BOŚNIA I HERCEGOWINA
DZIEŃ 53
Oświecenie
Tak, wybieramy się do Medjugorie, nasz host śmieje się, że wrócimy świecące albo co najmniej oświecone, same nie wiemy co o tym wszystkim myśleć, nasłuchałyśmy się najróżniejszych opinii - od zachwytu nad niezwykłością tego miejsca, po śmianie się z komercji, z pamiątek typu zapaliniczka z Marią ... Ok, każdy myśli swoje, ale zobaczyć trzeba... Więc jedziemy.
A pogoda piękna - niebieskie niebo, widać cudne góry, Mostar przepiękny. Idziemy na wylot, po drodze mijamy zrujnowane budynki - któe stały się dziełe sztuki - dzięki niezwykłym muralom... Artyści (legalni? nielegalni?) komponują swe dzieła w ślady po kulach, w pęknięcia pięknych kiedyś budynków. "Wszyscy żyjemy pod tym samym niebiem" - jest napisane w kilku językach... Zachwycać się, przerażać, pamiętać o starsznej historii, o wysadzonym moście (w czasie działań wojennych słynny mostarski most z czasów Osmanów, dzielący dzielnicą muzłmańską od karolickiej został wysadzony, potem - odbudowa miała stać się symbolem nowej jedności miasta... czy się stała... trzeba by tu pobyć dłużej...) - trzeba pojechać do Mostaru. Trzeba zobaczyć. Chore jest zachwycanie się śladami po kulach, robienie sensacji z niedawnej wojny, chora jest "czarna turystyka". Ale tzreba czasem zobaczyć - żeby zrozumieć? pamiętać?
Mostar nas zaskoczył. Zbił z tropu. Wojna na Bałkanach. W sumie trochę temu. Chcemy zobaczyć nowe, świeże Bałkany, patrzące w przyszłość. Ale nie w Mostarze. Tu ciągle czuć to, co się wydarzyło... Mostar jest po to, aby pamiętać, że nic nie jest takie proste jak się wydaje... Jeszcze przed Medjugorje - to jest nasz oświecenie.. I może innego nie będzie dziś..
Więc mamy piękną pogodę na Megjugorie. Idziemy na wylotówkę, idziemy odbudowaną nową chorwacką dzielnicą, nowe kościoły - wysokie wieże, wyższe niż minaraty, wyższe, bogatsze... Droga jest pelna zakrętów, wąska i nie możemy znależć miejsca, żeby łapac, więc idziemy i łapiemy i zaraz jest - porządny terenowy samochód. Do samego Medjugorie - Mam sklep z pamiątkami - mówi kierowca. - Jak biznes? - Świetnie - śmieje się. Megjugorie słynie z "religijnych gadżetów" - ponoć można tam kupić wszystko. - Cała okolica żyje z tego miejsca, i część Mostaru - opowiada nasz kierowca. Pniemy się w górę, coraz lepsze widoki, Mostar z góry, a potem kolejne pasma Hercegowiny - pięknie.
Kierowca wiezie nas pod sam kościół. Są i słynne sklepy z "pamiątkami" - polecamy - naprawdę jes tu wszystko ;) Ale nasze Magjugorie jest inne niż znane z opowieści - puste - naprawdę, nie ma tu niemal nikogo! Może pora roku, niezbyt chyba popularna wśród pielgrzymów, tursytów, ciekawskich... Wchodzimy do kościoła, cisza, pustka, idziemy na wzgórze objawień, nikogo, piekny widok, grupa modlących się po arabsku młodych ludzi (różaniec brzmi jak recytacja Koranu), potem Azjaci (teraz różaniec brzmi jak buddyskie manrty). I tyle. Więc szwędamy się, chodzimy po górkach. Świeci słońce. Ani wspaniale, duchow, cudnie, jak mówią niektórzy, ani komercyjnie, śmiesznie, obrzydliwe. Takie było nasze Megjugorie.
W drugą stronę szybko łapiemy stopa - wiezie nas do połowy drogi, Chorwat, słucha katolickiego radia, cieszy się, że odwiedziłyśmy Medjugorie, a potem znowu Chorwat i też mocno karolicki, daje nam obrazek, życzy wszystkeigi dobrego, wiezie do samego Mostaru, z góry pokazuje wielki krzyż górujący nad miastem. - Tak, oczywiściue, żeby denerowowac Muzułmanów, maisto nie ma pieniędzy, żeby go oświetlić, a Muzułamanie nie mają pieniędzy żeby odbudować meczety... I też coś postawić... - śmieje się nasz host. Mamy szczęście, nasz host mieszka tu już sporo czasu, wiele wie, ma dystans, specyficzne poczucie humoru, lubi opowiadać.... - Moi rówieśnicy porobili kariry, są bogaci, maja stanowiska, a ja siedzę w Bośni... I jestem szczęśliwy, choć nikt tego nie rozmumie - śmieje się. My rozumiemy... Pijemy z naszym hostem piwo i długo rozmawiamy. Dokonałyśmy też inwestycji - w miejscowym szmateksie kupiłyśmy kurtki. Idzie w końcu zima...
DZIEŃ 54
Dziś zwiedzamy Mostar. Wzdłuż i wszeż. Stare miasto, dzielnicęmuzułmańską (ile tu wciąż ruin...), dzielnicą chorwacką, Mostar z góry. Jemy tonami borek, pijemy bośniacki, przedobre piwo. Siedzimy nad rzeką. Siedzimy z hostem. Dobry dzień.
DZIEŃ 55
Nasz host też jedzie do Sarajewa, ale za kilka dni. Namawia - ale goni nas czas... I obiecujemy, że jeszcze tu wrócimy - do tego dziwnego miasta, dziwnego kraju, do domy nad samą rzeką w ciągle nie odbudowanej dzielnicy muzułanskiej. Wrócimy na pewno...
Pogada paskudna, zimno, pada coś pośredniego między deszcze i śniegiem. Długo łapeimy, dobrze, że mamy kurtki, choć i tak trzęsiemy się z zimna... W końcy jest stop - dwócj młodych muzułmanów, nie jadą daleko, ale zawsze coś - może tam dalej będzie cieplej. Nie jeste cieplej, ale kolejny stop mamy w miarę szybko. Młody człowiek, zdezylowanyms amochodem, znowy nie jedzie za daleko, martwi sie o nas, ze zimno, ze jak damy rade, a jak sie nikt nie zatrzyma, a moze pojedziemy do niego... Zosatwia nas, potem sie wraca.... Zmarzniecie... Przekonujemy go, że damy rade... I dajemy, bo nie czekamy długo - zatrzymuje się przesymaptyczny Bośniak, do samego Sarajewa, zaprasza nas na borka (i będzie to chyba nasz najlepszy borek na Bałkanach) - przechodzą chmury, widać góry, przecudne widoki, jedziemy coraz wyżej - i... tak, pojawia się śnieg.. I nie znika do samego Sarajewa... Wysiadamy w śniego - Zima idzie... Przyszła!
Podjeżdżamy autobusem do centrum - zima, śnieg, złapało nas... Myślimy. Idziemu o centrum - Sarajewo! Są takie miejsca, które chce się po prostu zobaczyć, w ktorych chce się być - nie wiadomo dlaczego. Z Sarjewem mogłaby być łatwo - bo takie znane, bo oblężenie, bo filmy, po Aleja Snajperów, bo piosenki... Ale chyba nie tylko to... Sarajewo. Jest.I to markotyczne uczucie,którego doświadcza się, gdy przyjedzie się w miejsce, które od zawsze chcialo się zobaczyć...
Jak zwykle miejsce pobytu naszgeo hosta jest jakoś dziwnie opisane - taka i taka ulica, do końca i tam bedzie dom. Hm... Ulica nie tyle długo, co wysoka.... Sarajewo położone jest na stromych zbocach,w dole jest rzeka, mosty,meczety i centrum, a my idzemy pod górę, pięknie, ciężko i końca nie widać. Kończą się brujowane uliczki, potem domki jednorodzinne, zaczyna się las, śnieg po kolana, po pas niemal, gdzie ten dom na końcu? Na jakim końcu? Naszym chyba...
Ale doszłyśmy. Na koncu. W najwyższym pukcie. Z oszałamiającym widokiem na miasto. Z plbrzymim oknem. Z komikiem, wielkim psem, przyjaciółmi, całą lodówke piwa, wegetariańskim jedzieniem. - Witajcie! - nasz host ma hostel, ale zaprasza też ludzi z cs (oczywiście jako gośni nie jako klientów ;) - nie zwyczjany hostel, bo nasz gospodarz jets podróżjikiem, artstą, dziś menadżeró kilku alternatytwnych zespołów, wiecznym buntownkiem, oryginałem. W "Salonie" siedzą jego przyjaciele, palą,piją piwo, dyskutują. Dostajemy pokój, zaproszenie, by czuć się jak u siebie. Siedzimy przed dominkiem, patrzymu na niezwykłą panoramę miasta... Warto było się wspinać..