wtorek, 21 maja 2013


Skomplikowana droga do Polski - Batumi - Odessa - Rzeszów ;)

Wracamy....

Czas wracać - koniec podróży... Choć to źle napisane - nie ma końca podróży. Rzekł Kapuściński - "Podróż przecież nie zaczyna się w momencie, kiedy ruszamy w drogę, i nie kończy, kiedy dotarliśmy do mety. W rzeczywistości zaczyna się dużo wcześniej i praktycznie nie kończy się nigdy, bo taśma pamięci kręci się w nas dalej, mimo że fizycznie dawno już nie ruszamy się z miejsca. Wszak istnieje coś takiego jak zarażenie podróżą i jest to rodzaj choroby w gruncie rzeczy nieuleczalnej..."

Wcale to wszytsko nie było łatwe - bo trzeba kupić bilet na prom - co bywa skomplikowane, przeżyć 3 dni z gruzińskim kierowcami, i ostatnie wyzwanie - granica w Medyce... Co dalej? Planowanie następnej podróży... I na pewno wrócimy jeszcze na Kaukaz...

Z Mestiii jedziemy do Batumi - z pokrytych śniegiem gór nad ciepłem Czarne Morze. Do legendarnej krainy, gdzie udali się po złote runo Argonauci.... Do mitycznej Kolchidy... To całkiem niedaleko z Mestii do Batumi - a dwa różne światy - sięgające nieba skały, a potem w dół, w wiecznie zieloną, rajską krainę. Tu Argonauci szukali złotego runa, tu znajdowala się mityczna Kolchida.... Długo towarzyszą nam na horyzoncie białe szczyty... Już ciepło, wszędzie tryska zieleń, już widać fale Czarnego Morza - a ciągle jeszcze patrzymy na Kaukaz..
.
Batumi nas zszokowało. Jakbyśmy nie byli już w Gruzji, ale w jakimś mieście "naftowych rajów". To pierwsze skojarzenie... Szklane wieżowce, wszystko bardzo ekskluzywne... Choć zaraz... jest i starówka - i tam możne zaplątać się w uliczkach, trafić na bazar... Ufff. To jeszcze Gruzja. Skąd te ultranowoczesne budowle (i ciągle się coś buduje...) - większość pochodzi z amerykańskich funduszy, ponoć jeden z milionerów wykupił pół Batumi... Jednym się podoba, innym nie - w nocy kolorowo oświetlone, wszystkie barwy tęczy. Robi wrażenie...

Słynne pola hebaciena są za ogrodem botanicznym, niewiele z nich zostało. Gruzini przestali sadzić herbatę, a na pewno nie ma jej tyle, co kiedyś... Z interesu "wygryzła" ich sąsiednia Turcja. Za to "odkryliśmy" zupełnym przypadkiem wielką atrakcję Batumi - fontannę z której płynie... wódka! Tak może być tylko tu - oczywiście słynna wódka gruzińska cza-cza, żadna inna, najlepszej jakości. Nie płynie cały czas - tylko przez kilka godzin w tygodniu - ale każdy, całkiem za darmo, gdy trafi na właściwy czas, może oddać się degustacji... Cza-cza fontanna jest całkiem nowa, i chyba, żeby zdenerwować Muzułmanów zbudowana jest w całkiem "muzułmańskim" stylu. Z daleka wygląda jak tradycyjny turecki, czy azerski budynek...
Dlatego, tam zresztą udaliśmy się, i stróż dopiero wyjaśnił nam co to jest. - Dziś cza-cza się nie leje - tłumaczy.- Ale nie ma powodu do zmartwienia - przecież jestem stróżem i mam klucze do piwnicy, gdzie znajdują się zapasy... I za chwilę przynosi nam cza-czę. - Zostańcie na noc, rozbijecie namiot koło fontanny i całą noc będziemy pić... - rozmarza się. Stróż chętnie i każdego częstuje cza-czą. Miło nam się gawędzi, wódka niezła, ale mamy inne trochę plany - musimy poszukać biletów na prom na Ukrainę, no i jesteśmy trochę zmęczeni, przydałoby się wyspać... Poza tym rozbicie namiotu w centrum miasta, pod samą cza-cza fontanną oznacza calonocną degustację...

Na razie zostawiamy plecaki i idziemy zosrientowac się w sprawie promów. Takie mamy plan - wracamy promem. Dość latwo znajdujemy biuro (jedyne, gdzie można kupić bilet) i ku naszej rozpaczy dowiadujemy się, że prom będzie za kilka dni, choć właściwie nie wiadomo, kiedy... Hm... Można by jeszcze lądem - ale mamy po droze Abchzę, gdzie wcale nie łatwo wjechać, poza tym zapewne Rosjanie i tak nie dadzą nam wizy... Można jeszcze stopme przez Turcję.. A tyle marzyliśmy o promie... No, możemy jeszcze zaczekać te kilka dni... Mamy jeszcze szalony pomysl - jest wodolot do Soczi - można by udawał głupa, popłynąć, może Rosjanie dadzą jakiś tranzyt... Ale pani w "wodolotowej" kasie mówi, że bez rossyjkiej wizy nie wyjdziemy na pokład...

Tak, czy tak postanawiamy udac się do portu, tego wielkiego, towarowo-pasażerkiego, trochę za miastem... Idziemy piechotę wzdłuż wybrzeża, jakieś 5 km.. I nagle naszym oczom ukazuje się... Prom! Nazywa dumnie głosi "Gieroj Sewastopola" - co oznacza, że albo jest ukraiński, albo na Ukrainę zmierza... Pytamy w porcie. - Tak, do Odessy, jutro wypływa... Tak, zabiera pasażerów.... Trafia nas... Dlaczego ta baba w biurze (na razie jest baba w biurze, potem epitety będą coraz gorsze..) nam nie powiedziała? Pytamy - cze na pewno pasażerowie (nie tylko kierowcy TIRów mogą płynąć) - i dowiedujemy się, że jak najbardziej. Ale niesteety, w porcie nie można kupić biletów - tylko w biurze "z babą"... Więc wracamy. Pytamy - nie ma promu. - Jak nie ma jak widzieliśmy na wlasne oczy? - Gdzie? - W porcie! - To może jest... - To jest czy nie ma... Jest.. To dlaczego mówiliście, że nie ma... Bo nie wiedziałam... - Jak nie wiedziliście? - Mogę nie wiedzieć! - pani robi się mocno nerwowa. - Ale i tak wam biletów nie sprzedam. Bo tylko kierowcy TIR-ów moga płynąć. A wy nie! - ALe w porcie mówili inaczej! - Ale ja mówię tak. Ja sprzedaję bilety a nie oni. Do widzenia.... - A możecie nam powiedzieć choć ile taki bilet kosztuje? - Kobieta podejce cenę - wyższa niż się spodziewaliśmy... - ALe i tak wam nie sprzedam...
No, rozzłościliśmy panią. I co teraz? Jak to co? Zostaniemy kierowcami TIR-ów. Wracamy do portu, szukamy TIR-ów. Są. Gruzińskie rejstracje, pytamy kierowcę. - A akurat jest nas trze TIR-y - mówi. - I w każdym po jednym kierowcy, nie ma problemu, zapiszemy was jako kierowcy - szofer dziwi się, bo nigdy nie slyszał, aby nie sprzedano pasażerowi biletu.. - Ale ja wam pomogę, mogę z wami pojechać do biura - nie chcemy go fatygować, w końcu staje na tym, że daje nam wszytskie dane ciężarówki, telefon do siebie (gdyby coś nie szło...)... I znowu 5 km do centrum... Pani nie ma skończyła zmiane, albo poszła wcześniej do domu... W każdym razie jest pan - który mówi, że możemy od razu kupić bilet, nie ma problemu, nie trzeba żadnych numerów ani nic, to prom też pasażerski... Już mamy kupowac (uff.. ale ulga...) - gdy pojawia się problem - podeje cenę dwa razy wyższą, niż kobieta (pytaliśmy tez kierowców i cana, która podano nam wcześniej była ok, sprawdzaliśmy też w internecie) - zaczynamy awanturę, nie mamy zamiaru przepłacać kilkudzisięciu dolarów - kończ się tym, że pan zatrzaskuje nam okienko... I nie wiaodmo, kiedy zrobiło się późno.... Więc będziemy zwiedzać Batumi nocą... 

Planujemy rozbić namiot na plaży. Jest tam coś w rodzaju budki strażniczej i starżnycy pozwalają nam tu spać. Ale gdy zaczynamy rozkladać nasz namiot, szczęśliwi, że taka fajna miejscówka w tak zly dzień - pojawia się policja. - Nie możecie tu spać, bo jest niebezpiecznie.... I co się jeszcze dziś wydarzy?
Siadamy na ławce. Obrażeni. Szukamy hostelu - miejscowi pomagają nam - ale wszytskie tanie noclegi są "zajęte". Nigdzie nie ma miejsca. Idziemy do toalety, do jakiejś restauracji, którą własnie zamykają. - Możecie tu spać - właściciel pokazuje nam wygodne sofy... 
Rano idziemy do biura. Kolejne podejście. Jest baba. Dziś nei robi żadnych problemów, zupełnie, od ręki sprzedaje nam bilety po normalneh, dobrej cenia... A co chodzi? hm... nie wiadomo. Informuje nas, że za godzinę powinniśmy być na promie...

I tak zwiedziliśmy, a raczej nie zwiedziliśmy Batumi... I zdjęć za wiele nie porobiliśmy...

A zaczeło się niewinnie... ;)







Cza-cza fontanna










Załadowanie, zapakowanie promu trwa kilka godzin. Na potężnego "Gieroja Sewastopola" ładuje się kilkadziesiąt potęznych ciężarówek... Potem pasażerowie - oprócz nas jest kilku Gruzinów. Kwaterują nas nie na piętrze "pasażerskim" - tu śpi zaloga - tłumaczą. - Standart taki sam, jak nie lepszy.  Zebyście mieli trochę spokoju - bo TIR-owcy wam żyć nie dadzą - śmieją się... No tak - kiedy kierowca TIR-a ma sobie popić, poszaleć, jak nie na promie?

Podróż trwa trzy dni, mamy wygodną kabinę, pełne, calkiem niezłe wyżywienie. Cudne widoki, goną nas delfiny, skaczą, najwięcejh ich rano. Wschody i zachody slońca, opływamy Krym, i odkrywamy - że woda Morza Czarnego - jest naprawdę bardzo ciemna!  Niemal czarna - trzeba to zobaczyc na pełnym morzu... Mamy sowę na pokladzie,która lata nocami... Mieszka tu? Przypadkiem trafiła na prom i została? 
Kierowcy, głównie Ukraińcy i Gruzini, do razy chcą się zaprzyjaźnić. Piją, tańczą, śpiewają, mają niemożliwe ilości alkoholu - Gruzini - wina, koniaki, cza-czą, Ukraińcy - wódkę. Sa i Polscy kierowcy - Tego się nie da przeżyć - zartują. - Tu człowiek by się zapił. I choć serdeczni i mili kierowcy, uniamy ich - dobrze, że mamy kajuty piętro niżej niż oni. Fatycznie nie dali by nam żyć. - Napijcie się, napijcie z nami - powtarzają, gdy tylko nas zobaczą. Więc czasem przemykamy po promi, rozglądamy się. Nie zauważyli nas. Ufff... A Gruzinom i Ukraińcom ciężko odmówić wspólnego toastu....










Trzeciego dnia jesteśmy w Odessie. Odprawa paszportowa na promie jeszcze - przed nami Gruzinka, podóżująca z całą rodziną ma jakieś problemy, kończy się tak, że nie zostaje wpuszczona na Ukrainę. Kobieta płacze... Całą podróż była zestresowana, dziś szczególnie - teraz wiemy dlaczego - bała się, że nie zostanie wpuszczona na Ukrainę... Więc dla kogoś Ukraina jest jak kiedyś dla nas Wielka Brytania, gdzie można było nie zostać wpuszczonym... Ziemia obiecana...
Ukraińska celniczka sprawdza nas, przelicza pieniędze, wypytuje. Wszystko razem trwa parę godzin i nie wiem, jakim cudem, w ostatniej chwili, ledwo co, zdążamy na nocny pociąg Odessa - Lwów... I rano jesteśmy we Lwiowie, tak sobie planujemy, żeby pochodzić po mieście, a potem 2-3 godziny (tyle zwykle to zajmuje) na granicy i przed wieczorem jesteśmy w Rzeszowie...

Chcielibyśmy... Chyba Duch Podróżniczy nie chce, byśmy wracali, bo o ile w podróży wszytsko nam sprzyja i jak najlepiej się układa, to pzy powrocie - same przeszkody.... Nie wierzymy własnym oczom - na granicy tłumy, setki, nie - tysiące osób w niewyobrażalnym ścisku. Wiele widziliśmy, nie raz byliśmy w Medyce - ale czegoś takiego - jeszcze nie... Bo był długi weekend, bo jakoś wyjątkowo dużo ludzi. Ukraińska odkprawa idzie szybko, ale polska ślimaczy się, jak nidgy. Każdy musi być osobiści sprawdzony, torba przeszukana (żeby czasem nie naraził polskiego rządu na starty mając za dużo alkoholu tudzież papierosów). Do budynku celników prowadzi wąska bramka, a przebicie się przez nią nie jest możliwe - trzeba pchać się przez tlum, w niemiłosiernym ścisku, wrzasku... Jeszcze jakby nie mieć plecaków... Ale chyba i tak by nas połamali, podusili... Ludzie próbują się jakoś zorganizować , uporządkowac, pochodzić normalnie, gdy raz na pół godziny otwierają bramkę - ale wszytskie próby kończą się fiaskiem - w końcy i tak zaczyna sie niemiłosierne pchanie. Jakaś kobieta upadła, prawei zdeptaną wyciągają ją z tlumu, mkloda dziewczyna mdleje, dzieci płaczą. Nie ma toalety - bo na strone ukraińską już nie da się cofnąć, nie ma wody... Jakoś tak grupowo postanawiamy się nie pcchać, kto chce niech się pcha... Będziemy czekać... jest trochę Polaków, wszystkim już dawno pouciekalu pociagu, autobusy - do Krakowa, Warszawy, Gdańca... Co za różnica... Jest zespół smyczkowy, młodzi Ukraińcy, też im pociąg zaraz ucieknie, a mają ważny koncert - więc na ramionach "podajemy cih" do bramek - mają instrumety, nie mogą się pchać.... Pogranicznicy nie chcę ich wpuścić "bez kolejki" (jakiej kolejki???) - więc wrzeszczymy, pyskujemy, że kolejk to my i chcemy ich puścić... A potem pojawia sie wódka, wrzeszczymy, że takich warunków nie na przejściu granicznym i zmuszania ludzi do takich zachowań nie ma nigdzie chyba na świecie, a to ponoć unijna granica i są oklaski i potem śpiewają wszyscy "Mury" Kaczmarskiego... I tak mija siede  godzin , kiedy późną nocą udaje nam się przekroczyć granicę... Cudne powitanie w Polsce...

Powitanie w Polsce... ;) hehe


Aaaa... jeszzce więcej nieszczęść. Na przejści celniczka pyta Marcina ile ma alkoholu. - Może troszkę za dużo, bo 0,75 - otwiera plecaki, chce pokazać gruziński koniak, który wiezie od tylu tygodni... I czas jakby się zwalnia, koniak powoli wypada, leci, roztrzaskuje się... - Już nie ma pan za dużo... - kwituje celniczka...
Nieszczęść ciąg dalszy. Uciekł ostatnie pociąg do Rzeszowa. Spóźniliśmy się może 10 minut, nie ma autobusu, jest noc, na wyltówkę daleko, ja chcę na stopa, Marcin nie - jest zmęczony granicą. Ale jest autobus do Łańcuta. Czekamy w towarzystiwe pozannych na granicy Polaków. Jestęmy w Łańcucie po północy... Nie ma nic do Rzeszowa, nic nie ejdzie, ze stopem ciężko... Ma być o 4-ej autobus.  Nie przyjeżdża... Mamy dość. Wyciągamy śpiwory i kladzimy się na ławkach. Zimno. Trudno... Rano, zmęczeni masakrycznie meldujemy się w Rzeszowie... Ten powrót zmęczył nam bardziej niż cała podróż...  Ufff....

To tyle o podróży po Kaukazie - a co u nas? Jesteśmy teraz.... ;) ciekawe kto zgadnie gdzie... No tak - w Turcji!!! Ale o tym już niedługo.... 
Uczi -  nie ważne.... czy czyta, w ogóle dzięki za miłe słowa...Nawet jak jest jeden Czytelnik - pisanie ma sens... Nawet jak jedna osoba, kiedyś poczyta i wyruszy w podróż... - ma to sens ;) Będzimy pisać z Turcji i pozdrawiamy! I skoro nas czyta choć jedna osoba - będziemy pisać dalej... (a ostatnia przerwa związanba była z wyjaxdem do Turcji, a raczej towarzyszącym mu problemom... O tym wkrótce...)