nic nie robi, coraz rzadziej wychodzi na miasto pytac o pracę. Ela właśnie wróciła z 10-godzinnej zmiany. Nie zdążyła się jeszcze przebrać. - Eluś, kolacja – woła zniecierpiliwonym głosem Piotr. Leży jak zwykle z pilotem na kanapie. Dziewczyna biegnie – Już, robię!
Jaro przyjechał z wielkiego polskiego miasta, potężnie zbudowany, ogolmy na łyso, zawsze w firmowym dresie, zawsze czysty, ogolony, czuć dobrą wodę kolońską. Urodzony kombinator – podrabia dokumenty poświadczające, że studiuje w Irlandii, dostaje dzięki nim otrzyma pozwolenie na pracę. Zatrudnia się jako ochroniarz w wielkiej dyskotece w centrum miasta. Kiedyś złamał klientów rękę. Wtedy wychodzi, że nie posiadał żadnych uprawnień ani licencji, więc po cichu wylatuje z pracy. Potem Jaro, choć nie miał pojęcia o stolarce, kupił sobie zestaw narzędzi w specjalnym „stolarskim” fartuchu. Tak profesjonalnie wyglądając znajdował zwykle zajęcie. Po 2,3 dniach ją tracił – jego całkowity brak pojęcia o fachu zawsze szybko wychodził. Ale zagarniał 3 dość spore dniówki. W końcu od Ukraińców Jaro kupił sobie podrabiane amerykańskie prawo jazdy na ciężarówki. Dostał prace jako kierowca w firmie zajmującej się przeprowadzkami. Nigdy wcześniej nie siedział za kierownicą wielkiego dostawczego samochodu…
Jaro przez lata pracował w Libii, stąd jego dobra znajomość arabskiego. Więc z Arabami załatwia jakieś ciemne interesy, znika na noc, przynosi pieniądze. Potem Cyganie. Romowie przyjechali z Polski, wszyscy na azylach, jako prześladowani w Polsce za cygańską narodowość. Jaro wszedł z nimi w szmerane interesy. Cyganie zaczęli bywać na Meath. Chwalą się azylami, kartami stałego pobytu, rentami, zasiłkami… Śmieją nam się w oczy. Handlują kradzionymi samochodami, przemycanymi papierosami… Nie wiemy, czym i jak Jaro zalazł Cyganom za skórę. Rzucają kamieniami w nasze okna, grożą, Wrzeszcza po nocach, aby „wydać” im Jarka. Przez kilka dni Jaro nie wychodzi z domu.
Jaro postanowił prowadzić „interesy” sam. Ma całą szufladę telefonów komórkowych. Czasem, po powrocie z nocnych „baletów” mówi. – Kto chce do Polski zadzwonić, bo znalazłem telefon i jeszcze nie zablokowany? Gdzie Jaro znajdował telefony? – W kieszeni pijanego faceta na dyskotece.. – najczęściej.
Ale Jaro miał swoją własną, specyficzną moralność. Byłam odpowiedzialna za finanse – raz w miesiącu zbierałam od wszystkich pieniądze za mieszkanie, na rachunki i rozliczałam się z rzeźnikiem. I właśnie wyjeżdżamy, wyjazd nagły, rzeźnika nie ma, a ja mam zebraną należność. Komu zostawić? Od razu zgłasza się Jaro. Wie, ze nic z tego. Nie dostanie od nas pieniędzy. Myśli, zapala papierosa i braterskim tonem mówi. – Jak mi nie dacie, jak ja nie mogę mieć tej kasy, to przynajmniej wy sobie ukradnijcie, nawet się nie zastanawiajcie. Przyda wam się….
Ulica, przy której mieszkamy jest wąska, po drugiej stronie kamienica. Przez okno widzimy, jak sąsiedzi z naprzeciwka, Kongijczycy, szykują wielka imprezę. Na stołach dziwne, egzotyczne potrawy, ludzie w tradycyjnych, kolorowych afrykańskich strojach. Nie możemy oderwać się od okna, gdy w rytm afrykańskiej muzyki zaczynają tańczyć. Zauważają „publikę”. Machają. Za chwile przychodzi „delegacja” z zaproszeniem. To pierwsze urodziny dziecka, bardzo ważny dzień. Jest cała wielka rodzina, dociera do nas, że to zaproszenie to zaszczyt. Częstują dziwnymi, pachnącymi egzotycznymi przyprawami daniami – choćby smażonymi świńskimi ogonami, strumieniami leje się najlepszy alkohol. Afrykańskie rytmy, śpiew. Pytamy, czy chcą posłuchać polskiej muzyki. Zbiera się „rada”, najstarsi członkowie rodziny po kilku minutach gorączkowej debaty wydają zgodę. – Ale tylko trzy minuty – zapowiadają. Puszczamy „Pidżamę Porno”. Chyba nie przypada do gustu Kongijczykom, nie tańczą, choć oczywiście komplementują nasze nagrania. Po trzech minutach wraca gorąca kongijska muzyka. Bawimy się do białego rana. Na drugi dzień przychodzą Kongijczycy, przynoszą jedzenie, trochę alkoholu. – To, co zostało jest dzielone między gości – wyjaśniają.
Zaprzyjaźniliśmy się z Kongijczykami. W wiekszości azylanci polityczni, wygnani z kraju przez wojnę i biedę, którą przyniosła. Wielka, wielopokoleniowa rodzina, dumni, że pielęgnują afrykańskie tradycje. Większość z nich pracuje dla browaru Guineessa, zadowoleni, z każdej pensji wysyłają tym, co zostali w Afryce, pieniądze. Starsi wciąż marzą o powrocie do Kongo, młodsi, ubrani w raperskie ciuchy, w wygolonymi na głowie wzorami, z kolczykami w uszch – o przyszłości w Europie. Nie raz przynoszą otrzymane w pakietach socjalnych kawy, zupy, makarony. – Wam przecież nie żyje się łatwo – mówią. Załatwiają darmowe wejściówki na zwiedzanie browaru.
Naprzeciwko kamienicy, w której mieszkamy jest też rosyjski sklep. Właściciel i sprzedawca, Ukrainiec, z polskim paszportem zawsze pomoże, poradzi. Spod lady sprzedaje przemycane z Ukrainy wódkę i papierosy. W razie, czego załatwi lewe dokumenty, pozwolenie na pracę, kartę stałego pobytu, prawo jazdy, nawet paszport. Nie korzystamy z podrobionych dokumentów, ale chętnie z rad. – Pracodawcy nie interesuje, czy macie pozwolenie na pracę – zapewnia. – Ważny jest tylko PPS, numer podatkowy. Ma rację – wszyscy pytają o nieszczęsny PPS. Ale jak możemy otrzymać irlandzki odpowiednik naszego numeru NIP? – Możecie u mnie kupić – śmije się Wania. – Ale poważnie – idźcie po prostu do urzędu, który wydaje numery. Tylko musicie wiedzieć, do którego, są takie, w których nic nie sprawdzają… Rosjanin wie, w którym urzędzie dają numery PPS, w którym nie mamy szans. – Jeśli dostaniecie odmowę, idziecie do innego – radzi. – To proste. Udaje się. Otwiera się przed nami świetlana przyszłość… Zdobycie PPS to przepustka do otrzymania pracy, marzenie każdego nielegalnego imigranta.
Po kilku dniach udaje mi się znaleźć pracę. Mały cofee shop na jednej z najpiękniejszych ulic Dublina, niedaleko słynnego Trinitry Collage, kilka minut spacerkiem od domu. Kawa, herbata, śniadanie, pizza, zupy. Stojąc za ladą, widzę, jakie miałam szczęście. Codziennie kilkanaście osób przychodzi i pyta o zatrudnienie, choćby na kilka godzin w tygodniu. Najczęściej Polacy. Czasem wygląda to tak, jakby przed barem zatrzymał się pełen Polaków autobus i jeden po drugim wchodzili do knajpki. Szef, Amerykanin, który postanowił pomieszkać w ojczyźnie dziadków, na razie nikogo nie potrzebuje, każe zostawiać CV. Kilkanaście życiorysów dziennie ląduje w koszu. George ma też taką zasadę – nie będzie pracować więcej niż jednak osoba z jednego kraju. Chce w ten sposób uniknąć klik i układów. Jest, więc Egipcjanin, Chinka, Węgier, Hiszpanka i ja.
Kawa dla policjanta
W barze wszyscy pracują nielegalnie, choć lokal jest kilkadziesiąt metrów od wielkiego gmachu urzędu imigracyjnego. Często przychodzą policjanci, napić się kawy, czasem coś na szybko zjeść. Niepisana zasada mówi, nie brać od nich pieniędzy. Nasz bar nie grzeszy czystością, jednemu z nowych pracowników ląduje na podłodze cala taca pieczonych kurczaków. Szef zbiera, układa z powrotem na talerz – Prefekt – śmieje się. – Najważniejsze to miła obsługa, trzeba z ludźmi pożartować, pośmiać się – podkreśla. – Reszta mniej się liczy.
Dziad ma słabość do narkomanów. Nie ma serca odmówić im ciepłej herbaty, wody sodowej. Narkomani przychodzą codziennie, siedzą przy stolikach, zasypiają. Kawiarenka zmienia się melinę. Klienci zaczynają omijać bar. Nawet Georgie pewnego dnia ma dość – wyprasza narkomanów i prosi, aby więcej nie przychodzili. Zaczyna się awantura, narkomani rzucają się na naszego szefa z pięściami, dochodzi do bójki. Przyjeżdża policja – narkoman skarży się, że został pobity. Policja chce przesłuchać wszystkich pracowników, kto kogo i za co bił, kto zaczął. Nie da się schować do kuchni, już po nas, każdy jest nielegalnie, nielegalnie pracuje…. Na szczęście, to ostatnia rzecz, która interesuje irlandzka gardę.
Pracuję na wieczornych zmianach, znajduje druga pracę, rano. W sieci potężnej barów sprzadajacych kanapki i kawę. Tu też wszyscy nielegalnie. Dziewczyny uśmiechnięte, tryskające humorem, w nieskazitelnych „mundurkach”. Już w pierwszy dzień wiem, że te szczęśliwe twarze to maska, która w tej firmie nie może być nigdy ściągnięta. W barze panuje „poprawność polityczna”, szef nie może podnieść głosu, zakazana jest jakakolwiek dyskryminacja ze względu na narodowość, język, poglądy. A pracownik ma obowiązek non stop się uśmiechać… Dziewczyny po zmianie zmieniają się śmiertelnie umęczone kobiety, ściągają szpilki, w których muszą cały dzień stać, w dodatku w jednym miejscu. Nogi pieką z bólu, puchną. Rano robi się kanapki, dziesiątki, setki, potem lunch – bar, położony położony dzielnicu biurowców, pęka w szwach. Liczy się tempo, klienci maja przerwe w pracy, trzeba obsługiwac ich błyskiem. Dziewczyny zmieniają się w automaty do robienia kanapek, podawania kawy. Gdy któraś skaleczy się albo oparzy, dostaje 5 minut na założenie opatrunku. Udaje mi się, zostaję wydelegowana do pracy w maleńkim oddzialiku sklepu w wielkim biurowcu. Jestem sama, sama otwieram i zamykam „kiosk”. Klienci rano wypiją kawę, w lunch kupią kanapki, które przynoszą dziewczyny z głównego sklepu, czasem przed końcem pracy ktoś wpadnie na gorąca czekoladę… Jedyny poważny obowiązek to rozlicznie kasy i odnoszenie codziennie całego utargu do banku.
Marek jest po grubo 40tce, ciemna karnacja, wiecznie zarośnięty. Jest z Moniką, 20-latką, wysoką, długowłosą, troche nieśmiałą dziewczyna z małej wioski. Marek miał w Polsce firmę, która szybko splajtowała. Uciekł przed długami. Z firmy została mu tylko sekretarka, Monika właśnie, z którą przyjechał w poszukiwaniu szczęścia do Dublina. Zostawił w kraju żonę i dzieci. Nie zna ani słowa po angielsku, ciężko mu znaleźć robotę. Oddaje za pieniądze krew, czasem dorywczo zarobi parę euro, mieszkają w hostelu, za który niedługo nie będą już w stanie płacić.
- Chyba zatrudnie Polkę – melduje mi George. – Taka biedaczyna przyszła, prawie się rozpłakała, jak powiedziałem, że nie mam pracy. Ponoć kucharka, a pomoc w kuchni by się przydała…. Zobaczymy. Na razie wezme ją jeden dzień na próbe, czy radzi sobie, bo nie zna jezyka. Monika chyba nie kłamała, jak większość osób starających się o pracę w knajpie, że ma gastronomiczne wykształcenia. A nawet, jeśli kłamała… i tak gotuje dobrze i szybko, szef jest zadowolony. Monika opowiada, o tym, że jak nie dostanie tej pracy to koniec, śmierć głodowa, spanie pod mostem, zupełna tragedia. Nie maja już pieniędzy, nie mają gdzie mieszkać i za bardzo do czego w Polsce wracać… Dziad po próbnej zmianie kręci jednak głową. – Ona za słabo mówi po angielsku, nie da się tak pracować…. Pyta o jej sytuację. Mówię, zgodnie z tym, co usłyszałam, że jest źle. Dziad myśli, postanawia dać jej jeszcze jedną szansę. - Musi nauczyć się wszystkich słów potrzebnych w kuchni.
Po próbnym tygodniu udało się. Monika wie, jak jest marchewka, jak chochla, jak rosół. Dostaje pracę. Akurat w naszym mieszkaniu zwalnia się miejsce, Monika wprowadza się z Markiem. Po kilku dniach proszą – Mamy kumpla, mieszkał z nami w hostelu, stracił pracę, nie ma gdzie mieszkać… - Pewnie, póki czegoś nie znajdzie, może mieszkać u nas.
Ten kumpel to Marcin.
oczywiście - cdn :)
wow! Ktoś nas czyta :) :)
to jedziemy dalej...
IRLANDIA
Pierwsza była Irlandia. Tam poznaliśmy się, tam postanowiliśmy jechać w Himalaje, do Rosji, Chin – wszędzie. Była to zupełnie inna Irlandia niż dziś – Irlandia, do której urzędnik imigracyjny mógł nie wpuścić, cofnąć z granicy, w której pracowało się na czarno i przebywało nielegalnie. Przyjeżdżali nie tylko sezonowi gastarbeiterzy, ale i awanturnicy naszych czasów, obieżyświaci, dorobkiewicze, wszelkiej maści kombinatorzy, azylanci i uchodźcy. Irlandia przeżywała swój boom, nazywana była „celtyckim tygrysem”, więc szczęścia szukali tu Chińczycy, Polacy, Arabowie, nawet Amerykanie.
Irlandczycy, sami od wieków emigrujący za chlebem, jeszcze niedawno jeden z biedniejszych krajów Europy, ze zrozumieniem podchodzili do przybyszów – zawsze pomocni, gościnni, ciepli. W pubowych toaletach nie pisało jeszcze „Pols go home”. (ang. Polacy do domu)
Nigdy nie wybieraliśmy żadnego kraju przypadkowo, kierując się wysokością zarobków, czy łatwością znalezienia pracy. I nigdy nie lubiliśmy ludzi, którym było obojętne, gdzie pracują, którzy nie interesowali się krajem, który choćby na kilka miesięcy stawał się ich domem. Przypadkowa nie była też Zielona Wyspa, kraina zielonych wzgórz, ojczyzna Celtów, najlepszego ponoć piwa na świecie, klifów, chmurnego morza, legend i baśni.
Gorzki smak Guinnessa
Przylatuję do Irlandii późnym wieczorem, jutro dzień Świętego Patryka, patrona Wyspy i piwa, wielkie irlandzkie święto. Więc pogranicznik w świątecznym nastroju żartuje, wypytuje, po co, do kogo, na jak długo, czy mamy pieniądze. Gdy odpowiadając na „trudne” pytania mówimy, że nie rozumiemy śmieje się, że mamy „rozumienie wybiórcze”. Bez problemu daje wizę na 3 miesiące.
Marcin ma mniej szczęścia – ląduje z kolegą w Shannon na południu Zielonej Wyspy. Oficer imigracyjny twierdzi, że 500 euro, które ma każdy z nich, starczy akurat na 3 dni pobytu w Irlandii. I na tyle dokładnie dni wizy lądują w paszportach Marcina i Dawida. Do Dublina przyjeżdżają już jako osoby nielegalnie przebywające na terenie Irlandii.
Mieszkamy tuż obok browaru Guinnessa. Codziennie czujemy gorzkawy zapach. Gnieciemy się w małym mieszkanku, na dole sklep mięsny. Bucher (ang.rzeźnik), dzierżawca kamienicy, potężny chłop z szeroką czerwona twarzą, w białym, wiecznie pobrudzonym mięsem fartuchu, ma obsesję. – Pewnego dnia przyjdzie kontrola z Guinnessa i zobaczycie. Mówi tak, kiedy widzi, ilu nas się gniecie w małym mieszkanku, które nam podnajmuje. Miesięczna opłata to prawie 1500 euro, więc musi nas być dużo, aby wspólnie udźwignąć kosmiczne dla nas koszty. Do tego ciągle jacyś waletujący, którzy dopiero przyjechali, albo własnie stracili pracę i nie mają się gdzie podziać. Bucher twierdzi, że mieszkając w tyle osób łamiemy przepisy przeciwpożarowe, a Giunness od dawna chce przejąć kamienicę. Naślą kontrolę, przejmą kamienice, on straci dochód, my dach nad głową… - I tak to się pewnego dnia skończy – kiwa głową Irlandczyk.
Klepiemy rzeźnika po ramieniu. – Nie martw się przyjacielu, jak przyjdzie kontrola i zobaczą, ile tu się puszek po piwie wala… Bucher poważnieje. Myśli. – Ale to nie po Guinnessie puszki.
Bardziej boimy się urzędu imigracyjnego. Krążą plotki o „łapankach” w najtańszych supermarketach, na przystankach miejskiej kolejki, o „nalotach” na mieszkania. Kiedyś siedzę na krawężniku jednej z głównych ulic Dublina z Mateuszem. Podchodzi policjant, pyta, co robimy. – A tak sobie siedzimy… - A skąd jesteście? – Z Polski. – odpowiadamy. – A gdzie mieszkacie? – U znajomych. Prosi o paszporty. Drżą nam ręce, rośnie kulka w gardle, staramy się z całych sił nie okazać zdenerwowania. Mamy oboje dawno przeterminowane wizy. Policjant sprawdza tylko naszą tożsamość, robi to dokładnie, patrzy na nas, na zdjęcia, ale nie wartuje paszportu. Ani myśli szukać pieczątek. – Proszę bardzo opuścić to miejsce, przed chwilką ulice dalej była strzelanina, idźcie sobie spokojnie do domu…
W mieszkaniu Meath Street mieszka czasem kilkanaście osób. Pojawiają się i znikają, przyjeżdżają nowi. Gdy nie ma wolnych łóżek ludzie śpią na materacach, gdy i te się kończą – na podłodze. Cały przekrój społeczny dublińskich „imigrantów”. Iwona, która przyjechała, aby zarobić na pokrycie kosztów stażu w USA, świetny angielski, pracuje na dwa etaty. Drobna blondynka jest tytanem pracy, zawsze świeża, wypoczęta, choć śpi tylko kilka godzin na dobę. Gdy jej szefowa z RPA, która, mimo, że od lat prowadzi bar, okazuje się być w Irlandii nielegalnie, zostaje zatrzymana, Iwona do końca wyjaśnienia sprawy, przejmuje prowadzenie biznesu. Poznaje Irlandczyka, za kilka miesięcy pojedzie z nim do Polski. Jest Monika i Marek, świeżo po studiach, odkładają na mieszkanie, harują na dwie zmiany, w weekendy biorą dodatkową pracę. Kupią mieszkanie i znowu przyjadą na Zieloną Wyspę. – Nie znaleźliśmy pracy w zawodzie, a jak mamy stać w Polsce za ladą, równie dobrze możemy robić to tutaj….Jest Piotr, który zaharywuje się na budowach - chce zarobić na wymarzone studia, chce zostać marynarzem.
Ela i Piotrek, młodziutcy małżonkowie, przyjechali do Irlandii za pieniądze z wesela. Chcą zostać tu na zawsze, na początek byle jaka praca, potem nauka języka, jakaś szkoła, dobry zawód. Żeby nikt się nie śmiał, jak nie wpuszczą do Irlandii, we wsi powiedzieli, że Ela jedzie leczyć się do Szwajcarii. Maja gigantyczne walizy, w nich pościel, sprzęt do kuchni, przyprawy, puszki ... Codziennie gotują wielkie, polskie obiady. Tylko pieniędzy coraz mniej, a pracy nie ma. Zapisują się na darmowy kurs angielskiego prowadzony w pobliskiej parafii, do późnej nocy siedzą nad książkami. Ale pracy nie ma. Płaczą po nocach. W końcu Eli udaje się znaleźć pracę w barze, uczciwa, pracowita, dostaje dużo godzin. Piotrek dalej nic nie ma i nie będzie miał przez następne długie miesiące. Ta praca za ciężka, ta za nuda, tu mają za wielkie wymagania. Dziewczyna pracuje, po pracy gotuje, sprząta, pierze. – Piotrek całymi dniami nic nie robi, coraz rzadziej wychodzi na miasto pytac o pracę. Ela właśnie wróciła z 10-godzinnej zmiany. Nie zdążyła się jeszcze przebrać. - Eluś, kolacja – woła zniecierpiliwonym głosem Piotr. Leży jak zwykle z pilotem na kanapie. Dziewczyna biegnie – Już, robię!
Jaro przyjechał z wielkiego polskiego miasta, potężnie zbudowany, ogolmy na łyso, zawsze w firmowym dresie, zawsze czysty, ogolony, czuć dobrą wodę kolońską. Urodzony kombinator – podrabia dokumenty poświadczające, że studiuje w Irlandii, dostaje dzięki nim otrzyma pozwolenie na pracę. Zatrudnia się jako ochroniarz w wielkiej dyskotece w centrum miasta. Kiedyś złamał klientów rękę. Wtedy wychodzi, że nie posiadał żadnych uprawnień ani licencji, więc po cichu wylatuje z pracy. Potem Jaro, choć nie miał pojęcia o stolarce, kupił sobie zestaw narzędzi w specjalnym „stolarskim” fartuchu. Tak profesjonalnie wyglądając znajdował zwykle zajęcie. Po 2,3 dniach ją tracił – jego całkowity brak pojęcia o fachu zawsze szybko wychodził. Ale zagarniał 3 dość spore dniówki. W końcu od Ukraińców Jaro kupił sobie podrabiane amerykańskie prawo jazdy na ciężarówki. Dostał prace jako kierowca w firmie zajmującej się przeprowadzkami. Nigdy wcześniej nie siedział za kierownicą wielkiego dostawczego samochodu…
Jaro przez lata pracował w Libii, stąd jego dobra znajomość arabskiego. Więc z Arabami załatwia jakieś ciemne interesy, znika na noc, przynosi pieniądze. Potem Cyganie. Romowie przyjechali z Polski, wszyscy na azylach, jako prześladowani w Polsce za cygańską narodowość. Jaro wszedł z nimi w szmerane interesy. Cyganie zaczęli bywać na Meath. Chwalą się azylami, kartami stałego pobytu, rentami, zasiłkami… Śmieją nam się w oczy. Handlują kradzionymi samochodami, przemycanymi papierosami… Nie wiemy, czym i jak Jaro zalazł Cyganom za skórę. Rzucają kamieniami w nasze okna, grożą, Wrzeszcza po nocach, aby „wydać” im Jarka. Przez kilka dni Jaro nie wychodzi z domu.
Jaro postanowił prowadzić „interesy” sam. Ma całą szufladę telefonów komórkowych. Czasem, po powrocie z nocnych „baletów” mówi. – Kto chce do Polski zadzwonić, bo znalazłem telefon i jeszcze nie zablokowany? Gdzie Jaro znajdował telefony? – W kieszeni pijanego faceta na dyskotece.. – najczęściej.
Ale Jaro miał swoją własną, specyficzną moralność. Byłam odpowiedzialna za finanse – raz w miesiącu zbierałam od wszystkich pieniądze za mieszkanie, na rachunki i rozliczałam się z rzeźnikiem. I właśnie wyjeżdżamy, wyjazd nagły, rzeźnika nie ma, a ja mam zebraną należność. Komu zostawić? Od razu zgłasza się Jaro. Wie, ze nic z tego. Nie dostanie od nas pieniędzy. Myśli, zapala papierosa i braterskim tonem mówi. – Jak mi nie dacie, jak ja nie mogę mieć tej kasy, to przynajmniej wy sobie ukradnijcie, nawet się nie zastanawiajcie. Przyda wam się….
Ulica, przy której mieszkamy jest wąska, po drugiej stronie kamienica. Przez okno widzimy, jak sąsiedzi z naprzeciwka, Kongijczycy, szykują wielka imprezę. Na stołach dziwne, egzotyczne potrawy, ludzie w tradycyjnych, kolorowych afrykańskich strojach. Nie możemy oderwać się od okna, gdy w rytm afrykańskiej muzyki zaczynają tańczyć. Zauważają „publikę”. Machają. Za chwile przychodzi „delegacja” z zaproszeniem. To pierwsze urodziny dziecka, bardzo ważny dzień. Jest cała wielka rodzina, dociera do nas, że to zaproszenie to zaszczyt. Częstują dziwnymi, pachnącymi egzotycznymi przyprawami daniami – choćby smażonymi świńskimi ogonami, strumieniami leje się najlepszy alkohol. Afrykańskie rytmy, śpiew. Pytamy, czy chcą posłuchać polskiej muzyki. Zbiera się „rada”, najstarsi członkowie rodziny po kilku minutach gorączkowej debaty wydają zgodę. – Ale tylko trzy minuty – zapowiadają. Puszczamy „Pidżamę Porno”. Chyba nie przypada do gustu Kongijczykom, nie tańczą, choć oczywiście komplementują nasze nagrania. Po trzech minutach wraca gorąca kongijska muzyka. Bawimy się do białego rana. Na drugi dzień przychodzą Kongijczycy, przynoszą jedzenie, trochę alkoholu. – To, co zostało jest dzielone między gości – wyjaśniają.
Zaprzyjaźniliśmy się z Kongijczykami. W wiekszości azylanci polityczni, wygnani z kraju przez wojnę i biedę, którą przyniosła. Wielka, wielopokoleniowa rodzina, dumni, że pielęgnują afrykańskie tradycje. Większość z nich pracuje dla browaru Guineessa, zadowoleni, z każdej pensji wysyłają tym, co zostali w Afryce, pieniądze. Starsi wciąż marzą o powrocie do Kongo, młodsi, ubrani w raperskie ciuchy, w wygolonymi na głowie wzorami, z kolczykami w uszch – o przyszłości w Europie. Nie raz przynoszą otrzymane w pakietach socjalnych kawy, zupy, makarony. – Wam przecież nie żyje się łatwo – mówią. Załatwiają darmowe wejściówki na zwiedzanie browaru.
Naprzeciwko kamienicy, w której mieszkamy jest też rosyjski sklep. Właściciel i sprzedawca, Ukrainiec, z polskim paszportem zawsze pomoże, poradzi. Spod lady sprzedaje przemycane z Ukrainy wódkę i papierosy. W razie, czego załatwi lewe dokumenty, pozwolenie na pracę, kartę stałego pobytu, prawo jazdy, nawet paszport. Nie korzystamy z podrobionych dokumentów, ale chętnie z rad. – Pracodawcy nie interesuje, czy macie pozwolenie na pracę – zapewnia. – Ważny jest tylko PPS, numer podatkowy. Ma rację – wszyscy pytają o nieszczęsny PPS. Ale jak możemy otrzymać irlandzki odpowiednik naszego numeru NIP? – Możecie u mnie kupić – śmije się Wania. – Ale poważnie – idźcie po prostu do urzędu, który wydaje numery. Tylko musicie wiedzieć, do którego, są takie, w których nic nie sprawdzają… Rosjanin wie, w którym urzędzie dają numery PPS, w którym nie mamy szans. – Jeśli dostaniecie odmowę, idziecie do innego – radzi. – To proste. Udaje się. Otwiera się przed nami świetlana przyszłość… Zdobycie PPS to przepustka do otrzymania pracy, marzenie każdego nielegalnego imigranta.
Po kilku dniach udaje mi się znaleźć pracę. Mały cofee shop na jednej z najpiękniejszych ulic Dublina, niedaleko słynnego Trinitry Collage, kilka minut spacerkiem od domu. Kawa, herbata, śniadanie, pizza, zupy. Stojąc za ladą, widzę, jakie miałam szczęście. Codziennie kilkanaście osób przychodzi i pyta o zatrudnienie, choćby na kilka godzin w tygodniu. Najczęściej Polacy. Czasem wygląda to tak, jakby przed barem zatrzymał się pełen Polaków autobus i jeden po drugim wchodzili do knajpki. Szef, Amerykanin, który postanowił pomieszkać w ojczyźnie dziadków, na razie nikogo nie potrzebuje, każe zostawiać CV. Kilkanaście życiorysów dziennie ląduje w koszu. George ma też taką zasadę – nie będzie pracować więcej niż jednak osoba z jednego kraju. Chce w ten sposób uniknąć klik i układów. Jest, więc Egipcjanin, Chinka, Węgier, Hiszpanka i ja.
Kawa dla policjanta
W barze wszyscy pracują nielegalnie, choć lokal jest kilkadziesiąt metrów od wielkiego gmachu urzędu imigracyjnego. Często przychodzą policjanci, napić się kawy, czasem coś na szybko zjeść. Niepisana zasada mówi, nie brać od nich pieniędzy. Nasz bar nie grzeszy czystością, jednemu z nowych pracowników ląduje na podłodze cala taca pieczonych kurczaków. Szef zbiera, układa z powrotem na talerz – Prefekt – śmieje się. – Najważniejsze to miła obsługa, trzeba z ludźmi pożartować, pośmiać się – podkreśla. – Reszta mniej się liczy.
Dziad ma słabość do narkomanów. Nie ma serca odmówić im ciepłej herbaty, wody sodowej. Narkomani przychodzą codziennie, siedzą przy stolikach, zasypiają. Kawiarenka zmienia się melinę. Klienci zaczynają omijać bar. Nawet Georgie pewnego dnia ma dość – wyprasza narkomanów i prosi, aby więcej nie przychodzili. Zaczyna się awantura, narkomani rzucają się na naszego szefa z pięściami, dochodzi do bójki. Przyjeżdża policja – narkoman skarży się, że został pobity. Policja chce przesłuchać wszystkich pracowników, kto kogo i za co bił, kto zaczął. Nie da się schować do kuchni, już po nas, każdy jest nielegalnie, nielegalnie pracuje…. Na szczęście, to ostatnia rzecz, która interesuje irlandzka gardę.
Pracuję na wieczornych zmianach, znajduje druga pracę, rano. W sieci potężnej barów sprzadajacych kanapki i kawę. Tu też wszyscy nielegalnie. Dziewczyny uśmiechnięte, tryskające humorem, w nieskazitelnych „mundurkach”. Już w pierwszy dzień wiem, że te szczęśliwe twarze to maska, która w tej firmie nie może być nigdy ściągnięta. W barze panuje „poprawność polityczna”, szef nie może podnieść głosu, zakazana jest jakakolwiek dyskryminacja ze względu na narodowość, język, poglądy. A pracownik ma obowiązek non stop się uśmiechać… Dziewczyny po zmianie zmieniają się śmiertelnie umęczone kobiety, ściągają szpilki, w których muszą cały dzień stać, w dodatku w jednym miejscu. Nogi pieką z bólu, puchną. Rano robi się kanapki, dziesiątki, setki, potem lunch – bar, położony położony dzielnicu biurowców, pęka w szwach. Liczy się tempo, klienci maja przerwe w pracy, trzeba obsługiwac ich błyskiem. Dziewczyny zmieniają się w automaty do robienia kanapek, podawania kawy. Gdy któraś skaleczy się albo oparzy, dostaje 5 minut na założenie opatrunku. Udaje mi się, zostaję wydelegowana do pracy w maleńkim oddzialiku sklepu w wielkim biurowcu. Jestem sama, sama otwieram i zamykam „kiosk”. Klienci rano wypiją kawę, w lunch kupią kanapki, które przynoszą dziewczyny z głównego sklepu, czasem przed końcem pracy ktoś wpadnie na gorąca czekoladę… Jedyny poważny obowiązek to rozlicznie kasy i odnoszenie codziennie całego utargu do banku.
Marek jest po grubo 40tce, ciemna karnacja, wiecznie zarośnięty. Jest z Moniką, 20-latką, wysoką, długowłosą, troche nieśmiałą dziewczyna z małej wioski. Marek miał w Polsce firmę, która szybko splajtowała. Uciekł przed długami. Z firmy została mu tylko sekretarka, Monika właśnie, z którą przyjechał w poszukiwaniu szczęścia do Dublina. Zostawił w kraju żonę i dzieci. Nie zna ani słowa po angielsku, ciężko mu znaleźć robotę. Oddaje za pieniądze krew, czasem dorywczo zarobi parę euro, mieszkają w hostelu, za który niedługo nie będą już w stanie płacić.
- Chyba zatrudnie Polkę – melduje mi George. – Taka biedaczyna przyszła, prawie się rozpłakała, jak powiedziałem, że nie mam pracy. Ponoć kucharka, a pomoc w kuchni by się przydała…. Zobaczymy. Na razie wezme ją jeden dzień na próbe, czy radzi sobie, bo nie zna jezyka. Monika chyba nie kłamała, jak większość osób starających się o pracę w knajpie, że ma gastronomiczne wykształcenia. A nawet, jeśli kłamała… i tak gotuje dobrze i szybko, szef jest zadowolony. Monika opowiada, o tym, że jak nie dostanie tej pracy to koniec, śmierć głodowa, spanie pod mostem, zupełna tragedia. Nie maja już pieniędzy, nie mają gdzie mieszkać i za bardzo do czego w Polsce wracać… Dziad po próbnej zmianie kręci jednak głową. – Ona za słabo mówi po angielsku, nie da się tak pracować…. Pyta o jej sytuację. Mówię, zgodnie z tym, co usłyszałam, że jest źle. Dziad myśli, postanawia dać jej jeszcze jedną szansę. - Musi nauczyć się wszystkich słów potrzebnych w kuchni.
Po próbnym tygodniu udało się. Monika wie, jak jest marchewka, jak chochla, jak rosół. Dostaje pracę. Akurat w naszym mieszkaniu zwalnia się miejsce, Monika wprowadza się z Markiem. Po kilku dniach proszą – Mamy kumpla, mieszkał z nami w hostelu, stracił pracę, nie ma gdzie mieszkać… - Pewnie, póki czegoś nie znajdzie, może mieszkać u nas.
Ten kumpel to Marcin.
oczywiście - cdn :)
Hej to znowu my! :)
Hej, to znowu my! :)
No tak... bijemy się w piersi.. Z hukiem - nie odzywaliśmy się... Dużo się działo... Nie wiemy, czy ktos nas jeszcze czyta (uczi? ;)... ale.. no właśnie...
Dziekujemy wszystkim, którzy na nas głosowali - dziękujemy!!!
A co u nas?
Marcin jest troche uziemiony (kontuzja)... na jakis czas jeszcze, ja pojutrze wyjeżdżam do pracy do Turcji (trzymajcie kciuki ;) - strasznie ten czas szybko leci, nie? W podróży płynał tak powoli, miesiące wydawały się latami, a tu... już tak długo jestesmy w Polsce... No, nie do końca - ja pojeździłam sobie zima jeszcze po Ukrainie - cudowne góry, cudowni ludzie, którzy nad ranem biorą człowieka do domu, a na drugi dzień wożą po okolicy... Potem stopem do Tallina na spotkanie CoachSurfingu, w największe mrozy... brrr... az mi sie zimno robi... nie ma jak łapać kilka godzin przy -25 :) ale najlgorsze przezycia na stopie, tak naprawdę sa najlpszymi :) więc było super...
I teraz najwazniejsze - otóż wpadlismy na pomysł...Zanim wyjechaliśmy w podróż, napisaliśmy książkę - może książka to słowo za wielkie - opisaliśmy nasze poprzednie podróże, przygody... - ma to ze 100 stron... Może kiedyś to wydamy, ale...na razie postanowiliśmy w kawałkach publikować nasze "dzieło" na blogu :) Co Wy na to? Poczytacie? (poczytamy! :) hehe
Dziś wrzucami pierwszy kawałek, wstęp włąciwie, co jakiś czas będziemy puszczać dalsze rozdziały :) I prosimy o komentarze... ;)
Waleczne ręce
Siedem lat z życia bulcharów
Początek
Siedzimy przed maleńkim lotniskiem w islandzkim Keflaviku. Mocno czuć rybami, wieje zimny, północny wiatr. Jest luty, niedługo skończy się krótki, zimowy dzień, który o tej porze roku, na tej szerokości geograficznej, trwa tylko kilka godzin. Chwile temu widzieliśmy z góry księżycowe krajobrazy, puste przestrzenie, bajkowe góry. Właśnie spełnia się nasze kolejne marzenie – jesteśmy w Islandii! Po raz pierwszy ktoś nas odbierze, po raz pierwszy wiemy, gdzie, do jakiego miasteczka jedziemy i co będziemy robić. Kiedyś, po kilkunastu godzinach lotu, siedzieliśmy tak przed lotniskiem w Auckland, połykaliśmy świeże, rześkie nowozelandzkie powietrze. W kieszeni mieliśmy kilkadziesiąt dolarów, powrotny bilet tylko do Malezji i wiele marzeń. Potem wyszliśmy, podnieśliśmy kciuk i za kilka minut jechaliśmy na listach i paczkach w pocztowej ciężarówce… Ostatnie 7 lat – kilkanaście krajów, kilkanaście zawodów, setki ludzi. Mieszkaliśmy w przyczepach kempingowych, „zdarliśmy” trzy namioty, czasem spaliśmy pod gołym niebem. Zbieraliśmy jabłka, pokrzywy, kamienie, ogórki, róże… myliśmy gary, sprzedawaliśmy pieczone kurczaki... Zobaczyliśmy Himalaje, rafę koralową, równikową dżunglę, Saharę, pustkowia Islandii i drzewa-paprocie Nowej Zelandii…
Po co? Po prostu - chcieliśmy zobaczyć świat. Najlepiej cały. Nie mieliśmy pieniędzy, ale wielkie marzenia, w które zawsze wierzyliśmy. Pieniądze? Zarobimy po drodze. Z ręka na sercu, więcej czasu spędzlismy na farmach niż w podróży. Odkryliśmy, że praca to też element poznawania świata, to też wielka przygoda, a najlepiej znamy te kraje, w których pracowaliśmy, dzieląc smutki i radości codziennego życia z ich mieszkańcami. Widzieliśmy nie tylko klify Irlandii, ale i zaplecza knajpek na dublińskich ulicach, poznaliśmy na tylko smak tropikalnych owoców równikowej dżungli, ale i smak bólu, bo kilku godzinach ściskania sekatora w nowozelandzkiej winnicy. Piekło nas nie tylko ostre słońce Tybetu, ale i sztuczne słońca islandzkich geotermalnych szklarni, w których pod podbiegunowych kołem uprawia się nawet banany. Dlatego zatytuowalisny nasza opowieść Waleczne Ręce.
To opowieść o pracy, o słonecznych sadach Nowej Zelandii, kamienistych polach szkockich Highlands, o ludziach – naszych szefach, włóczęgach, tak jak my pracujących, aby realizować marzenia, o outsiderach, którzy szukają w świecie wolności, uciekaja przed „wyścigiem szczurów”, o tych też, którzy uciekli ze swoich ojczyzn, przed biedą, wojną i szukają swojej ziemi obiecanej. O wielkich nadziejach, szansach, ale i rozczarowaniach.
To opowieść dla Sqiuda, który gdy mieszkaliśmy w sadzie pod namiotem, przyniósł nam puchowe śpiwory, dla malezyjskiego muzułamanina, który przez kilka godzin woził nas po mieście, usiłując znaleźć kogoś, kto wymieni nam pieniądze, dla setek kierowców, którzy zatrzymywali się widząc wyciągnięty kciuk. Dla tych wszystkich dobrych ludzi, którzy codziennie wyciągali do nas pomocną dłoń i tych mniej dobrych, którzy uczyli nas jak przetrwać. Dla naszych rodzin, które zawsze cierpliwie na nas czekają - za zrozumienie naszej pasji. I dla wszystkich Bulharów świata…
bulhar (czes. bułgar) - tak Czesi nazywają niewykwalifikowanych, najemnych robotników, włóczących się po świecie, wykonujących najprostsze prace, mieszkających w najgorszych możliwie warunkach - jako że w naszym języku brak odpowiednika bulchara, przyswoiliśmy sobie to słowo, tworząc pokrewne - bulharstwo, bulharzyć, bulharski. Wbrew obiegowym opiniom o pracujących za granicą, bulhar zwykle nie ma pieniędzy...
dziad - tak nazywamy, niezależnie od wieku, szefów - właścicieli farm lub agencji. Dziad w rodzaju żeńskim to dziadowa, a żona dziada - dziadobaba, mogą także istnieć dziadocórki lub dziadosynowie
No tak... bijemy się w piersi.. Z hukiem - nie odzywaliśmy się... Dużo się działo... Nie wiemy, czy ktos nas jeszcze czyta (uczi? ;)... ale.. no właśnie...
Dziekujemy wszystkim, którzy na nas głosowali - dziękujemy!!!
A co u nas?
Marcin jest troche uziemiony (kontuzja)... na jakis czas jeszcze, ja pojutrze wyjeżdżam do pracy do Turcji (trzymajcie kciuki ;) - strasznie ten czas szybko leci, nie? W podróży płynał tak powoli, miesiące wydawały się latami, a tu... już tak długo jestesmy w Polsce... No, nie do końca - ja pojeździłam sobie zima jeszcze po Ukrainie - cudowne góry, cudowni ludzie, którzy nad ranem biorą człowieka do domu, a na drugi dzień wożą po okolicy... Potem stopem do Tallina na spotkanie CoachSurfingu, w największe mrozy... brrr... az mi sie zimno robi... nie ma jak łapać kilka godzin przy -25 :) ale najlgorsze przezycia na stopie, tak naprawdę sa najlpszymi :) więc było super...
I teraz najwazniejsze - otóż wpadlismy na pomysł...Zanim wyjechaliśmy w podróż, napisaliśmy książkę - może książka to słowo za wielkie - opisaliśmy nasze poprzednie podróże, przygody... - ma to ze 100 stron... Może kiedyś to wydamy, ale...na razie postanowiliśmy w kawałkach publikować nasze "dzieło" na blogu :) Co Wy na to? Poczytacie? (poczytamy! :) hehe
Dziś wrzucami pierwszy kawałek, wstęp włąciwie, co jakiś czas będziemy puszczać dalsze rozdziały :) I prosimy o komentarze... ;)
Waleczne ręce
Siedem lat z życia bulcharów
Początek
Siedzimy przed maleńkim lotniskiem w islandzkim Keflaviku. Mocno czuć rybami, wieje zimny, północny wiatr. Jest luty, niedługo skończy się krótki, zimowy dzień, który o tej porze roku, na tej szerokości geograficznej, trwa tylko kilka godzin. Chwile temu widzieliśmy z góry księżycowe krajobrazy, puste przestrzenie, bajkowe góry. Właśnie spełnia się nasze kolejne marzenie – jesteśmy w Islandii! Po raz pierwszy ktoś nas odbierze, po raz pierwszy wiemy, gdzie, do jakiego miasteczka jedziemy i co będziemy robić. Kiedyś, po kilkunastu godzinach lotu, siedzieliśmy tak przed lotniskiem w Auckland, połykaliśmy świeże, rześkie nowozelandzkie powietrze. W kieszeni mieliśmy kilkadziesiąt dolarów, powrotny bilet tylko do Malezji i wiele marzeń. Potem wyszliśmy, podnieśliśmy kciuk i za kilka minut jechaliśmy na listach i paczkach w pocztowej ciężarówce… Ostatnie 7 lat – kilkanaście krajów, kilkanaście zawodów, setki ludzi. Mieszkaliśmy w przyczepach kempingowych, „zdarliśmy” trzy namioty, czasem spaliśmy pod gołym niebem. Zbieraliśmy jabłka, pokrzywy, kamienie, ogórki, róże… myliśmy gary, sprzedawaliśmy pieczone kurczaki... Zobaczyliśmy Himalaje, rafę koralową, równikową dżunglę, Saharę, pustkowia Islandii i drzewa-paprocie Nowej Zelandii…
Po co? Po prostu - chcieliśmy zobaczyć świat. Najlepiej cały. Nie mieliśmy pieniędzy, ale wielkie marzenia, w które zawsze wierzyliśmy. Pieniądze? Zarobimy po drodze. Z ręka na sercu, więcej czasu spędzlismy na farmach niż w podróży. Odkryliśmy, że praca to też element poznawania świata, to też wielka przygoda, a najlepiej znamy te kraje, w których pracowaliśmy, dzieląc smutki i radości codziennego życia z ich mieszkańcami. Widzieliśmy nie tylko klify Irlandii, ale i zaplecza knajpek na dublińskich ulicach, poznaliśmy na tylko smak tropikalnych owoców równikowej dżungli, ale i smak bólu, bo kilku godzinach ściskania sekatora w nowozelandzkiej winnicy. Piekło nas nie tylko ostre słońce Tybetu, ale i sztuczne słońca islandzkich geotermalnych szklarni, w których pod podbiegunowych kołem uprawia się nawet banany. Dlatego zatytuowalisny nasza opowieść Waleczne Ręce.
To opowieść o pracy, o słonecznych sadach Nowej Zelandii, kamienistych polach szkockich Highlands, o ludziach – naszych szefach, włóczęgach, tak jak my pracujących, aby realizować marzenia, o outsiderach, którzy szukają w świecie wolności, uciekaja przed „wyścigiem szczurów”, o tych też, którzy uciekli ze swoich ojczyzn, przed biedą, wojną i szukają swojej ziemi obiecanej. O wielkich nadziejach, szansach, ale i rozczarowaniach.
To opowieść dla Sqiuda, który gdy mieszkaliśmy w sadzie pod namiotem, przyniósł nam puchowe śpiwory, dla malezyjskiego muzułamanina, który przez kilka godzin woził nas po mieście, usiłując znaleźć kogoś, kto wymieni nam pieniądze, dla setek kierowców, którzy zatrzymywali się widząc wyciągnięty kciuk. Dla tych wszystkich dobrych ludzi, którzy codziennie wyciągali do nas pomocną dłoń i tych mniej dobrych, którzy uczyli nas jak przetrwać. Dla naszych rodzin, które zawsze cierpliwie na nas czekają - za zrozumienie naszej pasji. I dla wszystkich Bulharów świata…
bulhar (czes. bułgar) - tak Czesi nazywają niewykwalifikowanych, najemnych robotników, włóczących się po świecie, wykonujących najprostsze prace, mieszkających w najgorszych możliwie warunkach - jako że w naszym języku brak odpowiednika bulchara, przyswoiliśmy sobie to słowo, tworząc pokrewne - bulharstwo, bulharzyć, bulharski. Wbrew obiegowym opiniom o pracujących za granicą, bulhar zwykle nie ma pieniędzy...
dziad - tak nazywamy, niezależnie od wieku, szefów - właścicieli farm lub agencji. Dziad w rodzaju żeńskim to dziadowa, a żona dziada - dziadobaba, mogą także istnieć dziadocórki lub dziadosynowie
Subskrybuj:
Posty (Atom)