sobota, 31 października 2009

(nie)Oczekiwana zmiana planow

Decyzja nr 1 - zostajemy w Northern Territory, decyzja nr 2 - trzeba wziac sie do roboty :)

Uwiezieni w Timber Creek

Po trzech dniach lapania stopa w Timer Creek zrozumielismy - nigdzie w ten sposob nie zajedziemy :) Trzeba nauczyc sie pokory i poddac sie :) Inaczej spedzimy caly nasz pobyt na poboczach autostrad,w kurzu, skwarze i frustracji. Nie da sie. A jak sie nie da, to tez sie da - tylko inaczej :) Samochodu nie kupimy - moze, gdybysmy tu przyjechali na dluzej... Wiec cieszymy sie tym, co mamy - zostajemy tu, w australijskim outbacku, reszte zwiedzimy kiedy indziej ;) Zreszta - coraz bardziej nam sie tu podoba...

Jestesmy w Timber Creek - wkolo nic - 300 km w jedna i w drugo strone do jakiegos miasta. Na swietnej autostradzie, dobrym samochodem mniej niz 3 godziny jazdy. Dla nas to wielka, niepokonana odleglosc... Podoba nam sie tu, codzienie ogladamy karmienie krokodyli i wszytskie australijskie stwory, krwistoczerwone zahody slonca, spimy w buszu... Tylko - hm.. troche za dlugo to trwa...
A mowili nam probujacy stopa - czekanie kilka dni? Tu to nic dziwnego... Nie, nas to na pewno nie spotka...:) Spotkalo. Po trzech dniach w Timber Creek nie mamy pomyslu co robic, jak sie stad wydostac. Nikt, absolutnie nikt sie nie zatrzymuje (ruch duzy, samochody puste ;) Lapiemy z kareczka i bez, w kapeluszach i bez, z usmiechem i wyrazem desperacji. Stosuje nawet chwyt, ktorego nie lubie, bo to troche oszukiwanie kierowcow - lapie sama, Marcin schowany w krzkach. Ktos chyba zatrzyma sie dla samotnej baby z plecakiem. Nic. Wiekszosc kierowcow zatrzymuje sie tu na stacji benzynowej, jedza cos, wielu wyjezdza z karawan-parku, wiec widzieli nas, mieli czas sie przygladnac - nic. Zmiana taktyki - pytanie kierowcow. Nie mamy miejsca (widac, ze macieee), bedziemy bardzo dlugo jechac, po zatrzymujemy sie po drodze, nie jedziemy tam (to gdze jada??? gdzie mozna tu stad jechac???). Jedni, chyba zebysmy sie nie nudzili zostawiaja nam jakies religije ulotki. Probujemy turystycznych autobusow - w jednym jada nawet Czesi, starsza para - poprosimy kierownika wycieczki, pogadamy z kierowca, moze was wezma. Niestety nie moga, nie mamy ubezpieczenia i jak sie cos stanie, to co? (taaa.. na pewno bedzie wypadek...). Gdy siedzimy ludzie zaczepiaja nas, mili, skad jestescie, az z Polski, witamy w Australii, pomocni, dopoki nie dowiaduje sie, ze nie jestesmy, jak oni samochodem, ze lapiemy stopa...
Nie ma tu zasiegu, w malym urzedzie czegos tam jest interenet, ale pani urzedniczka, mimo prosb, za sprawdzenie maili zada klku dolarow. Na szczeswcie jest woda, wstretna w smaku, ale da sie pic (na wszelki wypadek zakraplamy jodyna). Konczy nam sie jedzenie - w sklpeiku prawie nic nie ma, a jak jest - po koszmarni wysokich cenach. Zreszta i tak koncza nam sie pieniedze, a tu nie ma bankomatu. Tylko ze spaniem nie ma problemu - buszu jest az nadto :) Ale... Trzecego dnia postanwaimy, ze jutro lapiemy w obie strony. Ktos w kocu musi sie zatrzymac, jak bedxiemy lapac w dwie strony nasze szanse rosna dwukrotnie... Z takim postanowieniem o swicie idziemy w kierunku autostrady - dzis musi sie cos zatrzymac. Musi - nie mamy innego wyjscia. Przeciez nie zostaniemy tu na zawsze.
I zdarza sie cud. Jeszcze nie wyszlismy na droge - wola nas kierowca wielkiego 'road traina' - chcecie gdzies jechac? Jak do Katherine - to wskakujcie.... Nie mamy czasu na myslenie - wracac sie, czy nie - zrozszta lepije wracac niz zostac tu na kolejne kilka dni ;) Pewnie, ze jedziemy. Rozsiadamy sie w wielkiej, wygodnej, klimatyzowanej kabinie, kierowca czestuje na zimnymi napojami. Jakos nic nie robi sobie z policji ani z ubezpieczne i innych bzdur, ktorymi zaslaniali sie inni - tak naprawde jesli ktos chce cie zabrac, to zawsze znajdzie sposob...Australijczycy po prostu nie chca sie zatrzymywac...
Jedziemy kilka godzin - i jestesmy szczesliwi - nie dosc, ze w ogole jedziemy, to jeszcze slynnym road trainem, spelnia sie nasze kolejne marzenie. Kierowca jezdzi ciezarowka od niedawna, wczesniej pracowal wiele lat na kopalni. Nigdy w zyciu nie widzial jeszcze sniegu i nie wyobraza sobie, jak to jest, gdy jest mroz. W Katherine dziekuejmy. Odpowida typowym australijskim 'no worries' ;) Tu tez sa super ludzie. Naprawde. Tylko moze przez te kilka dni mielismy pecha i nie spotkalismy ich....
W kathrine znowu spimy nad rzeka, znowu spotykamy Czecha - szczesliwy, spotkal 2 Niemki, robia 'relokation', namawia nas to tego samego. Ale wlasciwie nie wiemy, czy chcemy jechac gdzies daleko. Spodobalo nam sie w Norten Territory. I wlasciwie jest tu calkiem sporo do zobaczenia... Wiec zmiana planow ;) Niech bedzie, jak chce los :) Widac tym razem nie dane nam jechac dalej... Po co sie meczyc, skoro mozemy zostac tu - znajdziemy jakas robote, odwiedzimy miejscowe parki narodowe - Australie objedziemy kiedy indziej :) (przeciez do konca zycia mamy jeszcze czas ;) Wiec plawiac sie w goracych zrodlach - jak przyjemnosc po trzech dniach w skwarze, przy autostradze.... postanawiamy - 1) jeszcze sie poplawic i 2) wracac do Darwin...
I widocznie los, duch opiekunczy podroznikow, czy cokolwiek innego chcialo, bysmy wrocili. Bo rano, gdy udawalismy sie do zrodel (potem zastanowimy sie co dalej) zaczepila nas czarnoskora Francuzka (pol Magaszka). - Co robimy? Jedziemy do Darwin. Stopem... - Ja tez jade, wskakujcie. Tylko drodze bedziemy jeszcze zwiedzac, chcemy zobaczyc Park Narodowy Litchfield... Bedzie fajnie, wykapmy sie jeszcze i ruszamy. Jedliscie sniadanie? Chceci kawy?....
Jedziemy z Karen. W drugim wanie jedzie dwoje Francuzow - Kathy i Juliano, zaraz pod Darwin zabieraja pare stopowiczow - Szwedka, ktora okazuje sie, ze swietnie zna polski (moja mamusia jest Polka, a tatus ze Sloweni) i Portugalczyk. - Rano bylo nas troje, a teraz jest siedmioro. More people, more fun - cieszy sie Karen...
I my tez sie cieszymy - poznalismy wspanialych ludzi i wiara w ludzka rase w nas wrocila :)

Jak to ze stopem bylo

O naszym rekordzie (3 dni lapania stopa), o zlych kierowcach, psychopatach, znowu o pijanych Aborach, buszu, srodku niczego, krokodylach - czyli jedziemy w glab Australii (przynajmniej probujemy)

Fu... you, cars!, czyli jak nie masz samochodu to spadaj...
(this is no land for hitchhakers, backpakers itp)

Fuck you cars! - a z drugiej strony nazwa miejscowosci - taka karteczke, porzucona przez jakiegos zdesperowanego autostopowicza znalezlismy pewnego dnia przy Stuart Highway. Pewie bidula lapal, lapal, a potem napisal, co o tym mysli. Jaki jest stop w Australii? Podejrzewamy, ze najgorszy na swiecie.... Ten post bedzie krytyczny i gorzkawy - bo bedzie o okresie, gdy zachwycalismy sie australijska przyroda i kleli na jej mieszkancow...

I pewnie nie do konca mielismy racje, bo sa i wspaniali Australijczycy... Tylko, trzeba sie ich mocno naszukac... Ale zacznijmy od poczatku... Stoimy sobie na Stuart Hgw (jedynej prowadzacej z Darwin autostadzie, w ktorakolwiek strone nie chcialoby sie jechac - trzeba zaczac od niej) - i nie jest zle - zatrzymuje nam sie van - Izraelczycy daleko nie jada, ale wyrzuca nas dalej za miasto - sa od kilku miesiecy w Australii, troche pracuja, troche zwiedzaja... Zdziwieni ze jedziemy stopem - tu wszyscy maja samochody, bez samochodu w Australii - tragedia - bo wszedzie daleko, a transport publiczny koszmarnie drogi, a autostop - sami zobaczymy... Ale na razie jestesmy jak najlepszej mysli - mamy zamiar udac sie na zachodnie wybrzeze, w kierunku Perth, a moze nawet jeszcze dalej - do Perth jest kilka tysiecy kilometrow, ale przeciez przejechanie takiej odleglosci w Europie autostopem nie jest zadnym problemem - wiec pewnie nie bedzie i tutaj. A moze bedzie i latwiej, bo zwykle im mniejszy ruch, tym chetniej zatrzymuje sie ludzie... (oj, naiwni).
Szybko zatrzymuje sie nam Australijczyk jadacy do Katherine, z dluga broda, caly wydziarany, z piwem w reku (ktorym i nas czestuje ;) - typowy mieszkaniec Northen Territory - na poczatku niezbyt go rozumiemy, ale specyficzny akcent Australijczykow z malych osad, tzw. bush talking nie jest taki starszny, jak nam opisywano.... A po drodze - jest tak, jak ma byc, jak wyobrazalismy sobie Australie, albo i lepiej - ciagneacy sie setkami kilometrow suchy busz, czerwona, spalona sloncem ziemia (niedlugo, gdy zacznie sie pora deszczowa bedzie tu po pas wody), kangury (na razie widzimy tylko na poboczu te pechowe, rozjechane przez samochody), mijaja nas wielkie, pokryte czerwonym pylem terenowki, slynne drogowe pociagi - gigantyczne ciezarowki z 4, czasem 5 naczepami (gdy taka mija czlowiek podmuch moze zwalic z nog ;), raz na jakis czas 'road housy', stajce bezynowe posrodku niczego, z malym sklepikiem, pubem pelnym 'krokodyli Dundee' :)
Katherine to male miasteczko, otoczone buszem i farmami mango i jesli w Darwin bylo duzo Aborow, tu jest ich baaaardzo duzo, i jesli w Darwin byli pijani tu sa baaaardzo nietrzezwi ;) Siedza na kazdym skwerku, murku, pija, bija sie pod sklepem (czasem o kobiety, czasem to walki przedstawicieli roznych plemion), szarpia sie nawet kobbiety, wszedzie pelno brudnych aborskich dzieciakow, ktorych rodzice leza gdzies kompeltnie pijani. Smutne to - Aborygeni pija na umor, przepijaja do centa cale odszkodowania ktore dostaja regularnie od australijskiego rzadu, pija od rana do nocy. Widzac cale masy pijanych, brudnych Aborow czasem rozumiemy potezny rasizm 'bialych' Ozzie - zwykle nienawidzacych 'black fellows' i specjalnie sie z tym nie kryjacych. - Nie pracuja, pija, dosyaja wszytsko od rzadu - mieszkania, samochody i jeszcze narzekaja. Chca zyc w buszu, jak dawniej? Maja cala Australie - moga tam wrocic i zyc jak chca, nikt im nie broni, miejsca tu nie brakuje, zreszta prawnie nalezy do nich 3/4 kraju. To najbogatszy narod swiata! Niech sie ciesza, ze przyjechali tu biali.Niech popatrza, jak zyja ludzie w Azji. A oni mieszkaja w jednym z najbogatszych krajow swiata, nic nie musza robic, maja pieniadze, maja wszytsko, czego potrzebuja i jeszcze narzekaja, jeszcze chca wiecej. Nic im nie dawajcie - to pasozyty - tak zwykle mowia biali. I czasem mowia ostrzej - To malpy, nie ludzie... (zreszta do lat 60-ych Aborygeni byli na liscie 'flory i fauny Australii' (naprawde!) - calkiem niedawno dostali paszporty, prawo do glosowania, pracy, kupowania alkoholu... I z tego ostatniego namietnie korzystaja. Nigdy w zyciu nie widzielismy, aby ktos kupowal tyle alkoholu, co Aborygeni w dni, gdy dostaja rzadowe zadosciuczynienia. Chyba nawet na polskie wesele byloby az nadto (tak, to mozliwe). Idzi e grupa Aborow, ledwo moga uniesc torby pelne mocnych alkoholi, do tego butelki w kieszeniach, nawet dzieci niosa butelki... A ze w Australii alkohol jest drogi a wiekszosc ceny to podatki - wiec smieja sie Ozzi, ze wszytsko co dostana od rzadu oddaja w akcyzie.
A co na to Aborygeni? Tego niestety nie wiemy - bo chyba ani razu nie spotkalismy trzezwego Aborygena, ktory chcialy pogadac o czyms innym niz to, czy mamy dla niego papierosa albo 5 dolarow (co w pewnym moemencie zaczelo nas mocno denerwoawac - nie mamy pieniedzy, spimy po karzakach, zyejmy za kilka dolarow dziennie - a oni wciaz nas sepia). Spotkalismy ludzi, ktorzy byli w Aborygenskich wspolnotach (jest ich niewiele, ale ciagle sa gdzies w buszu) - i byli zachwyceni. - W miastach sa pijani, ale nie wszysyc sa tacy, trzeba spotkac tych, co zyja w buszu - cudowni ludzie, wspaniala kultura. Ci w miastach to ludzie wyrwani z korzeni, pozbawiani przez bialych swojego miejsca, tozsamosic, oni nie wiedza juz kim sa, zyja w miescie, ale to nie ich cywilizacja. Te wszystkie pamiatki, ulcznie artysic - to wszytsko jest sztuczne, na sprzedaz, dla turystow. Sa rozpici przez bialych, bo gdy sa pijani, nikomu nie zagrazaja, chca tylko pieniedzy na alkohol, niczego wiecej - a dac im pieniadze to dla tego bogatego kraju zaden problem. Zreszta Aboryhenow jest tylko 200 tys - wiec wbrew pozorowm duzo to nie koszuje.... - mowili nam czesto dluzj przebywajacy w Australii turysci i pewnie mieli racje. Niestety, nie bylo nam dane poznac Aborow z buszu. Chcielibysmy, ale trudno...:) kazdy medel ma dwie strony - Aborygenii to ciezki temat, trudny... I przykry - jak przykry jest widok zataczajacych sie przedstwicieli starej, wspanialej kultury...
No, wracamy do Katheriny, a raczej do sklepu monopolowego - tu, jak w kilku innych miastach, gdzie zyje wielu Aborygenow panuje czesciowa prohibicja. Polega m.in. na tym, ze alkohol mozna kupic tylko przez 2,3 godizny dziennie, kazdy kupujacy jest rejestrowany, aby nie mogl jednego dnia zakupic za wiele, a stoisko monopolawe przypomina stacje policji i to w jakims kraju - rezimie. Kupilismy sobie wino (trzeba uczcic przyjazd do katherine), stoimy w kolejce. Pierwszy klient - kobieta, biala kolo 40tki, przadnie wygladajaca, ma dobre whiskey - Jakis dokument - mowi sprzedawczyni. - Nie mam. Butelka zostaje zabrana - Wroc z ID. Nastepny. Nie ma zadej dyskusjei. Teraz Aborygen z buletka wina. Lekko pijany. - Piles juz dzis? - Troszeczke - odpowiada nerwowo, jak na przesluchaniu. - Juz ci starczy - Wino zostaje mu brutalnie odebrane. - Wroc jutro. Kolejny klent - Aborka, tez z winem, ale chyba trzezwa. - Ty juz dzis tu bylas - kobieta traci butelke. No i Marcin, nerwowoa sciska wino w reku - uda sie kupic czy nie? Zestresowany podaje paszport. - Co to za ID? Z jakiego kraju? - Z Polski... - O, jestesm pierwszym Polakiem, ktorego tu obsluguje (sprzeda? nie sprzeda?) - Enjoy your wine! - Udalo sie! Wino zakupione - wychodzimy dumni ze sklepu odprowadzani zazdrosnymi spojrzniami tych, ktorzy jeszcze nie wiedza czy uda im sie zdobyc upragniona butelke....
WIeczorem w Katherine panuje straszyliwy halas, pisk, i to ni tylko pijanych Aborow (oj, tu jestesmy zlosliwi...). Drzewa trzesa sie od wielkich kakadu - papugi sa nizwykle halasliwe, lataja, wrzeszcza, sciagaja sie, bija, bawia ze soba. A jednej z naszych pierwszych nocy pod golym niebem cos nad nami bezszelestnie lata - nietoperze? Nie, za duze. Wiec co? Chyba nie diably ;) Tak, to nietoperze, od ktorych czasem niebo jest az czarne - gigantyczne tzw. latajace lisy, dochodzoce do metra potwory z olbrzmimi skrzydlam, przerazajacymi facjatami... Moga w nocy nastarszyc ;)
Rozbijamy namiot kawalek za miatem, szybko jednak zwijamy namiot - jestesmy za blisko osiedla Aborygenow, ktorzy wlasnie zaczeli impreze, nie dosc ze wrzeszcza, to zdradzaja zamiasr odwiedzenia nas... Moze nie tym razem. Szukamy innej miejscowki, postanwaimi rozbic sie niedlakoe osiedla bialych, porzadnych obywateli. Ale moze lepiej byloby przy Aborach - mieszkancy zauwazyli nas, swieca na nas latakami, stukaja w brame, jakby chcieli powiedziec - wynoscie sie stad - tylko nie maja ochoty do nas sie odezwac. Przenosimy sie wiec glebiej w busz. Malo tu przyjaznie. Niewazne, jutro jedziemy dalej....
Taaa... pojechalismy sobie. Lapiemy kilka godzin - nikt, zupelnie nikt sie nie zatrzymuje. Ruch calkiem spory, samochody puste. Zupelna kapa. Jakbysmy byli niewidzialni. Postanawiamy wyjsc za miasto, idziemy pare kilometrwo w potwornym upale, caly czas trzymamy wyciagniety kciuk - nic. Lapiemy kolejne kila godzin. Nic. Nawet nikt na nas nie spojrzy. Po raz pierwszy w zyciu dosiwadczylismy czego takiego... To niemozliwe. Moze dzis jest zly dzien - myslimy, sprobujemy jutro. Dla podniesienia morale udajemy sie na pole namiotowe (to byla pierwsze i ostatnia noc w Australii, za ktora zaplaciclismy, zreszta cale 22 dol). Obok nas Szwajcarzy - zakochani w Australii, sa tu ktorys juz raz, tym razem na rok, kupili terenowy samochod i jada dookola kontynentu. Graja na digiderigoo - tradycyjnym instrumencie Aborygenow, wiedza o Australii chyba wszytsko :) I rano robia nam wspaniala, pachnaca kaw :) Obok sa gorace zrodla (w tej temperaturze trudno je nazwac goracymi bo a chlodniejsze od powietrza ;) - wspaniala, czysta woda, brzegi porosniete cudnym monsunowym lasem, palmami, fiksuami, ryby (tylko ohydne gigantyczne pajaki na brzegi brrr) - jak na filmach :) - wiec plywamy, moczymy sie, nurkujemy. I bezpiecznie - miejsce jest monitoroane - nie ma krodokyli. Czego nie mozna powidziec o pobliskiej rzece, do ktorej nawet zblizanie sie nie jest bezpieczne - kiedy bedziemy nad nia sie rozbijac trzeba bedzie znalezc bezpieczny kompromis miedzy grozocymi z wody krodylami a 'rangersami' z ulicy, ktorzy chetnie ukaraliby nas za biwakowanie na dziko. No, ale dzis spimy na polu - noc luksusu :) W zrodlach troche turystow, zwykle z Australii, z calego kraju - wielu z nich po raz pierwszy jest na polnocy, zachwycaja sie, podkreslaja, ze to najwspanialszy region Australii, ze wielu miejscowych z Poludnia nigdy tu nie bylo - doceniamy miejsce, w ktorym jestesmy, cieszymy sie, ze trafilismy do NT. Wlaiwie nigdy nie ciagnely nas wielkie metropolie Australii i nawet nie planowalismy tam jechac... I ci wszyscy ludzie niezywkle mili, uprzejmi, pomocni, zyca powodzenia itp, itd. Usmiechy, mile slowka - a jutro bede nas mijac swoimi wielkimi samochodami i zaden sie nie zatrzyma... Bede nas mijac w poludnie, gdy slonce jest nie dowytrznania, bede wiedziec ze stoimy tu wiele godzin, bede widziec plecaki, ze jestesy turystami, moze beda nas nawet rozpoznawac... I nawet nie pomsyla, zeby nas podrzucic. Pytalismy potem Australijczykow - dlaczego nie zatrzymuja sie autostopowiczom. My mamy swoja teorie - w tym kraju nie ma mitu romantycznego wloczegi, hippisa, podroznika - czlowiek z plecakiem to wloczega, pewnie bez pieniedzy, widocznie nie chce mu sie zabrac do roboty, mocno pogardzany - bo tu ceni sie bogatych turystow, z samochodami, albo wypchanymi porfelami, ktore pozwola im kupic drogie wycieczki... Nie masz samochodu, to sobie kup. A jak nie masz pieniedzy, to tu nie przyjezdzaj. Niemal fizycznie odczulismy niehcec do 'backpakersow'...
Australijvxycy mowili, ze nie zatrzymuja sie, bo jest nibezpieznie. Ale to zupelna bzdura. Bo wlasnie tam, gdzie jest ponoc niebezpiecznie (Irlandia Pln. Bliski Wschod) jezdzi sie najlpiej. Ludzie zatrzymuja sie i mowia - wskakuj, tu jest niebzpiecznie i nikt ci sie nie zatrzyma. Wiec ja musze Cie zabrac.
Moze i jest w Asutralii niebezpieznie. Horror 'Wolfcreek' powstal na kanwie prawdziwiej historii - ktora jest ponoc jeszcze starszliwsza niz film. W NT (tu, gdzie jestesmy) zdarzyly sie mordesrstwa autostopowiczow - zreszta dokladnie na Stuar Hghy. SLynna jes historia dziwnczyny, ktorej chlopak zostal brutlnie zabity, a ona od lat szuka po buszu jego ciala. Sama zreszta cudem uciekla, schowala sie w buszu, morderca trapil ja z psem. Nie zostal ukarany - nie ma ciala, nie ma zbrodni. Wiec dziewczyna szuka ciala. Ostatnie wydala ksiazke.
Slynna jest histroa psychopaty, ktory brutalnie mordowal i torturowal backpakersow, ktorych zabieral na stopa. Udowodniona mu 8 morderstw. Ciala, ktore znaleziono byly starszliwie zmasakrowane. 'Wpadl', po jednemu chlopakowi udalo sie uciec. Potem w domu mezczyzny znaleziono bron i plecaki. A potem ciala, choc prawdopodonie nie wszytskie. Mezczyzna nie byl sam - to jest pewne - znaleziono slady ognisk - musiala byc wieksza grupa, lapali ludzi, potem w buszu, przy ognisku, alkoholu tortutowano, gwalcono, zabijano. Ale nie sypal. Wiec jego koledzy sa dalej na wolnosci.
Co roku ginie w Australii kilku, czasem kilkunastu turystow. Kilkudzisiaciu z nich jest wciaz poszukiwanych. Znikneli bez sladu. W tak wielkim pustym kraju mozna zniknac. Moze po prostu psuja im sie gdzies w srdoku pustyni samochodu, moze bladza - przyroda i pogoda sa tu bezlitosne. Bywaja drogi, gdzie samochod przejezdza raz na kilka dni. Sami spotkalismy ludzi, ktorym popsul sie w srodku pustyni samochod. Minelo kilkanascie godzin, zanin ktos nadjechal. Nie mieli wody - ich wina, bo chlodzili silnik, zamista myslec o sobie. Przejezdzajacy turyscie zostawili im swoja wode, w najblizszym miescie (do ko=torego bylo kj=ilka godzin) zawiadomili policje. Policja zawiadomila kopalne, ktora znajdowala sie kilkadzisiat kilometrwo dalej i po 70 godzinach czekania turyscie zostali ocaleni przez praownikwo kopalni. Inna histria - turyscie wynajmuja samochod. Psuje sie w srodku pustyni. Nie maja szczescia, nic nie przejezdza przez wiele godzin. Robia blad, opuszczaja pojazd (a samochod latwiej ktos zauwazy i daje cien, mozna palic opony, ktos zauwazy dym) 0 czlowiek na pustyni jest bezbronny, dlugo bladza, nie maja wody, traca przytomnosc. I traz maja szczescie - znajduja ich Aborygeni. Bioro do swojej wspolnoty, usiluja ocucuc. Turysci sa polprzytomni, boja sie, nie wiedza gdzie sa. Aborygeni wioza ich wiele kiloemtrwo do najblizszej osady bialych. Tusyci dochpdza do siebie dopiero w szpitalu. Maja szczescie, sa tylko odwodnieni. Wracaja do domu. Nasz znajomy spotkal ich na lotnisku.
Ale moze to nie zawsze bezlistosny busz... Kazdy Australijczk zna historie psychopatow, opowiada o starszliwych historiach, przeczytanych, zaslyszanych. Nawet od premiery filmu panuje swoista moda na starszenie sie i nnych psychopatami z NT. I wszyscy mowia, ze od tego czasu lapanie stopa na polnocy to droga przez meke. Ale... Moze austostop jest tu nibezpieczny - ale dla stopowiczow. To oni sa mordowani, a nie kierowcy! To my powinnismy sie bac!Wiec dlaczego nikt nie chce sie zatzymac? ;)
Drugiego dnia zatrzymaly sie dwie osoby - kobieta (przemila zreszta) jadaca 50 km za maisto do stacji bydla - gdzie nie ma nic, nawet wody - Moge was zabrac, ale jak tam utkniecie, nie bedzie ciekawie, wkolo nie ma nic, wiec lepiej zostancie w miescie - radzila. Postarszyla nas niebezpiczenstwem spania w buszu, dzikimi swiniami, dingo (psychopatami zreszta tez) - choc nie pojechalismy dlatego, ze przerazilo nas, co bedzie jak skoczy nam sie woda :) (wino...). Na koniec Australijka poradzila nam, zebysmy zrobili sobie karteczke, ze jestesmy turystami a nie 'bamami' (cos pomiedzy zulem a wloczega w zlym znaczeniu tego slowa). Chcelismy powiedziec, ze jestsmy wlasciwie czyms pomiedzy... :)
Potem zatrzyma sie niezwykle dziwny kierowca ciezarowki, ktory zadawal dziwne pytania, jechal tez w srodek niczego (wlasciwie nie wyjasnil gdzie jedzie i czy jest tam woda i dlatego nie pojechalismy) i nawrzeszcal na nas, gdy powiedzielsimy, ze zostajemy tu. (o do k.., chcecie jechac czy nie, to sie do k.. zdecydujcie k.. - tak mniej wiecej nas pozegnal).
Druga noc spedzilismy na dziko, nad rzeka (ja nie spie - na pewno wciagnie nas krodyl - niby spimy w zalecanej odleglosci 50 m od rzeki - al kto tam wie, takiego krokodyla, szczegolnie jak ma 6 metrow..) - i okazal sie, ze nie jestesmy tu sami, ze spi tu sporo backapakersow, m.in. Czech, ktory jest tu juz kilka miesiecy. Dal juz sobie spokoj ze stopem - Mimo, ze jestem sam - koszmar, oni tu po prostu nie lubia ludzi z plecakami. Australia jest dla bogatycz turystow - jeszcze na poludiu, miedzy miastami, da sie cos zatrzymac, ale tu - koszmar - narzekal. - Backpakersi sa potrzebni tylko do jednego, zeby wyzbierac im owoce na farmach... - smial sie Czech. Kiedys lapal stopa do Uluru (slynnej gory w srdoku kraju) - cudem, ale udalo mu sie dojechac az d granic parku narodowegao, A tam policjanci, bardzo niemli na widok czlowieka z plecakiem ptaja - Wykupiles wycieczke? - Nie. - To jak dam sie dostaniesz, jak nie masz samochodu? - Moze ktos mnie podrzuci.. - Tu jest park narodowy, autostop jest nielegalny. Chcesz zobaczyc gore, to idz na piechote. To jakies 40 kilometrwo. Masz wode? - kpili policjanci. Czech przeszedl ladnych pare kiloemtrow, z plecakiem, w nieznosnym skwarze, zanim znikl z oczu policji i udalo mu sie cos zatrzymac. Czech jezdzi teraz z wanowacmi, zrzuca sie na paliwo, radzi nam to samo. Albo'relokacion' - dziwne to, ale w Australii firmy wynajmujace samochody wiecznie potrzebuja je gdzies przetransportowac. Bywa ze jednego dnia chce przewiezc smaochod z Darwin do Alice Spring, a drugiego taki sam wysylaja w odwrotnym kierunku. l moga sobie na to pozwoalic - wlasnie dzieki 'backapkersom' - dostaje sie samochod (paliwo za wlasne pieniadze) i mocno ogranczny (trzeba dziennie zrobic kilakset, nawet 1000 kilometrwo) czas na dowiezienie go. Trzeba jechac nocami, spac po kilks gozdzin, jesli chce sie cos zobaczyc - i to tez forma wykorzystywania backpakersow, ale zawsze to jakas opcja, czasem jedyna w miare taniego zobaczenia Australii.
My jeszcze wierzymy w stop :)
Spotykamy Francuzow, ktorym w srodku pustyni popsul sie wan - niemozliwie objuczni (zabralismy wszytsko z wana) nie maja wyjscia - stop. Za kilka dni ich rozpaczliwa kartka bedzie wisiec na wszytskich tablisch ogloszen - czy jedzie ktos na zachod?
Trzeciego dnia jada nasi szwajcarscy znajomi. Chetnie by nas zabrali, ale w vanie maja tylko dwa mijescam z tylu jest lozko - jakby zlapala nas policja... daja nam piekne, australijskie kapelusze - nasze sfatygowane, z Azji faktyznie coraz mniej chronia nasze mozgi od wyparowania w bezpitosnym sloncu :) Za chwil znowu sie wracaja - Nie, nie mozemy was tak zostawic - wskakujcie do wana. Jak nas zlapie policja... - My placimy mandat - zapwniamy. Zaslanaiaj szczelnie okna (zostawiamy sobe szparki zeby podziwniac widoki) I jedziemy :) Nareszcie :)
Jedziemy do roadhaosu, jakies 200 km - Tu na pewno wam sie ktod zatrzyma - mowia Szwajcarzy - kazdy stad musi jechac daleko - co najmniej do Timber Creek, tu juz jest pustkowie, na pewno ktos was zabierze, W razie czego jutro pojedziemy my...
Wkolo nas czerwone gory, coraz rzadszy i suchszy busz, mnostwo papug - sa biale i czarne kakadu, sa niezwykle kolorowe ich male kuzynki, mnostwo ptakow - niebieskich, zoltych - mozemy lapac i caly dzien w takim miejscu :) Jakby nie bylo - jestesmy w cudownym miejscu, wkolo prawdziwa Australia. Nie ma co narzekac. A ze jest goraca.. A jak ma byc? ;)
No i lapiemy caly dzien... Pijemy kranowe - bezpieczna w calej Australii, tez tu, choc dziwnego smku i koloru (czerwonaa od ziemii - zapewniaja miejscowi). Caly dzien, w skwarze, na totalnym odludzi. I co? Tylko pod wieczor pelen Aborygenw samochod - pijani, jada niedlaeko, ale nas wezma, wlasciwie to nie maja miejsca, ale sie po nas wroca.. (chyba zapomnieli :( i jeden kierowca ciezarowki, ktory mogl wziac tylko jedna osobe i to zreszta niezbyt chetnie (bo policja, bo ubezpiecznie). Rozbilismy wiec w buszu namiot, podziwialismy wspanialy, australijski zachod slonca. A na drugi dzien znowu zabrali nas Szwajcarzy (nikt sie nie zatrzymal? to niemozliwe...). Mamy pecha, czy tutejsi kierowcy sa tacy wredni? Moze jakos koszmarnie wygladamy? - zastanwiamy sie. Ruch jest calkiem spory, samochodu duze i puste, slynna, australijska zabojcza odleglosc, ktora chcemy pokonac to tylko jakies 300 km do najblizszego miasta (odleglosc tu nie do pokonania). CO sie dzieje? Jedziemy schowani w wanie... - wazne ze do przodu, a potem bedziemy sie martwic...
Szwajcarzy sa niezwykle sympatyczni, wiezli by nas i wiezli, chca pomoc jak moga, ale... Musimy zostac w Timber Creek. Miedzy ta osada a najblizszym miasteczkiem przebiega stanowa granica. Kazdy samochod jest rygorystycznie sprawdzany przez funkcjonariuszy kwarantanny (szukaja owocow, nasion, zywnosc itp - ich przeowzenie mieszy stanami jest zakazane) - wiec na pewno otworza wana i nas znajda.... Dalej wierzymy w autostop - wierzymy, ze ktos nas zabierze.... Zreszta musi :) Zostajemy w Timeber Creek, Szwajcarzy jada dalej. Nawet nam sie podoba, rosno tu juz boaby, czyli slynne drzewa butelkowe, do zludznie przypominajace afrykanckie baobaby, sa niezliczone ilosci papug, w rzece - krokodyle - po raz pierwszy widzimy gadziska - co prawda te mniejsze, slodkowodne, ale zawsze cos, obok rzeki wielka kolonia latajacych lisow - niezliczone ilosci potworow opanowaly pol buszu... Caly dzien chodzzmy po buszu, siedzimy nad rzeka, wieczorem ogladamy organizwne dla turystow (na szczesce za darmo :) karmienie krokodyli - leniwie bestie zmieniaja sie w rekordowo szybkie skaczac z rzeki do podawanych ich kurczakow, klapia olbrzymimi paszczami... Sa tez zolwie, ryby, ktore, gdy krokodyle zakoncza uczte przyplywaja po resztki... Tu zobaczylismy nasze pierwsze (zyw ;) kangury, i wielkie jaszczury. No i jest wielkie pole namiotowe (my spimy oczywisci w buszu :) - na pewno ktos nas jutro stad zabierze - myslimy sobie naiwnie.
Nie wiemy, ze w Timber Creek pobijemy nasz rekord lapania stopa - trzy dni...
cdn... :)

Australia - jak sie zaczelo :)

Nadrabiany zaleglosci ;)

Ostatnia noc w Azji - pilnie strzezeni :), traktowani jak ViP-y i pierwsza noc w Australii - zaatakowani przez niemilosierne nawadniacze :)

Jak zostac ViPem w Timorze

Niecala godzina lotu - i dwa swiaty - Timor Wschodni i Australia - jak dwie planety. Po osmiu miesiacach w Azji siedzimy przed australijskim lotniskiem zupelnie oszolomieni - jak tu cicho, spokojnie, jak czysto, jak bogato, jak inaczej... I oszolomieni przyroda - wkolo nas papugi, kolorowe ptaki, wspaniale, egoztyczne rosliny - jak bysmy byli nie przed lotniskiem, ale w jakims wielkim ogrodzie botanicznym...

W Dili w jedynym hostelu w miescie jest drogo i niefajnie, na dziko trudno znalezc miejsce, wiec ostatnia noc w Azji postanawiamy spedzic na lotnisku. A czego nie... Wiec jedziemy wieczorem na senne lotnisko w Dili - w okolicy nie ma miejsca na namiot, wszedzie druty kolczaste, obok wielka jednostka wojskowa, wiec siedzimy pod lotniskiem i czekamy az zainteresuje sie nami ochrona :) W nocy nic tu nie lata, wiec zapewne nasza obecnosc wyda im sie dziwna. Dlugo czekac nie musimy - uzbrojeni po zeby panowie przychodza, mamy rano samolot, nie ma problemu, mozemy spac na lotnisku, nawet za bramkami odprawy, bo jest wygodniej, sa komary, ale mozemy rozbic namiot, nie mamy sie czego obawiac, beda nas pilnowac, rano obudza nas na samolot, jestesmy wiecej niz zaproszeni, czy czegos potrzebujemy? Rozbijamy wiec w srodku hali odpraw namiot, podchodzi trzech zolnierzy ONZ - Pracuje dla ONZ, jestem z Jemenu, ochrona zglosila nam, ze bedziecie spac na lotnisku - przedstawia sie nam zolnierz. - Milo mi bardzo. Serdecznie witamy, mozecie spokojnie spac, bedziemy was pilnowac - mozecie byc pewni, ze nic wam nie grozi, milej nocy. A potem jeszcze przychodzi nam powiedziec dobranoc szef ochrony lotniska i tez zapewnia, ze mozemy czuc sie bezpiecznie, ze wszyscy pracownicy ochrony wiedza o nas i tez nas pilnuja... A potem na krotka pogawedke przychodzi mlody Timorczyk, szef 'elektryki', ktory opowiada dumnie o swej mlodej ojczyznie, o swoich marzeniach, zeby zobaczyc swiat, zeby podrozowac, zeby jego kraj stal sie kiedys bogaty, albo co najmniej 'normalny', i tez zyczy nam milej nocy i pokazuje miejsce, gdzie pracuje - jakbyscie czegos potrzebowali.
Wiec kladziemy sie do namiotu - strzezeni przez ochrone, wojsko... :) Jestesmy tej nocy ViPam :) Bardzo mocno strzezonymi... Moze najbardziej w calym Timorze Wschodnim :)

Rano panowie uprzejmie budza nas, zycza powodzenia, zanim pojawia sie pierwsi pasazerowie, zwijamy namiot, potem lot - niecala godzina - pod nami wspaniale gory Timoru, potem ocean i Australia - pierwsze wrazenie - ale plasko.... Dotychczas jechalismy ladem i zupelnie inaczej odbieralismy odleglosc, swiat zmienial sie powoli, istenialy "strefy przejsciowe', mielismy czas na to, by przyzwyczajac sie do nowego, innego, wszystko bylo jakos poloczone, istniala ciaglasc - a podroz samolotem to taki przeskok ze swiata do swiata.
Jeszcze nie zdazyslismy wypic kawy i ladujemy - odprawa - troche sie stresujemy, jeszcze kilka lat temu posiadaczom polskiego paszportu ciezkawo bylo dostac sie do Australii... cztery lata temu beda w Nowej Zelandii pytalismy o australijska wize -i ciezko byloby nam spelnic wszytskie wymagania (stala praca, stan konta, a najlepiej zebyscmy starali sie o wize w Polsce). Teraz uzyskanie przez interenet wizy jest latwe... No, ale nie mamy biletu powrotnego - moze beda sie 'czepiac?'... No, troche pytaja - dlaczego mamy bilet w jedno strone? No, bo tak... przeciez zawsze mozemy kupic... No, racja. Pani z urzedu imigracyjnego informuje nas jeszcze tylko, ze na wizie, ktora mamy nie powinnismy pracowac no i... Witamy w Australii...

Pierwszy szok - spokojnie, czysto (po Azji czujemy sie tu troche nie u siebie, jacys brudni, dziwni, nie pasujemy do tego uporzadkowanego, wysprzatenego swiata) - nie, zeby w Azji bylo jakos bardzo brudno... Ale czujemy sie mocno w innym swiecie, niemal na innej planecie - a najbardziej szokujace sie, ze to tak blisko - choatyczny, pelen problemow i bardzo biedny Timor, ludzie zyjacy w byle jak skleconych chatkach, wychudzone dzieci, malpy,ktory, gdy wyciagamy aparat, wyszczerzaja na nas zeby, i w panice uciekaja, bo mysla, ze to karabin, wielki problem z malaria i bogata, syta, czysta Australia, dobrze ubrani, zadowoleni ludzie, swietne samochody - i kolejny szok - po Azji, gdzie ciagle ktos nami sie interesowal, zaczepial nas, pytal - czasem zeby naciagnac, namowic na cos, ale zwykle, po prostu zeby pomoc, poradzic, upwenic sie, z wiemy, gdzie isc, mamy gdzie spac - tu nikt nie zwraca na nas najmniejszej uwagi. Troche to odpoczynek, bo bycie ciagle w centrum zainetersowania meczy - ale i troche to przerazajace - taka 'zachodnia' obojetnosc...

Siadamy przed lotniskiem. I nie chce nam sie stad ruszac - wkolo pelno kolorowych ptakow, na eukaliptusowych galeziach hustaja sie wielkie kolorowe papugi... Jak tak jest tylko na lotnisku, to jaka jest reszta....:)
No, ale czas udac sie do Darwin - oczywiscie, jak na Australie przystalo autobus z lotniska kosztuje jakies koszmarne pieniadze - no, ale od czego jest stop - jeszcze dobrze nie zaczynamy lapac - zatrzymuje nam sie przemila Australijka - Jedziecie do miasta? - pyta. Wsiadamy, zadowoleni, po pierwsze, ze mamy stopa do miasta, po drugie, ze skoro tak szybko zlapalismy cos z lotniska (co zwykle bywa trudne), w dodatku zatrzymala nam sie samotna kobieta - autostop w Australii zapowiada sie wysmienicie.. (oj, glupi ludzilismy sie hehe, mile zlego poczatki ;)). Australijka obwozi nas po Darwin, opowiada o miescie, w ktorym mieszka od kilku lat i o swoim rodzinnym, polozonym w srodku pustyni i niemilosiernie goracym Tennents Creek.
Darwin jest senne, wlasiciwie to kilka ulic, otoczonych osiedlami centrami handlowymi, cale nowe - odbudowne po slynnym cyklenie Tracy, ktory obrocil miasto w ruine. Darwin polozne jest na polwyspie, wiec wkolo ocean - oczywiscie nie ma mowy o kapieli, nawet miejscowi nie zamaczaja nawet w wodzie palca, a nawet nie zblizaja sie do plazy - krokodyle (kilkumetrowe bestie - mamy nadzieje zobaczyc choc jednego...), rekiny i meduzy, z ktorych spotkanie prawie na pewno skonczyloby sie smiercia (tych niekoniecznie chcemy ogladac). Zreszta przy plazach zakazy kapieli, lub co najmniej ostrzezenia... Jak wyczytsalismy kiedys w przewodniku - w Australii jedynym bezpiecznum miejscem do kapieli jest wlasna wanna...
Darwin to stolica Northen Territory , ausraljskiego outbacku, najbardziej dzikiej czesci Australii, i jak twierdza miejscowi - tu moza zobaczyc 'prawdziwa Australie'. Na tych terenach mieszka najwiecej Aborygenow - ktoyech tez mamy nadzieje zobaczyc - no i ledwo wysiedlismy z samochodu juz witaja nas Abory (taki skrot sobie wymyslilismy)- Witaj bracie (mowia ze specyficznym akcentem), Witaj w Australii, milo nam, masz moze papierosa? Masz moze dwa dolary? Dwoch dolarow raczej nie mamy (czy my wygladamy na bogatych turystow?), papieros znajdzie sie - jeszcze z Indonezji, mocno oszczedzany, no, ale Aborygena nie poczestowac... (naiwne pierwsze dni ;) - a nasz nowy znajomi pociagajac z butelki wino pali jednego, jeszcze dobrze nie gasi, prosi o drugiego, a gdy 'zarzadzamy ewakujace' wola jeszce z petem w zebach - a nie dalibyscie jeszcze jednego? No, witajcie w Australii... Idziemy do centrum, mijamy cale tlumy Aborygentow, w wiekszosc pijani, siedza grupami na trawniku, pija, pija, krzycza, czasem sie poprzpychaja... Troche bardziej 'romantycznie' wyobrazalismy sobie rdzennych mieszkancow Autralii... No, coz - pozbywamy sie pierwszych zludzen...

Krecimy sie po Darwin, troche 'backapakersow', troche turystow, goraco, leniwie, drogo. Szokuja nas ceny w hostelach - 30 dolarow za dormitorium. Drozej niz gdziekolwiek na swiecie.... W glowach im sie poprzewracalo, ale od czego jest plaza, miejsce krzaki - Darwin jest zielone, wiec nie powinn byc problemow... Az za zielone... Rozkladamy sie na lawkach na nadmorskim trawniku. W srodku suszy jakos soczysta zielen trwy nie budzi naszych zastrzezen ( a powinna) - rozkladmy sie na lawkach, spi sie calkiem fajnie (i bezstrsowo, bo nie mamy jeszcze pojecia o wojnie, jaka policja wydala spiacym na dziko backakersom i grasujacych w Australii psychopatach ;) - i nagle, gdzies kolo 4 nad ranem - szok - leja sie na nas strugi wody. Jeszcze nie do konca obudzeni, nie wiemy, co sie dzieje - skad deszcz w srodku pory suchej... Potem orientujemy sie, ze to nawadniacze - woda pod sporym ciesnieniem leje sie z nich strumieniami (a ponoc maja w Australii deficyt wody - no, chyba nie tu...)- i zanim nie przekonamy sie, ze to wcale nie potrwa tylko chwile i ewakuujemy sie na plaze (jakos zapomnielismy o krokodylach), poza zasieg 'sprinklersow' jestesmy mokrzy do suchej niki. I rano, gdy wkolo susza, rozkladamy nasze przemoczone rzeczy, ociekajace woda spiwory... Na szczescie mocne ausytralijeki slonce blyskiem je suszy. I tak poznalismy najwiekszego wroga 'longgrasowcow' - sprinklersy. Ile byloby w Darwin miejsca do spania - gdyby nie zlosliwe nawadniacze - rozstawine doslownie wszedzie, nawet w miejscach, gdzie wydawalaoby sie, nikt nigdy nie zaglada. Teoria spiskowa glosi, ze porozstawiane sa czasem zlosliwie, aby utrudnic zyce spiacym na dziko. Ci ostatni zreszta mocna z nawadnianiem walcza - co jakis czas 'sprinklersy' sa niszczone. Pewnego dnia miasto obiegla "radosna' wiadomosc - ktos wlamal sie do 'sprinklerosowego' centrum dowodzenia (jakkolwiek by to nie brzmialo to zwykla skrzynka), powyrywal kable, poniszczyl i tej nocy nie beda dzialac, a moze i jutro nie zdaza naprawic... No, ale to juz szczegoly z zycia 'longgrasow' - o czym w ktoryms z kolejnych postow... Na razie jeszcze nie wiemy, ze oto dolaczyslimy do slynnego i ekskluzywnego grona australijskich 'longgrasow' :) Nie wiemy tez kolejnej nocy, gdy rozkladamy sie pod drzewem na plazy (bardziej realna wydaje nam sie grozba pomoczenia niz krokodyli)... Zreszta mile spedzamy drugi dzien w Darwin - zwiedzamy miasto, objadamy sie tym, o co w Azji bylo trudno (chleb, zolty ser, mniam, mniam...), wieczorem sluchamy koncetru - w Darwin trwa festwial, juz w drugi dzien 'wyleczyslimy sie' z czestowania Aborow papierowsami i czymkolwiek innym (grozi to bankructem :)... I zaczynamy czuc sie w Australii coraz bardziej swojsko. Budzimy sie na plazy, spaceruja ludzie z pieskami, mowia nam 'dzien dobry' i zgodnie z planem udajemy sie na stopa...Na pewno bedzie milo,latwo i przyjemnie - no i zobaczymy slynny 'outback'....