poniedziałek, 26 lipca 2010

knıga cz 13

DROGA DO NOWEJ ZELANDII CD

Malezja wita nas olbrzymim napisem – Za najmniejsza ilośc narkotyków – kara śmierci.
Docieramy autostopem do pierwszego miasta. Nie mamy ani grosza malezyjskiej waluty, wszystkie kantory zamknięte, nie wiedzieć czemu bankomaty nie akcpetuja naszej karty. Siedzimy na krawężniku, za chwilę zajdzie słońce, w ciagu kilku chwil zrobi się ciemno. Pochodzi do nas Malezyjczyk, muzułmanin. Pyta, dlaczego tak siedzimy, jak nam może pomóc. Zwierzamy się z problemów z wymiana pieniędzy. – Nie martwcie się – mówi przyzwoitym angielskim. – Mój znajomy prowadzi kantor, podjedziemy do niego do domu, może wymieni. Marcin wsiada do samochodu. Zostaję na chodniku z plecakami. Wychodzi żona – zaprasza na herbatę. W tym czasie Marcin wyjeżdża z miasta, jadą przeż dżunglę, droga coraz gorsza, wkoło żywego ducha. Marcin ma przed oczami najstraszniejsze sceny porwania, morderstwa, tortur nawet. Nie pomagaja, a wręcz pogarszają deklaracje kierowcy, że jest muzułmaninem. Ja coraz bardziej denerwuje się, żona widzi mój niepokój, uspokaja, śmieje się. Wykręca numer do męża. – Ok? – pytam Marcina. – Chyba tak…. Jadą do małej wioski, mężczyzna nie chce wymienić czeków podróżnych. – Jedziemy do następnego. Znowu droga przez dżungle, kolejna wioska, znowu nic z tego. Po godzinie wracają. Jeździmy po mieście, szukamy bankomatu. W końcu jest. – Możecie zostać u nas na noc – zapraszają. Nie chcemy nadużywać gościnności – złapiemy może jeszcze jakiś autobus – zapewniamy. – Odwieziemy was na dworzec. Okazuje się, ża ostatni autobus, właśnie odjechał, Malezyjczycy gonia go przez wiele kiloemtrów. – Podróżny – człowiek święty, nie pomóc pielgrzymowi, to wielkie grzech – tłumaczą. – Jeśli kiedys będę podróżnym w waszym kraju, też na pewno mi ktos pomoże. A poza tym ciekawie mnie świat, ludzie. Miło było was poznać.
Malezyjska, licząca miliony lat dżungla. Spędzamy kilka dni w Cameron Hinhlands, węgrujemy po lesie deszczowym. Jezdzimy po okolicy autostopem. Zabiera nas menadzer wielkiej plantacji herbaty. Opowiada o ciężkiej pracy przy zbiorach. Za 10 dolarow dziennie zbieraja herbatę emigranci z Indii, Bangladeszu, Pakistanu. Menadzer opowiada „ Malezja już nie jest angielska kolonią, ale wszystkie plantacje nalezą dalej do Anglików, ta na której pracuję też… Całe pieniądze idą do Anglii…
Przez opuszczone plantacje kauczyku, wielkie uprawy palm jedzimy do stolicy. Utranowoczesne Kuala-Lumpur, sięgające nieba szczyty Petronas Towers, do niedawna najwyższego budynku świata. U stóp szklanych wieżowców chińska dzielnica, pachnące hinduskie knajpki, bazary, gdzie każdy może zaopatrzyć się we wszystkie możliwe podróbki świata. Biznesmeni w garniturach, kolorowe tłumy tradycyjnie ubranych Hindusów, barwne chusty malajskich muzułmanek, w marketach bogaci Arabowie z ubranymi na czarno zonami, z zakrytymi twarzami.
Podliczmy pieniądze, czas kupić bilet do Nowej Zelandii. Znajdujemy promocje, bilet w obie strony, otwarty na rok. Polecimy w drugi dzień świąt.
Boże Narodzenie spędzamy w malezyjskiej Melace. Choć Malezja to muzułmański kraj, w wielich centrach hablowych choinki, świąteczne promocje, Mikołaje częstuja cukierkami, w sklepach tłumy, muzułamanie, hindusi kupują świąteczne prezenty, przydabiaja palmy światełkami. Kolację wigilijną jemy w hinduskiej restauracji, 12 dań, hinduski kelner układa na liściu z palmy, zamiast opłatkiem łamiemy się hinduskim, okrągłym chlebem, nagrywamy krótki filmik, który wyślemy rodzinom. Wracamy do hostelu, zasiedzieliśmy się z recepcjonistą, Marokończykiem. O północy, składa nam życzenia. – Wszystkiego najlepszego z okazji urodzin Waszego Boga! W telewizji transmija z pasterki, oglądamy razem z Markończykiem. W Boże Narodzenie jedziemy z zaprzyjaźnionym Hindusem do dzielnicy, gdzie wciąż jeszcze żyją katoliccy potomkowie portugalskich kolonizatorów dzisiejszej Malezji. Wielka feta, plakaty, przyozdobione świecidełkami i betlejemskimi gwiazdami palmy. Happy Birthday Jesus / głoszą wielkie plakay.
Jutro lecimy do Nowej Zelandii.

czwartek, 22 lipca 2010

knıga cz 12 TAJLANDIA

W Bodrum szczyt sezonu - goraca nıemıloscıernıe, mıelısmy male trzesıenıe zıemı - a Turcja coraz pıeknıejsza :)

DROGA DO NOWEJ ZELANDII
Lądujemy w upalnym, dusznym Bangkoku, szybko wsiąkamy w kolorową Tajlandię. Uczymy się jak omijać naganiaczy, naciągaczy, którzy staojąc pod dworcem kolejowym potrafią kłamać że pociagi nie jeżdżą, a mu musimy kupić u nich bilet na drogi turystyczny autobus. Zwiedzamy słynne świątynie, wspnıala chińska dzielnicę, wieczorami spacerujemy po Kho San Road, pełnej obieżyświatów, seks-turystów, młodziutkich tajlandzkich prostytutek, sklepów, gdzie można kupić azjatyckie pamiątki, wyrobić sobie lewe dokumenty, ulice ktora nigdy nie zasypia… Wspaniala jest tajlandzka stolicaş wspanialy jest tani hostel w ktorym spimy, potezne drzewo, ktore zaglada nam rano do okna, zolte ptakı na galezıach - nie wiemy jeszcze ze kıedys tuş to tego samego hostelu wrocimy - i pewnie jakby nam to ktos wtedy powiedzıal bylibysmy bardzo szczesliwıi... I tak zreszta jestesmy...

Jedziemy do dżungli do malego miasteczka przy birmanskıej granicy – spotkamy niemiecka pare. Od kilku lat przez pół roku pracują w Niemczech, pół roku mieszkają w Tajlandii. Przyjeżdżają zawsze w to samo miejsce, do tego samego taniego hostelu, gdzie w zamian za pomoc, maja darmowe noclegi. Wędrują po dżungli, potrafią godzinami opowiadać o tajemnicach lasu deszczowego. Zapraszają nas na kilkudniową wędrówkę z nimi. Nie możemy – wiza pozwala nam przebywać w Syjamie tylko 2 tygodnie, a chcemy jeszcze zobaczuć słynne rajskie plaże Tajlandii…

Jedziemy tanim lokalnym autobusem - tu nikt nier naciaga nie oszukuje. Czujemy sie nie jak turyscı ale jak goscie.
W Krabi dokladnie rok temu uderzyło tsunami. Wciąż widać ślady zniszczeń. Doniesienia mediów, że morze wciąż wyrzuca szczątki ofiar, odbierają nam ochotę na kąpiel. Czujemy się, jak na cmentarzu. Miejscowi ponoć wciąż opowiadają o duchach, o grających na plaży w siatkówkę postaciach pojawiających się nocą, o krzykach dzieci. Plaże wyglądaja jak plac budowy, odbudowuje się hotele, restauracje, nadmorskie deptaki.
Znajdujemy mały ośrodek na wyspie, całkiem na uboczu, za 5 dolarów za dobę za nas dwoje wynajmujemy domek z palmowych liści. Mieszka z nami Ann z Francji, kobieta po 60. o lasce. Cztery lata temu sprzedała dom i jeździ po Azji. Była w Indiach, który to kraj kocha najbardziej, w Wietnamie, Kambodży, Laosie. Po Tajlandii, tak jak my wybiera się do Malezji. – Problemy? Wszyscy traktuję mnie jak babcię. Nikt nie śmie mnie okraść, ani oszukać - zapewnia. Nie żałuje swojej decyzji, mówi, że odkąd podróżuje jest najszczęśliwszym człowiekiem świata. – Mam wspaniałą emeryturę – śmieje się. – Ludzie mówią, że szczęściara ze mnie. A to nie szczęście, to mój wybór. Dusiałam się we Francji. Tylko rodzina nie chce zroumieć pasji Ann… Jest tu też Markus, symaptyczny Niemiec, który rzucił rok temu palenie. Przez 12 miesięcy pieniądze, za które kupiłby sobie papierosy, lądowały w skarbonce. I za te pieniądze zafundowal sobie wymarzone wczasy w Tajlandii. Narzeka tylko na ceny – jest tu za pośnictwem agencji turystycznej i za domki, za które płacimy śmieszne pieniądze, on płaci po 20 euro za dobę. – Na drugi raz będę wiedział – śmieje się. – Żadnych zorganizowanych wczasów.

Mamy dośc naganiaczy, ludzi, którzy informacji o dworcu państwowych, tanich autobusów, strzega jak największej tajemnicy, ciagnąch nas do drogich turystycznych przewoźników, od których z każdego klienta maja prowizję. Czasem wygląda to tak, jaknby całe miasteczko zmówiło się przeciw nam. Od dzieciaków, po policjantów. Idziemy na stopa. Wyciągam nieśmiało rękę. Zatrzymuje się pierwszy samochód. Niestety, nie jedzie w naszym kierunku. Za chwilę to samo. Jedziemy 500 kilometrów na przyczepie, Tajlandczycy biorą nas na obiad, radzą spróbować gigantycznych, białych larw, potem zawożą pod hostel. Od teraz jeździmy autostopem, który okazuje się w tym regionie świata łatwy i przyjemny. I poznajemy prawdziwa goscınna Tajlandie...

sobota, 10 lipca 2010

knıga cz 11

powolı w naszym blogu wspomnıenıowym wynosımy sıe z Europy do Azjı... :)
A ja dalej w Bodrum - zaczal sıe sezon - coraz wıecej turystow - coraz wıecej pracy - ale jest fajnıe :) a wıec pozdrowıenıa z Turcjı ı lecımy dalej..
ps. dzıekı za komentarze - fajnıe ze nas ktos czyta :)

Najazd Polaków

Przyjechali Polacy z Londynu. Cała wielka grupa. Mieszkali w skuatach (zasıedlane nıelegalnıe opuszczone domy), postanowili spróbować szczęścia w Kornwali, gdzie jak słyszeli pracy jest mnóstwo, ludzie sympatyczni i żyje się niezwykle przyjemnie. Jechali bez biletu, byli wyrzucani z pociągu, część miała podrobione bilty, jakoś dojechali. Rozbili się na naszym polu, będą pracowac na farmach, szukać pracy w knajpach.
Myśle fajni, będzie z kim po polsku pogadać.
Już pierwszego dnia maja szukają skipów. Skip po angielsku oznacza śmietnik. Te, o których mowa, to nie do końca śmietniki. To miejsca, gdzie ze sklepów ląduje niesprzedany towar, czasem przeterminowany lub z datą dobiegająca terminu, zwykle produkty, których opakowania są uszkodzone. Wystarczy lekko rozerwana tektura, folia i owoce, warzywa, mięsa i sery lądują w skipie. Można „pomóc’ skipowi – wejść do sklepu, rozerwać opakowanie i wieczorem zgrzewka piwa znajdzie się na bank w śmietniku. Skipy są zamknięte, ogrodzone, ale sforsowanie ogrodzenie nie jest żadnym problemem. Zresztą, kto będzie ścigał człowieka grzebiącego w śmietniku? Kiedyś, gdy nas znajomi „obrabiają” skip podjeżdża ciężarówka, śmieciara. Wychodzi człowiek – Wstyd mi – mówi. - Wstyd mi, że w moim kraju tyle dobrych rzeczy się wyrzuca...
Ale Polakom nie wystarczaja skipy, kradną w marketach, kradna w sklepach z odzieżą, z kosmetykami, wynosza wszystko, potrzebne, czy nie. W sklepach pojawiają się bramki. Sprzedawczynie na dźwięk polskiego nie spuszczają z klientów oka. Kiedyś starają się o pracę w Tesco – Po rozmowe gwizdnęliśmy butelke wina. Zlapali nas z i pracy nici. Ale pech – narzekają. Jednego z Polaków zatrzymuje policja. Wraca z przesłuchania. – Już może nie będę tyle kradł – zastanawia się. – Ale temu nie mogłem się oprzeć. Pokazuje wyniesiony z komisariatu kodeks karny.
Kończy się spokojne życie sennego miasteczka.

Kończy się spokojne życie pola, gdzie w dotychczasowe aferach, wiecej było śmiechu niż grozy.

Lucy dostaje z opieki społecznej talony na mleko. Każdy wie, że to mleko Lucy, która w ciązy bardzo go potrzebuje i nawet mu przez myśl nie przyjdzie go tykać. Odkąd pojawiali się Polacy mleko znika. Lucy wywiesza w lodówce kartkę. – Proszę, nie dotykajcie mjego mleka. Dalej ginie, Lucy idzie, śmieja się jej w twarz. Giną wyprane ciuchy ze sznurów, ludzie zaczynają zamykać karawany. Nic dziwego ze nikt nie darzy naszych rodaków sympatią, coraz częście dochodzi do awantur. Nawet Mike, który od kilku tygodni bezskutecznie upomina się o zapłatę za pole, w końcu nie wytrzymuje. – Jak nie macie pieniędzy i nie chcecie płacić pokażę wam miejscem gdzie możecie mieszkać za darmo, tu was nie chcę – rysuje im mapę, tłumczy jak trafić na łąkę. Nie wynoszą się, coraz więcej ludzi skarży się Mikowie. Aleksandro czeka na sezon, będzie praca na farmie. Razem z kiloma osobami ma zgłosić się u farmera. Chwali się, cieszy, wie, że można sporo zarobić. Polacy idą na farmę dzień wcześniej, mówią, że mają do przekazania, że nikt z pola nie chce pracy, ale oni z przyjemnościa ją wezmą. Mike każe im ostatecznie się wynosić, żąda zaległych opłat. Uciekają w nocy.

Mieszkaja w miejscu, ktoe doradził im Mike, na pastwisku, zrobili sobie z butelek prysznic, pala ognisko, piją saidery, hałasują. Stamtąd wyrzuca ich policja. Chcą wyjechać z miasta, mają podrobione bilety, ale na stację przychodzą policjanci, są poszukiwani za kradzieże w sklepach, wychodzą na jaw fałszywki biletów.
Siedzę na ławce w centrym Penzacne, podchodzi policjant. Pale tabakę, rytynowa kontrola, czy to nie marihuana. Policjant ogląda skręta, wącha tytoń. – No wiesz, że musze to zrobić – śmieje się. – Nie ma sprawy, jak chcesz możesz sobie nawet ze mna zapalić – żartuję. W małym miasteczku wszyscy się znają, znam i tego policjanta, nie raz przychodził do nas na frytki. Pyta, jak leci. – Tęsknisz za kolegami z Polski? – pyta żartobliwie. - Niezbyt… – Policjant śmieje się. - Jak chcesz mogę przyniśc ci dziesiątki ich zdjęć z kamer cctv w sklepach. I jak ich kiedys spotkasz, powiedz im, niech lepiej nich nigdy tu nie wracają…

Jak Hobbit został bezdomnym
Hobbit jest w wielkiego polskiego miasta, od kilku ładnych lat w Kornwalii, z rozrzewnieniem wspomina stare czasy. – Nie było tu prawie nikogo, mnóstwo pracy, dobre pieniądze, szanowali człowieka, żadnych oszustów, pośredników… - Dobre czasy się skończyły. Hobbit mówi przyzwoicie po angielsku. – Siedziałem w celi z Anglikiem – pół roku intensywnej nauki z native speakerem – śmieje się. Do wiezienia trafił za kazdę pod wpływem alkoholu. Od kiedy wyszedł nie można znaleźć pracy.
Hobbit jest niski, krępy, ma wielkie niebieskie oczy, kręcone jasne włosy. Wypisz wymaluj Hobbit z „Władcy Pierścieni” i ta ksywa przylgnie do niego na długo. Chodzi z ramonesce, lubi starego rock‘n‘rolla. Mieszka u znajomego Anglika – umowa maja takę, Hobbit nic nie płaci, ale w zamian kupuje jedzenie do domu. Ale Polakowi skończyły się pieniędze, nie ma nawet na bułkę. – Nie mamy za bardzo kasy, żeby ci pozyczyć, Hobbit – odmawiamy. - Ale mamy inny pomysł… Coś ci pokażemy – jedzimy z Hobbitem na skip, do czegoś przydali się Polacy. Hobbit wchodzi przez siatkę, podaje, jak leci. Jest szynka, której ktoś rozerwał opakowanie, sery, soki, nawet kilka piw z rozerwanego kartonu i mnóstwo słodyczy. Są i kosmetyki, których pudełka są lekko uszkodzone, nawet szklanki…. Hobbit nie posiada się ze szczęścia. Wraca do domu z dwoma wypchanymi reklamówkami. – Zadowolony straszliwe – komentuje na drugi dzień wrażenie, jak zrobił na właścicielu lokalu. – Pytał, czy na bank napadłem. Hobbit jest szcześliwy, ma dach nad głową, jedzenie i pomysł na życie.
Dobra passa trwa nadal. Hobbit znajduje pracę na farmie. Ma być od wszystkiego, dobre pieniądze, darmowe zakwaterowanie, wyżywienie, wolne weekendy, ludzki szef. Ale któryś weekend Hobbit postanawia sobie przedłużyć, przychodzi pijany. – Jutro pojadę, powiem że zachorowałem. „Choroba” Hobbita trwa jednak cały wtorek i środę. - Hobbit jak tak dalej będzie, zostaniejsz piep… bezdomnym.

Hobbit został bezdomnym.

W czwartek Hobbit dzowni na farmę, jego szef znalazł sobie kogos innego. - Niech mu Hobbit nie opowiada o chorobie, bo przez kilka dni włóczył się pijanmy po mieście – denerwuje się farmer. Hobbit przeprowadza się na nasze pole namiotowe. Szukanie pracy średnio mu idzie… Zaczyna znowu pić.
Namiot Hobbista pęka w szwach. Najdoższe rzeczy. Francuska woda mineralna, bułki z nadzieniem, czekolady, konserwy, piwo, wino, nawet gazety. Hobbit siedzi dumy, częstuje wszystkich „łupami”. - Wywiozłem cały wózek z Tesco. Brałem, co leci… Ale po co ci aż tyle? – pytamy. – Zwariowałes? Po co ci kraść? Z głodu przecież na polu nie umrzesz, lepiej szukaj roboty. Hobbit krzywi się, nic nie rozumiemy. To nic o te wszystkie rzeczy chodzi. Ma pomysł – ukradnie coś, złapią go i pójdzie to więzienia. Akurat na zimę. A co za różnica, czy będzie kradł mało, czy dużo, więc wziął cały wóżek. Ale nie złapali. Mężczyzna ma pecha. Kilkakrotnie wywoził całe wózki, wypchane po brzegi. Czasem dzwonił – niech ktoś po mnie wyjdzie bo nie dojdę z tymi torbami… Co mam zrobić żeby w końcu mnie złapali…

Hobbit zaprzyjaźnił się z Michealem. Michale przywizola na pole dziewczyna. W małej wiosce, w pięknej Kornwalii ma leczyć się z alkoholizmu. Betty, modnie ubrana, farbowana blondynka wierzy, że uda się. Odetnie się od kumpli, znajdzie pracę… – On tu się dopiero nauczy pić – żartujemy.
O szóstej rano budziły nas syk otwieranych saiderwó. To Hobbit i Michel zaczynają dzień. Zanim na dobre przebudzimy się, następna butelka. Michael miał kilka prac. Po pierwszej wypłacie nigdy już nie wracał. W końcu przestał ruszac się z pola. Chyba że do sklepu po caiera. Betty, po prośbach prośbach groźbach, płaczach i awanturach, wyjechała. Do Mika zadzwonili rodzice młodego Anglika. – Najlepiej jak go stąd zabierzecie – radzi właściciel pola. Rodzice wysyłają Michałowi pieniądze na bilet. Stracza na tygodniowy zapas alkoholu. Drugi raz kwota przeznaczona na bilet trafia na konta Mika. Kupuje bilety, wsadza ledwo trzymającego się na nogach Michael do autobusu.

Collina spotkaliśmy w Plymouth. Mieszkał w ubikacji. Twierdził, że ukrywa się przed policją. – Za kradzieże – wyjaśnia. – Ale nie za ten głupi samochód oczywiście. Za grubsze sprawy.
Karol przeprowadził się do ST.Ives. Znalazł pracę, podpisał dokumenty, na mocy których żaden lokal, w którym można dokonywać zakładów nie może go obsłużyć.
Lucy urodziła syna, mieszkają z Alesssandro w rodzinnym mieście Lucy, gdzie mają szanse na mieszkanie socjalne.
Mike napisał nam maila, że pole zlikwidowano. Na Google Eart nie ma już pola. Jest tylko miejsce po autobusie, na którym, gdy fotografowano Kornwalię, jeszcze nie odrosła trawa..

Opuszczamy Penzance w listopadowy poranek. Rower sprzedany, karawan posprzątany, u Mika zaostawiamy klucz i podziękowania dla Shonna. Jest jeszcze ciemno, pada śnieg z deszczem, mocno wieje. Czekamy zziębnięci na autobus, który zawiezie nas do Plymouth, gdzie przesiądziemy się w autobus do Londynu, na który bilet kupiliśmy kilka tygodni temu za grosze. Autobus nie przyjeżdża. Czkeamy jezcze godzine, jakaś starsza pani mówi, że dziś autobusy chyba nie przyjedzie. – Dlaczego? – Bo spadł śnieg.
Jedziemy pociągiem, autostopem. Tracimy połącznie do Londynu, nie dostajmy zwrotu za bilet, ani zniżki na nastepny autobus. – To nie nasza sprawa – mówi pracownica lini. – Nie odpowiadamy za spóźnienia autobusów. – Ale on się nie spóźnił, on wcale nie przyjechał. – Z powody klęski żywiołowej… Nie widzicie, że spadł śnieg?

Z Londynu lecimy do Tajlandii, tanimi arabskim liniami. Mamy przesiadkę w Kuwejcie. Przed startem pilot czyta Koran, samolocie na specjalnym ekranie cały czas pokazywany jest kierunek Mekka…