Polnoc - Poludnie
To dwa rozne Wietnamu, dwa rozne swiaty - zimna, deszczowa ponura troche Polnoc, niezbyt przyjazni jej mieszkancy, i sloneczne, gorace i o niebo przyjazniejsze Poludnie. Kilnakascie dni zajelo nam przemierzenie calego prawie Wietnamu - od stoleczego Hanoi do serca Poludnia - Sajgonu.
Chcielismy uciec od turystycznych gett, dobrze zorganizowanego i odcietego od rzeczywistosci Wietnamu swiata backpakersow - niezupelnie nam sie udalo. Tylko tak mozna podrozowac tanio, wyjscie poza swiat "westenersow", wbrew pozorom, oznacza zwiekszenie wydatkow. I to mocno odczuwalne.
Tak bylo w Hanoi - stop - po wielu godzianach, poddajemy sie. Pociag - koszmarnie drogi, nawet najtansza klasa. Probujemy lokalnego autobusu - cena przyzwoita, kupujemy biletu, zadowoleni idziemy w kierunku rozklekotanego pojazdu.. koniec radosci, kierowca zada oplaty za bagaz - kilku dolarow od osoby - nie ma mowy o targowaniu sie - Nie chcecie placic to wynocha - pokazuje zniecierpliwiony. Nie zaplacimy - taniej wyjdzie nas podroz turystycznym autobusem i nikt nie bedzie zadal od nas jakis wzietych z kosmosu cen. Oddajemy bilety, pytamy w kasie, czy jest jakas oplata za bagaz - nie ma, ale jak kierowca chce jakies pienaidze to jego sparwa, wy "westenersi" powinniscie placic wiecej. Mamy szczescie - Wietnamska mowiaca po agnielsku poamaga nam zwrocic bilety, tez uwaza, ze my westenersi powinnismy placic wiecej... No, dobra...
Wiec taniej, sporo taniej wychodzi autobus turystczny, w dodatku zupelnie bezstestresowo, nie trzeba szukac dworca, autobus zabierze nas z centrum i zawiezie pod hostel, zasmakujemy wygodnego zycia turysty, ktory nie musi sie o nic martwic... Jest transportowany, przekazywany z autobusu do hotelu, z hotelu do autobusu...
Po drodze mamy kilka godzin przerwy na zwedzanie Hoy An... Witamy w latwym, wygodnym swiecie turystrow.. Ale taniej sie nie da...Autobus pelen turystow, niektorzy probowoli, jak my podrozowac na wlasna reke - jak my, zrezygnowali.
Jedziemy cala noc - rano budzi nas slonce, odmiana po chmurnej pogodzie Hanoi - mijamy pola ryzowe, jaskrawo zielone, czasem male, zadbane domki otoczone bananowcami - calkiem tu inaczej. Jestemy na Poludniu. W Hue odczujemy to mocnie j - tu jest naprawde goraco! A jeszcze nie tak dawno trzeslismy sie z zimna i nie wierzylismy, ze gdzies na swiecie moze byc cieplo :)
Hue jest stare, spokojne - stary Wietnam w idealnej harmonii z postkolonialnymi budynkami, z drewnianymi plywajacymi domami-lodziami na rzece, nikt nas nie zaczepia, ceny spadly do calkiem przyzwoitego poziomu... Hm... Podoba nam sie Poludnie. Jedziemy dalej do Hoi An - tez stare miasto, tez nad rzeka, tez piekne, spokojne... Idziemy na plaze - 5 km w upale, ale po drodze rzeka, nad nia gaszcz palm kokosowych, odbijaja sie w turkusowej wodzie, tanie kokosy prosto z palmy. Plaza calkiem, calkiem, wysadzana palmami, woda moze nie krystalicza, ale calkiem czysta - wiec bedziemy sie lenic. Trzeba tylko znalezc tani nocleg - no i tu kapa.. Ceny zaczynaja sie od kilkunastu dolarow, nic dla nas. No wiec siadamy sobie na murku, zmierzcha sie, moze gdzies w krzakach znajdziemy miejsce na namiot... I podchodzi naciagacz, oferuje drogie hotele, mowimy ze nie.. tyle nie zapalcimy, wiec naganiacz smieje sie - cos sie znajdzie - w okazuje sie, ze na zapleczu loklanej knajki jest pokoj, maly, ale tani.
Niby dlugo nie smazylismy sie na palzy, wiecej spacerowalismy, ogladali muszelki, kraby, plywali - ale na drugi dzien nie mozemy sie ruszyc - jestesmy spieczeni na ognista czerwien. Klniemy na wlasna glupote - nie ma szans na zalozenie plecaka... Wiec mamy przymusowy postoj. I nauczke - nie igrac ze sloncem...
Po dwoch dniach ledwo idac udaje nam sie dostac do miasta, oczywiscie bierzemy turystyczny autobus - nie ma mowy o szukaniu czegokolwiek, nasze plecy, nogi, wszytsko co sie da, plonie.... Nawet noc w autobusie, niby wygodnym jest meczarnia. No tak, cena za glupote.. :)
Nha Thrang - nasze ulubione miasto w Wietnamie. Niby nic szczegolnego - zwykle miasto nad morzem, ale to miejsce, gdzie mozna spedzic kilka dni. W Nha Thrangu mozna znalezc tani, wspanialy pokoj. Nasz ma wielki balkon, telewizor (czasem przyjemnie popatrzec na HBO :), mamy 100 metrow do plazy - a wszystko za niecale 2 dolary od osoby..... Ludzie mili, jedzenie tanie i drogie, wieczorem mozna z miejscowymy usiasc przy piwie - za dwa litry niecaly dolar swietnego lanego piwa... (Marcin w siodmym niebie). Ceny takie same jak dla lokalnych - miejscowi przysiadaja sie, rozmwiaja, wypytuja o Polske, ciekawi pytaja o wszytsko, o tym, jak u nas bylo z komunizmem, czy teraz lepiej, czy gorzej, jak wyglada polska, ile sie zarabia, ile wydaje, opowiadaja o Wietnamie. Penego wieczoru starszy Wietnamszyk zali sie - Jestem we wlasnym kraju, a nie mowie po wietnamaksu, naprawde - przekonuje dobra angielszczyzna. - Jako male dziecko bezdomny paletalaem sie po ulicach Sajgonu, potem znalazlem sie we Francji i cale zycie spedzilem w Paryzu, teraz na stare lata wrocilem - do domu... Tylko po wietnamsku tak slabo mowie...
Pewnego dnia wracamy z plazy, Marcin rozglada sie za knajpa - podchodzi Wietnaczyk - mam piwo - przynosi skads stolik, krzesla, piwo - Lubie tan kraj... Gdzie stoisz tam knajpa (kto tak powiedzial?:)
Woda krystaliczna, olbrzymie fale.... Nie chce nam sie wyjezdzac...No, ale trzeba sie ruszyc...Gdzie? Na nastepna plaze - kilka godzin dalej - Mui Ne - tym razem tylko plaza i bungalowy - przyjezdzamy w srodku nocy - spotykamy samotna Szwedka z walizka - jest srodek nocy, wiec za wczesnie na szukanie czegosc do spania, wiec siedzimy, gadamy i nagle pytania - A co w ogole robicie tu w srodku nocy? A co ty robisz tu w srodku nocy? Nasza histria jestr banalna - wysiedlismy z autobusu. A Szwedk poklocila sie z chlopakiem, spokowala sie, wyniosla i szuka czegosc do spania...
Znowu lenistwo, plaza... No, ale trzeba wziasc sie do roboty.. Czeka Sajgon... POdobno straszliwie goracy...
niedziela, 26 kwietnia 2009
niedziela, 12 kwietnia 2009
Halong Bay
Tam gdzie smok wchodzi do morza a miejscow bija (czasem) :)
Kiedy olbrzymi smok schodzil z gor, naraobil niemalego zamieszania - postracal ogonem skaly, szczyty cale, potem calosc zalalo morze i tak powstala Halong Bay, miejsce ktorego nie moze przegapic zaden turysta w Wietnamie... W Zatoce spedzilismy 3 dni - smoka nie spotkalismy - ale calosc calkiem, calkiem... Nie wszystko tak piekne jak na folderach turystycznych, woda niezbyt czysta, ale setki spiczastych gor w zielonym morzu i rybackie wioski na wodzie musza robic wrazenie :)
Pierwsze chwile w rajskiej zatoce - oczywiwcie zepsute przez kierowce autobusu ktory nie dowiozl nas do miasteczka, tylko kazal wysiasc kilka kilometrow wczesniej (i za nic w swiecie nie udalo sie nie wysiasc z autobusu :( - po to, abysmy do centrum jechali taksowka... Nic z tego, idziemy na piechote :) Troche sobie podreptalismy - i jest :) Gory, morze - wyglada super, choc pogoda troche pochmurna, ale morze szare, ponure niebo dodaje wszytskiemu jeszcze wiecej uroku...
Po drodze spotykamy Kanadyjczykow, ktorych zobaczymy jeszcze kilka razy na naszej trasie - fajnie spotyka sie ludzi, a zdarza sie to czesto, bo wszyscy jada mniej wiecej ta sama trasa i w podobym tempie. Wiec za kilka dni bedziemy spaceroweac plaza - i znowu "nasi"Kanadyjczycy, a potem znow w jakims miesce na poludniu - znowu sa :)
Spimy w niedrogim, jak na tak turystyczne miasto i calkiem milym hostelu - zreszta o nocleg tu nietrudno, co krok zaczeoiaja nas "naganiacze", licytuja sie, kto ma taniej, nawet dochodzi do klotni. Rano spacerujemy wzdluz brzego, patrzymy za wystajace z morza wapienne, porosniete dzungla gory... Przyplynal giantyczny, luksusowy statek z Wielkiej Brytani, na lad wysiedli jego pasazerowie, ceny poszybowaly w gore...
Wietnamczycy lubia kasowac turystow 2, nawet 3 razy drozej niz miejscowych, przynajmniej ci z Polnocy, bo, jak obiecuja przewodniki i spotkanie podroznicy, na Poludniu ma byc o niebie lepiej... Pytamy o jajko (znowu!) zasmazane z jakimis warzywami, sprzedawaczyni zada 10 tys. dongow za maly placek, w koncu staje na 10 tys. za 2 sztuki, cena dogadana, kobieta podsmaza, podaje i zada teraz 7 tys. za sztuke - mowimy ze mialo byc 5 - no to teraz jest 10 za sztuke - mamy dosc, mowimy, ze w takim razie wcale nie kupujemy, nie chodzi tu nawet o te pare tysiacy, ale o to, ze kobieta oszukuje nas w zywe oczy, wiec nie kupujemy i koniec - no i zaczyna sie, kobieta szarpie nas za plecaki, wyrywa nam rzeczy, zabieta wode, wrzeszczy - zaczyna sie szarpanina (Aga ma nawet odbite na ramieniu palce ;)... Troche poszarpalismy sie i slyszac za soba wyzwiska poszlismy glodni dalej... Wietnam... Ale nie wszyscy sa tacy... Nie mozemy "obrazac" sie na caly kraj... Zdarza sie... Czasem latwo popasc w przesade, wrzucic caly kraj do jednego worka - wszyscy to oszusci i zdziercy, traktujacy nas jak chodzace skarbonki - trzeba uwazac, aby tak nie myslec - bo przecie takie myslenie nie ma sensu, zamyka tylko czlowieka, separuje go od kraju...
Wiekszosc turystow kupuje na Zatoke wycieczki i pewnie nie wychodzi to wiele drozej niz samodzielne zwiedzanie - ale ie lubimy wycieczek, wolimy sami decydowac kiedy, gdzie i na ile sie zatrzymamy. Ale calego turystycznego ïnteresu"nie sposob uniknac - kupujemy bilet na statek na wyspe CatBa, polozona w srodku wapiennych wyspek - kupujemy w oficjlanej kasie, ale i tak trafiamy na wycieczkowy statek... Nie da kupic sie rejsu prosto do wyspe, wiec mamy w cenie takze kilkugodzinne zwiedzanie, wlasciwie - dlaczego nie? Plyniemy z samymi "wycieczkowiczami", spotykamy po drodze inne spataki - turysci biali ze zlosci, awanturuja sie z obsluga statku - zaplacili za wycieczke, a od kilku godzin ich statek stoi w jednym miejscu, "przyjmujac"coraz to nowe "delegacje"sprzedawcow...
Zwiedzamy potezne jaskinie, podswietlone we wszytskich mozliwych kolorach, plywamy po zatoce - skalistych wyspeke jest setki, tysiace, co miniemy jedne, juz widac nastepne... Jest i nasza CatBa - malenka, gorzysta, ze wspanialym widokiem na HalongBay. Wynajmujemy na caly dzien kajaki - i hm... kto i co mogl zgubic? Oczywiwcie MARCIN! - A co zgubil? Nie zgadniecie - wioslo... Naprawde! Choc na swoje usprawiedliwienie ma to, ze wypuszczone z reki wioslo od razu zatonelo... A w niezbyt czystej wodzie nie dalo sie zanurkowac... Na szczescie zguba uszla na sucho :)
Plywamy wsrod wyspeke, malych zatoczek, czasem jest tak cicho i pustko, jakbysmy byli zupelnie sami na swiecie. Mnostwo w Zatoce wisoek - plywajacych rybackich osoiad, gdzie zycie wyglada tak samo, jak setki lat temu... Obszczekuja nas psy, machaja dzieciaki, mocno czuc rybami - a wkolo wyspepki, wysepki... Gdyby tylko woda byla czystsza...
Z Halong Bay plyniemy na brzeg, do malego miateczka, ktore rzadko widzi turtystow - i tu nasza dobra opinia o Wietnamie i jego mieszkancach wraca - ludzie sa tu tak mili i pomocni, jak w niewielu miejscach na swiecie. Zaczepia nas taksowkarz - nie, nie chcemy taksowni, nie szkodzi, mezczyna tlumczy nam jak dojsc na dworzec, zebysmy na pewno trafili, daje nam wielka, porzadna mape miasta, serdeczniua macha na dowidzenia. Pociagiem jedziemy do Hanoi, stamtad udamy sie na Poludnie...
Kiedy olbrzymi smok schodzil z gor, naraobil niemalego zamieszania - postracal ogonem skaly, szczyty cale, potem calosc zalalo morze i tak powstala Halong Bay, miejsce ktorego nie moze przegapic zaden turysta w Wietnamie... W Zatoce spedzilismy 3 dni - smoka nie spotkalismy - ale calosc calkiem, calkiem... Nie wszystko tak piekne jak na folderach turystycznych, woda niezbyt czysta, ale setki spiczastych gor w zielonym morzu i rybackie wioski na wodzie musza robic wrazenie :)
Pierwsze chwile w rajskiej zatoce - oczywiwcie zepsute przez kierowce autobusu ktory nie dowiozl nas do miasteczka, tylko kazal wysiasc kilka kilometrow wczesniej (i za nic w swiecie nie udalo sie nie wysiasc z autobusu :( - po to, abysmy do centrum jechali taksowka... Nic z tego, idziemy na piechote :) Troche sobie podreptalismy - i jest :) Gory, morze - wyglada super, choc pogoda troche pochmurna, ale morze szare, ponure niebo dodaje wszytskiemu jeszcze wiecej uroku...
Po drodze spotykamy Kanadyjczykow, ktorych zobaczymy jeszcze kilka razy na naszej trasie - fajnie spotyka sie ludzi, a zdarza sie to czesto, bo wszyscy jada mniej wiecej ta sama trasa i w podobym tempie. Wiec za kilka dni bedziemy spaceroweac plaza - i znowu "nasi"Kanadyjczycy, a potem znow w jakims miesce na poludniu - znowu sa :)
Spimy w niedrogim, jak na tak turystyczne miasto i calkiem milym hostelu - zreszta o nocleg tu nietrudno, co krok zaczeoiaja nas "naganiacze", licytuja sie, kto ma taniej, nawet dochodzi do klotni. Rano spacerujemy wzdluz brzego, patrzymy za wystajace z morza wapienne, porosniete dzungla gory... Przyplynal giantyczny, luksusowy statek z Wielkiej Brytani, na lad wysiedli jego pasazerowie, ceny poszybowaly w gore...
Wietnamczycy lubia kasowac turystow 2, nawet 3 razy drozej niz miejscowych, przynajmniej ci z Polnocy, bo, jak obiecuja przewodniki i spotkanie podroznicy, na Poludniu ma byc o niebie lepiej... Pytamy o jajko (znowu!) zasmazane z jakimis warzywami, sprzedawaczyni zada 10 tys. dongow za maly placek, w koncu staje na 10 tys. za 2 sztuki, cena dogadana, kobieta podsmaza, podaje i zada teraz 7 tys. za sztuke - mowimy ze mialo byc 5 - no to teraz jest 10 za sztuke - mamy dosc, mowimy, ze w takim razie wcale nie kupujemy, nie chodzi tu nawet o te pare tysiacy, ale o to, ze kobieta oszukuje nas w zywe oczy, wiec nie kupujemy i koniec - no i zaczyna sie, kobieta szarpie nas za plecaki, wyrywa nam rzeczy, zabieta wode, wrzeszczy - zaczyna sie szarpanina (Aga ma nawet odbite na ramieniu palce ;)... Troche poszarpalismy sie i slyszac za soba wyzwiska poszlismy glodni dalej... Wietnam... Ale nie wszyscy sa tacy... Nie mozemy "obrazac" sie na caly kraj... Zdarza sie... Czasem latwo popasc w przesade, wrzucic caly kraj do jednego worka - wszyscy to oszusci i zdziercy, traktujacy nas jak chodzace skarbonki - trzeba uwazac, aby tak nie myslec - bo przecie takie myslenie nie ma sensu, zamyka tylko czlowieka, separuje go od kraju...
Wiekszosc turystow kupuje na Zatoke wycieczki i pewnie nie wychodzi to wiele drozej niz samodzielne zwiedzanie - ale ie lubimy wycieczek, wolimy sami decydowac kiedy, gdzie i na ile sie zatrzymamy. Ale calego turystycznego ïnteresu"nie sposob uniknac - kupujemy bilet na statek na wyspe CatBa, polozona w srodku wapiennych wyspek - kupujemy w oficjlanej kasie, ale i tak trafiamy na wycieczkowy statek... Nie da kupic sie rejsu prosto do wyspe, wiec mamy w cenie takze kilkugodzinne zwiedzanie, wlasciwie - dlaczego nie? Plyniemy z samymi "wycieczkowiczami", spotykamy po drodze inne spataki - turysci biali ze zlosci, awanturuja sie z obsluga statku - zaplacili za wycieczke, a od kilku godzin ich statek stoi w jednym miejscu, "przyjmujac"coraz to nowe "delegacje"sprzedawcow...
Zwiedzamy potezne jaskinie, podswietlone we wszytskich mozliwych kolorach, plywamy po zatoce - skalistych wyspeke jest setki, tysiace, co miniemy jedne, juz widac nastepne... Jest i nasza CatBa - malenka, gorzysta, ze wspanialym widokiem na HalongBay. Wynajmujemy na caly dzien kajaki - i hm... kto i co mogl zgubic? Oczywiwcie MARCIN! - A co zgubil? Nie zgadniecie - wioslo... Naprawde! Choc na swoje usprawiedliwienie ma to, ze wypuszczone z reki wioslo od razu zatonelo... A w niezbyt czystej wodzie nie dalo sie zanurkowac... Na szczescie zguba uszla na sucho :)
Plywamy wsrod wyspeke, malych zatoczek, czasem jest tak cicho i pustko, jakbysmy byli zupelnie sami na swiecie. Mnostwo w Zatoce wisoek - plywajacych rybackich osoiad, gdzie zycie wyglada tak samo, jak setki lat temu... Obszczekuja nas psy, machaja dzieciaki, mocno czuc rybami - a wkolo wyspepki, wysepki... Gdyby tylko woda byla czystsza...
Z Halong Bay plyniemy na brzeg, do malego miateczka, ktore rzadko widzi turtystow - i tu nasza dobra opinia o Wietnamie i jego mieszkancach wraca - ludzie sa tu tak mili i pomocni, jak w niewielu miejscach na swiecie. Zaczepia nas taksowkarz - nie, nie chcemy taksowni, nie szkodzi, mezczyna tlumczy nam jak dojsc na dworzec, zebysmy na pewno trafili, daje nam wielka, porzadna mape miasta, serdeczniua macha na dowidzenia. Pociagiem jedziemy do Hanoi, stamtad udamy sie na Poludnie...
piątek, 3 kwietnia 2009
Hanoi
Mototown
Skonczylismy o biagietkach i zaczniemy o bagietkach - maja one wielka dla nas wage bo to nasze glowne pozwienie - bagieta z jajkiem i czasem mamy dosc jajek i bagiet ale znowu i znowu je jemy - taniej i latwiej sie nie da :) A z bagietkami jest caly biznes - bo raz taka moze koszowac 5 tys. dongow (1 zl) a innym razem sprzeadawce zada 10 tys., jak chce 5-6 to jest bardzo uczciwy i takie szczescie spotyka nas rzadko, zwykle widzac biale twarze cena rosnie do 10 tys....
I wlasnie w Hanoi, gdzie bagietki osiagaja kosmiczne ceny (dla bialych oczywiscie), jesli pojdzie sie prosto od polnocnego dworca kolejowego, wzdluz rzedu sklepikow i bud, jest taki pan od bagietek - nie rozumie ani slowa po angieslku, ciezko go wiec spytac o cene - a cene ma dobra, nie naciaga, bierze tyle co od lokalnych. Pan ejst starszy, powolny, w grubych okularach, kraciastej koszuli, z namaszczeniem smazy jajko, kroi bulke, dodaje ziol. Jest i zona, ktora wlasnie przygotowuje mu zupe - bo sklepik (mala lada i plasikowe siedzenia na zewnatrz) to jednoczesnie dom "bagietkowego pana" - wiec za plecami mamy pokoj-jadalnie z telewizorem, oltarzykiem, a wyzej na drewnianym podescie - sypialnie. W sypialni spi syn, zwykly wietnamski nastolatek, ma stary magnetofon, skrzekliwie plyna z niego lokalne hity, wlasnie wstal, schodzi na dol, siada przy stole, pije mleko. Cale zycie rodziny widac z ulicy. Zyja i jednoczesnie sprzeadja biagieki. Nie oszukuja. Nie naciagaja. Zamawiamy dokladke - "bagietkowy pan" zna sie na rzeczy...
Do Hanoi przyjechalismy bardzo rano, jeszcze po ciemku. Pierwsze wrazenie -pozytywne. Troche nawet "europejsko" - waskie uliczki, kamienice. Czekamy na dworcu na swit, udajemy sie w poszukiwaniu taniego hostelu - kluczymy, bladzimy, przedzieramy sie przez pelne motocykli ulice - a pelno znaczy naprawde pelne, szpilki nie mozna wciznac miedzy rozpedzone motory. Wydaje sie, ze jest ich setki, tysiace, w kazdym miejscu, z najwezszej uliczki, a najciasniejszej bramy w kazdej chwili moze wyskoczyc motor. Nie widac tu zadnego ladu ani skladu, jakby kazdy jechal jak chce, skrecal, kiedy chce, ale nie widac stluczek, wypadkow, wiec lad musi jakis byc, dla nas widocznie niezrozumialy. Jak przejsc przez wielopasmowke pelna motocykli? Zatrzymaja sie? Nie ma szans. Nawet na swiatlach, ktore zreszta w hanoi rzadko sie zdarzaja. Tzreba po prostu wejsc w rzeke motocykli, nie zwazac na trabienia - trzeba isc powoli, krokiem jednostajnym - nie za szybko, ale za nic w swiecie nie mozna sie zatrzymac - to by byla katastrofa. I tak idac czlowiek jest bezpeiczny, i hanoi staje sie jakies bardziej swojskie i przyjazne - mozna sie poruszac!
Gdy turyta chodzi ciagle sllyszy za plecami "Motorbike, sir?", "Motorbike, madame?". Motory to najpopularniejszy sposob poruszania sie w Wietnamie...
Hanoi ma wiecej lat niz panstwo polskie - juz w VII wieku powstal tam pierwszy uniwersytet - dzis jedna z glownych atrakcji turystycznych miasta - Swiatynia Literatury. Kolejna atrkacja to mauzolemu Ho Chin Minha, bardzo szanowanego przez Wietnamczykow, szczegolnie tu, na Polnocy.
Wieczorem na ulicach miasta pelno plastykowych stolikow i krzesel - w lokalnycb knajpkach pije sie Bia Hoi - wietnskie lane piwo, na prowincji tansze niz woda... Zamawia sie w plastikowych, 2- 1,2-litrowycb butelkach. Siedzi sie, rozmwia z miejscowymi... Z tymi starszymi, co pamietaja jeszcze rosyjski, z mlodymi, ktorzy ucza sie angielskiego.
Hanoi meczy, choc sa tacy, co zaczarowni atmosfera miasta zatrzymuja sie tu na kilka dni. Ale my wyjezdzamy - do Zatoki Smoka, najpiekniejszego miejsca w Wietnamie, jednago z najpiekniejszych na swiecie. Tak przynajmniej pisza przewodniki...
Skonczylismy o biagietkach i zaczniemy o bagietkach - maja one wielka dla nas wage bo to nasze glowne pozwienie - bagieta z jajkiem i czasem mamy dosc jajek i bagiet ale znowu i znowu je jemy - taniej i latwiej sie nie da :) A z bagietkami jest caly biznes - bo raz taka moze koszowac 5 tys. dongow (1 zl) a innym razem sprzeadawce zada 10 tys., jak chce 5-6 to jest bardzo uczciwy i takie szczescie spotyka nas rzadko, zwykle widzac biale twarze cena rosnie do 10 tys....
I wlasnie w Hanoi, gdzie bagietki osiagaja kosmiczne ceny (dla bialych oczywiscie), jesli pojdzie sie prosto od polnocnego dworca kolejowego, wzdluz rzedu sklepikow i bud, jest taki pan od bagietek - nie rozumie ani slowa po angieslku, ciezko go wiec spytac o cene - a cene ma dobra, nie naciaga, bierze tyle co od lokalnych. Pan ejst starszy, powolny, w grubych okularach, kraciastej koszuli, z namaszczeniem smazy jajko, kroi bulke, dodaje ziol. Jest i zona, ktora wlasnie przygotowuje mu zupe - bo sklepik (mala lada i plasikowe siedzenia na zewnatrz) to jednoczesnie dom "bagietkowego pana" - wiec za plecami mamy pokoj-jadalnie z telewizorem, oltarzykiem, a wyzej na drewnianym podescie - sypialnie. W sypialni spi syn, zwykly wietnamski nastolatek, ma stary magnetofon, skrzekliwie plyna z niego lokalne hity, wlasnie wstal, schodzi na dol, siada przy stole, pije mleko. Cale zycie rodziny widac z ulicy. Zyja i jednoczesnie sprzeadja biagieki. Nie oszukuja. Nie naciagaja. Zamawiamy dokladke - "bagietkowy pan" zna sie na rzeczy...
Do Hanoi przyjechalismy bardzo rano, jeszcze po ciemku. Pierwsze wrazenie -pozytywne. Troche nawet "europejsko" - waskie uliczki, kamienice. Czekamy na dworcu na swit, udajemy sie w poszukiwaniu taniego hostelu - kluczymy, bladzimy, przedzieramy sie przez pelne motocykli ulice - a pelno znaczy naprawde pelne, szpilki nie mozna wciznac miedzy rozpedzone motory. Wydaje sie, ze jest ich setki, tysiace, w kazdym miejscu, z najwezszej uliczki, a najciasniejszej bramy w kazdej chwili moze wyskoczyc motor. Nie widac tu zadnego ladu ani skladu, jakby kazdy jechal jak chce, skrecal, kiedy chce, ale nie widac stluczek, wypadkow, wiec lad musi jakis byc, dla nas widocznie niezrozumialy. Jak przejsc przez wielopasmowke pelna motocykli? Zatrzymaja sie? Nie ma szans. Nawet na swiatlach, ktore zreszta w hanoi rzadko sie zdarzaja. Tzreba po prostu wejsc w rzeke motocykli, nie zwazac na trabienia - trzeba isc powoli, krokiem jednostajnym - nie za szybko, ale za nic w swiecie nie mozna sie zatrzymac - to by byla katastrofa. I tak idac czlowiek jest bezpeiczny, i hanoi staje sie jakies bardziej swojskie i przyjazne - mozna sie poruszac!
Gdy turyta chodzi ciagle sllyszy za plecami "Motorbike, sir?", "Motorbike, madame?". Motory to najpopularniejszy sposob poruszania sie w Wietnamie...
Hanoi ma wiecej lat niz panstwo polskie - juz w VII wieku powstal tam pierwszy uniwersytet - dzis jedna z glownych atrakcji turystycznych miasta - Swiatynia Literatury. Kolejna atrkacja to mauzolemu Ho Chin Minha, bardzo szanowanego przez Wietnamczykow, szczegolnie tu, na Polnocy.
Wieczorem na ulicach miasta pelno plastykowych stolikow i krzesel - w lokalnycb knajpkach pije sie Bia Hoi - wietnskie lane piwo, na prowincji tansze niz woda... Zamawia sie w plastikowych, 2- 1,2-litrowycb butelkach. Siedzi sie, rozmwia z miejscowymi... Z tymi starszymi, co pamietaja jeszcze rosyjski, z mlodymi, ktorzy ucza sie angielskiego.
Hanoi meczy, choc sa tacy, co zaczarowni atmosfera miasta zatrzymuja sie tu na kilka dni. Ale my wyjezdzamy - do Zatoki Smoka, najpiekniejszego miejsca w Wietnamie, jednago z najpiekniejszych na swiecie. Tak przynajmniej pisza przewodniki...
Subskrybuj:
Posty (Atom)