środa, 30 czerwca 2010

knıa cz 10

Jak zostaliśmy romantycznymi Cyganami

Mieszkamy na polu, codziennie cos się dzieje. Poznajemy lepiej Mika, właściciela. Siwiejące długawe włosy, okrągła twarz, iście angielskie poczucie humoru. Poglądy wolnomyśliciela, buntownika przeciw całemu światu, wolnego, niezależnego ducha. Mike jest magistrem literatury angielskiej, człowiekiem wielkiej wiedzy i o wielkim sercu, choć niestety, zwykle Mike jest pijany. Ma wielki kamienny dom, wielkie pole. Na tym polu otworzył pole namiotowe. Nie takie zwyczajne, praktycznie nie trafiają tu turyści. Na polu mieszkając ludzie, którz mówia o sobie „Roman gypsieis”. Nie są Cydanieami, ale Cygan w Anglii oznacza też buntowania, człowieka, wiecznego włóczęgę, który z własnej woli porzucił pozorny spokój i bezpieczeństwo stałej pracy, mieszkania całe życie w jednym miejscu. Roman znaczy romantyczny.

Jest więc Jack, który z rodziną mieszka w autobusie. Nieźle zarabia, złota rączka, nie pije, mógły wynająć mieskanie, kiedys kupić, ale ceni sobie niezależność. Jego żona zajmuje się gromadką dzieci, podpisuje się obiema rękami pod poglądami męża. Są tacy co uciekli, bo chcieli, są tacy bo nie potrafią znaleźć sobie miejsca. Jak Dawid, Anglik, który jako młody chłopak wyjechał szczukać szczęścia w Australii. Osiedlił się w Perth, ożenił. Ma 50 lat i problem z alkoholem. Dlatego porzuciła go żona. Wrócił, ale nie umie życ w Anglii, brakuje mu wielkich australijskich przestrzeni, palącego słońca, wolności. Każdy znajdzie miejsce u Mika. Wielu z nich za mieszkanie płaci opieka społeczna. Tak jak za Lucy. Mike zbiera czeki, które dosteje. – Jak urodzi dzicko, dam jej, będzie potrzebować – mówi. – Ale na razie ci… Tajemnica. To będzie niespodzianka. Prezent dla malucha.
Gdy odjeżdżamy Mike nie bierze pieniędzy za ostatni tydzień. Dziękujemy. On dziękuje za 6 miesięcy regularnego płacenia. – Bo to rzadkość – śmieje się.

Mike ogląda program o Afryce. RPA, zwierzęta. Jadę – pijany kupuje bilet, wsiada w taksówke, w autobus do Londynu. Za kilka dni dzwni. – Jestem w Kenii. – Jak to? – Nie pamiętam wiele, kupiłem bilet, idę na samolot, jeszcze pijany. Zaczepia mnie policjant, bierze za pijaka. Mówię, niech się odczepi, lecę do RPA. Każe mi pokazać bilet. – Ale Nairobi jest w Kenii – No to do Kenii lecę, moja sprawa gdzie lecę!
Amanda, kobieta Mike ma wiecznie tłuste włosy, brakuje jej przednich zebów, chodzi tygodniami w tej samej kwiecistej sukience. Wiecznie pijana, ale Amanda to dobra kobieta, płacze gdy inni cierpią, pomoże, doradzi. Ma dwoje nastoletnich dzieci, mieszka z Mikiem w jego wielkim domu. Robi pranie za dwa funty. Stara się, wszystko czyściutke, pechnące. Ale czasem, jak Amanda zacznie dzień od wina, trzeba jej przypilnować. Wtedy pranie może leżeć cały dzień w pralce…
Mike jest po rozwodzie i bardzo nie chciałby, aby kiedys jego majątek trafił w ręce byłej żony. Dlatego zamierza przepisać dom Amandzie i jej dzieciom.
Mike znalazł Amandę w ubikacji.
- Mąż pił, bił mnie i dzieci – opowiada kobieta. – Pewnego dnia zabrałam dzieci i uciekłam. Tułałam się, spałam byle gdzie, głodowaliśmy. Jak zrobiło się zimno, zamieszkałam w toalecie. Takiej dla matki z dzieckiem, duża, czysta, nikt tu nie zagląda, można zamknąc się od środka. Poszłam do opieki społecznej, powiedziałam, co i jak. Powiedzieli, że zabierają dzieci. – Dzieci nie oddam. Urzędniczka na to – Powinniśmy zabrać ci dzieci, dla twojego dobra, nie odnotuję wizyty i zapomnijmy że tu kiedykolwiek byłaś. Poszłam do Armii Zbawienie, dali mi namiot. Wróciłam do toalety. Mike uratował nas.

W lokalnej gazecie ukazał się artykuł o „naszym” polu. Tytuł: sąsiedzi z piekła rodem. Dziennikarz nawet nie zajrzał do nas, z nikim nie rozmawiał, ani z Mikiem, ani z mieszkającymi tu ludźmi. Artykuł zaczyna się od wypowiedzi sąsiadki - Mam dwa wielkie marzenia. Wygrać w totolotka. I ważniejsze – żeby zamknęli to pole. Jest o libacjach alkoholowych, o obnażających się zboczeńcach (to pewnie Aleksandro, który rano, gdy nie chce mu się iść do ubikacji, sika w krzaki, pech chciał że za krzakmi jest ulica, ulica chodzą sąsiedzi), o nielegalnych imigrantach (to chyba my). O wiecznych hałasach hałasach tułających się po okolicy podejrzanych typach.
Jest w tym trochę racji. Bywa głośno. – Mike, miłośnik starych pogańskich zwyczajów, świetuje letnie przesilenie. Przez kilka dni wszyscy mężczyźni zwożą i ustawiają potężne głazy - wierna replika Stonehage. Mike nakupił za kilaka tysięcy funtów fajerwerków. Ma być wielki pokaz. Kilka dni wcześniej Mike nad ranem przeprowadza próbę generalną. Nieba nad wioską rozjaśniają sztuczne ognie, huk wyrywa wszystkich z namiotów, namiotów sasaidów zapewne z łóżek. Na drugi dzień przychodzi policja – nikt nic nie słyszał… Jakie fajerwerki? Na naszym polu? Przecież coś byśmy słyszeli….
Innym razem, Mike robi wielke ognisko – Macie być tak abusive (to abusive znaczy nadużywać) jak się da. Macie pić, wrzeszczeć, skakać, co wam się tylko podoba. Mike wyznał wtedy, że nienawidzi sąsiadów. – Zasnąłem pijany i zaplił się dom. Syn sąsiada wyniósł mnie z płomieni. Na drugi dzień idę mu podziękować i starym indiańskim zwyczajem mówię. – Chłopak uratował mi życie, więc teraz moje życie należy do niego. Wyrzucili mnie za drzwi.

Na pole czasem przychodzą pracownicy socjalni. Z wydziału zajmującego się podróżnikami i „cyganami”. Pytają, czy mamy wodę, czy mamy co jeść, czy mamy śpiwory. Wyjaśniają jak załatwić zasiłek. Kiedyś wybieram się do pracy. Znajomy Anglik mówi. – Po co idziesz do pracy? – Potrzebuje pieniędzy. – To po co od razu do pracy? Nie możesz sobie zasiłku załatwic?
Mamy problemy z otworzeniem konta w banku, zgodnie z przepisami jesteśmy bezdomnymi, urzędnik wymaga zameldowania, albo umowy o wynajem. Mieszkanie na polu namiotowym nie liczy się, a tym bardziej na polu Mika, którego znają wszyscy w okolicy. Mam status osoby bezdomnej. Kiedyś Marcin idzie z Lucy ulicą. Podchodzi kobieta prowadząca kwestę na rzecz bezdomnych, prosi o pare funtów. – We are f.. homeless – oburza się dziewczyna.

Na polu pije się Caidera. To rodzaj wina jabłkowego, niezwykle na Wyspach Brytyjskich popularny. Oczywiście ten drogi, porządny caider. Na polu pije się te najtańsze, które z jabłkiem zapewne nie mają nic wspólnego. Nazywamy je „brainkillers”. Są mocno gazowane i mają tajemniczy chemiczny smak. Ale cena wynagradza wszystko – funt za półtalotrowa butle o procentażu piwa.
Filip, niski, krępy Szkot, chlipie, wygląda jak człowiek, którego spotkało wielkie nieszczęście. Siedzi załamany pod swoja przyczepą. – Marcin, co ja teraz zrobie, co zrobię! – szlocha. – Co się stało? – pytamy. Filip wstaje i z grozą mówi. – Obrabowano mój karawan! – Jak? Kto? Co zginęło? Telewizor? DVD? Pieniądze? Dokumenty? – E… kiwa ręką Szkot. Gorzej! – Cała butla Caidera. Jeszcze nawet nie napoczęta – chlipie…

Steve płacze i płacze. Zachodzi się i nie ma go jak pocieszyć. Kilka dni temu kupił sobie nowy, piękny karawan. Była parapetówa, zachwyty, gratulacje. – Wreszcie masz chłopie dach nad głową. Tylko sąsiada biedak źle wybrał. Ian mieszka w karawanie, ma obok pod namiotem wielka siłownię, ma grządkę w warzywami, pedantyczny porządek. Ma piękny samochód, codziennie go poleruje. I na drugi dzień po wprowadzeniu się Stera, Ian odkrył na aucie rysę. Woła całe pole na świadków, krzyczy. – Wiem! To on! Na pewno on! Zrobił to złośliwe! I zanim ktokolwiek zdąży zareagować Ian bierze młot i rozbija karawan Steva, łamie się plastik, pękają szyby. – Jestem pewien że to ta szuja! – Wrzeszczy Ion.
Mike wraca kilka godzin później, zastaje ruinę, nie da się nic zrobić. Siada na ziemi i płacze.

Simon jest z RPA. Nie może od miesięcy znaleźć pracy, za dużo pije. Odrastający irokez, chodzi w powyciąganych dresach i rażąco żółtym polarze, którego nie ściga nawet gdy jest upał. Ma jedne buty i nie raz mówi, że życie człowieka, co ma jedne buty jest bardzo ciężkie. W namiocie hoduje kurę, która jednak coś nie chce znosic jajek. Pwnego dnia hałas, wrzask. Simon przybiega do nas, pada na ziemię, płacze, wyje. – Marcin ratuj! Zostałem zastrzelony! Umieram! W plecach ma faktycznie kilka śrutów. Pokłócił się z kolegą, a ten wyciągnął myśliwską flintę i zapowiedział, że go zastrzeli. – I zastrzelił mnie! Umieram… – lamentuje wniebogłosy południowoafrykańczyk.

Karol ma dwadzieścia kilka lat, jest Anglikiem, tuła się po kraju. Przystojny, niegłupi chłopak, w dżinsach, kraciastej koszuli. Jest hazardzistą. Nieuleczalnym. Każda praca kończy się wraz z otrzymaniem pierwszej wypłaty. Karol wpada w hazardowy wir, siedzi w salonach gier, póki nie przegra wszystkiego. Przestaje wtedy płynąć czas, przestaje się cokolwiek liczyć. Potem znowu pożyczki, choc Karolowi nikt już pożyczać nie chce…Nawet Mike, które zapowiada, że pożyczając chłopakowi pieniędze, krzywdzimy go.
Karol prosi. – Marcin, kończę z hazardem, na zawsze. Chce się wziąć do uczciwej pracy. Nie spytałbyś u ciebie? Marcin pyta, poleca kolegę. – To mój przyjaciel, pracowity, uczciwy. I Anglik. Wasz. Karol idzie na pierwszą zmianę, wyprana koszula, uczesany. Wraca po kilku godzinach. – Wiesz, to jednak nie dla mnie… Przepraszam za kłopot.
Na drugi dzień szef Marcina wpada w furię. - Odbije ci to od wypłaty! Kogoś ty mi przyprowadził! Po 15 minutach dałem mu 10 funtów, żeby kupił jajka. I już więcej się sku… nie pojawił.
Karol przyznał się, że poszedł obstawiać wyścigi hartów.

Mieszkamy w namiocie, który powoli zaczyna się rozlatywać, idzie deszczowa korwalijska jesień. Oglądamy pokój w „Big Brotherze”, wielkim domu wynajmowanym przez grupę Polaków. Ściany całe w grzybie, podgniły dywanik. Wrzaski, bijatyki, wszyscy pijani, choć jeszcze nie ma południa. Wszędzie walają się puste butelki, na podłodze pety. Chyba zostaniemy w namiocie. I wtedy pada propozycja…
- Nie zaopiekowalibyście się moim karawanem? – Shonn, z zawodu stolarz, jest kornwalijczykiem, jego rodzina mieszka niedaleko, ale on wybrał pole Mike. Ma tu przyjaciół, ma niezależność. Spokojny, pomocny, jego przyczepa lśni czystośćią. Shonn został już któryś raz złapany za posiadanie marihuany. Tym razem nie skończyło się na upomnieniu. Ma spędzić 3 miesiące w więzieniu. Będzie to jego druga odsiadka i wcale nie cieszy go ta perspektywa. Opowiada, jak ciężko żyje się w więzieniu, opowiada o fermentowaniu pomarańczy, aby otrzymać obrzydliwy i wcale nie mocny trunek. – Trzy miesiące tam to wieczność – zapewnia.
Prosi o małą pożyczkę. Na maszynkę do golenia, tytoń, skarpetki. Kumplowi, co idzie do więzienia każdy pożyczy… Za kila dni Shonn odwiedza nas. Przychodzi po zmroku, skrada się ciuchu do karawanu, rozgląda, czy nikt go nie poznał. Kapelusz na głowie, ciemne okulary. Prosi o zasłonięcie okien. – Nie stawiłem się, szuka mnie policja – wyjaśnia nerwowo. Ale jutro zgłoszę się na pewno. Shonn przychodził jeszcze kilkakrotnie, za każdym razem mocniej zamaskowany. W końcu zgłosił się. Na 3 miesiące dostaliśmy maleńki, ale czyściutki, przytulny karawan. Jest nawet dvd. Nasz status społeczny wzrósł.

Oglądam film. Jest grubo po północy. Nagle znika obraz. Pewnie coś z anteną. Antenę mamy cyfrową, olbrzymią. Shonn lubie telewizje, więc i antenę musi mieć porządną. Niezbyt spisywała się na dachu karawanu, więc postawiliśmy ja na wyskokm palu, z czterech stron idą liny, trzymające konstrukcje w pionie. Shonn ucieszy się, gdy wróci i zobaczy jak świetnie odbiera. I właśnie widzę, jak ktoś odwiżauje odciągi. – Marcin! Antenę kradnę! – szarpie śpiącego Marcina. - Daj spokój, jaka antenę, wydaje ci się, daj mi spać. - Patrzę znowu. Antena już leży na ziemi. – No kradną, wstawaj! – krzyczę. Marcin wychodzi przed karawan. Dwie zakapturzone postaci (oczywiście od razy rozpoznajemy naszych irlandzkich sąsiadów) majstruje przy naszej wymyślnej konstrukcji. – Co robicie? – Staramy się polepszyc ci obraz! – wyjaśniają pospiesznie. Marcin: - Lepiej postawcie to na miejsce, bo inaczej będę musiał ulepszyć wam twarze!

Ktoś dobija się do karawnu. Marcin otwiera. Sąsiedzi. – Gdzie Collin, twój piep.. kolega, gadaj natychmiast co zrobił z naszym samochodem! – wrzeszą. - Cisza panowie, to żaden mój pipe… kolega i nie wiem gdzie jst wasz pieop… samochód. I nie życzę sobie abyście walili mi w karawan piep… pięściami. Stanowcza i pełna fuck odpowiedź uspakaja i mężczyźni wyjaśniają, że niejaki Collin ukradł, więcej - uprowadził samochód. Razem z wszystkim co było w środku.
Collin jest z Belfastu, na na łydce wytatuowany wielki celtycki krzyż i embalemty IRA. Ciężko ustalić, co z jego opowieści jest prawdą, a co wymyslem. Czy naprawdę siedział w więzieniu, czy naprawde przegrał swój majątek stawiając na wyścigach konnych. Ma długie, ciemne włosy, lubi opowiadać, lubi filozofować. Mieszka w wielkim karawanie. Collin jest artystą. Kiedys roztoczył przed nami wizję. – Ile wy na ten bilet do Nowej Zelandii harowac musicie… I po co. Ja dam ci Marcin prace. W jeden dzień zarobisz na bilet do Nowej Zelandii. Co tam do Nowej Zelandii, co ja chrzanię. Do Nowej Zelandii i z powrotem. Dookoła świata! Będziesz moim asystentem.
Coliin jest aktorem, przygotowuje pulpet show, na razie będzie występował w Kornwalii, potem wyruszy na turnee po Wielkiej Brytanii, może po całej Europie. Oczywiście nie o pieniędze tu chodzi, choć ich zarobi sporo. – Najważniejsze, żeby dzieci się cieszyły – mówi. – I sztuka sama w sobie. Pokazuje pupeta – wielka lalka zrobiona z czarnego płaszcza i maski. – To teatr jednego aktora – wyjaśnia. Ale potrzebują asystenta. I już dawno myślałem Marcin o tobie.
Marcin ma pomagać Collinowi w przygotowaniach, zbierać pieniądze, uśmiechac się do ludzi i ładnie dziękować za wrzucane funty. Colin zatrudnia też Filipa, który ma nosić wielką długa walizę z pupetem. Jadą do St Ives, ekskluzywnego kornwalijskiego kurortu, brytyjskiej stolicy „windsurfingu”, miasta wciśniętego między klifem a lazurowym Atlantykiem. Filipowie szkoda na bilet, jedzie więc rowerem za autobusem. Przyjeżdżają na miejsce. Collin prosi Filipa o małą pożyczką za zakup piwa. – Odrobisz w nadmiarze - zapewnia. Idą na plażę. Colin wypija kolejne piwo. I kolejne. Siedzą na białym piasku, gapią się w ocean. Po godzinie Collin stwierdza. – Zmieniamy plażę. Widziano mnie jak piłem piwo. To nie jest dobre miejsce…
Nastepna plaża, Coliin po drodze kolejne piwo. Mnóstwo ludzi. Collin ubiera pupeta. Krzyczy – Ludzie! Ludzie! Chodźcie! Za chwilę rozpocznie się wielki pupet-show! Ludzie zaciekawieni podchodzą, dzieciom podoba się wielki śmieszny pupet, mniejsze boją się. Colin macha rękami, wydaje dziwne odgłosy, lecz zanim do kubka Marcin spadną pierwsze funty, Colin wrzeszczy spod maski. – Marcin, ściągnij natychmiast ze mnie to ku.. stwo. Maricn ściąga, ludzie patrza, spod maski wyłanie się przepocona i czerwona ze złości twarz Collina ciskająca wymyślne wyzwiska w stronę maski, słońca, całego świata. – Daj piwo i chodźmy stąd, nie wytrzymam tego gorąca, mam dość. –Wiesz, ta plaża to był głupi pomysł – mówi, gdy są już na deptaku. – Ludzie na plaży są przecież goli, bez portfeli, skąd mają mieć kasę. Idziemy do centrum miasta. Po kolejnym piwie strwierdza, że to też zły pomysł. – Chyba nie mam dzis natchnienia….
I ten to Collin ukradł samochód. – Tam od razu ukradł, pożyczyłem – opowie kiedyś. A było to tak: niedługo po nieudanym pupet show Mike wyrzucił Hollina z pola. Nigdy nie dowiedzieliśmy się, dlaczego. Collin płakał, potem groził. Mike był nieugięty. Więc Collin zamieszkał u sąsiada. Jedynego fana naszego pola, podstarzałego hippisa, samotnie wychowującego kilkoro dzieci.
I właśnie jego samochód ukradł Collin. Złom, co prawda, ale warty kilkaset funtów. Collin postanowił uciec z samochodem do Londynu i tam sprzedać. I właśnie, kiedy uciekał, rozpoczęto poszukiwania. Najpierw Collina, potem samochodu. Ten pierwszy zapadł się jak kamień w wodę. Wiadomo tylko, że nie dojechał do Londyny, bo kilka dni później, w St Ives okradziony odnalazł swój samochód. Jest i gitara, i zabawki dzieci. Idzie właściciel. – Co robisz dupku w moim samochodzie? – To mój samochód, legalnie go kupiłem. – I powiesz jeszcze, że ta gitara też twoja – Oczywiście, kupiłem z gitara i wszystkim, co jest w samochodzie. – I z zabawkiam też? – Zabawki były gratis. Odczep się ode mnie, kupiłem mam. - Od kogo? Mężczyzna opisuje Collina. Idą na policję. Pokrzywdzony odzyskał samochód, ale z tej radości poszedł na piwo. I gdy, po kilku kuflach wracał, został zatrzymamy. Stracił prawo jazdy.

CDN

wtorek, 22 czerwca 2010

W Bodrum ochlodzılo sıe - zamıast 50 stopnı - skromne 30 - brrr a zımno... praca, praca, praca... :)

no - ı cd... teraz trıoche weselej :)

KORNAWALIA

Mamy po 100 funtow i najtańszy bilet do Londynu. Anglia nie jest celem, chcemy zarobić na bilet do Nowej Zelandii. Nasze marzenie od dawna, marzenie, którym zarazili nas Czesi. Po drodze chcemy zatzymac się w Azji. Najlepiej ogóle pojechać do Azji, a potem, lądem, ile sie da, do Nowej Zelandii. Znajomy poleca nam Kornwalię. Małe miasteczko, z wielka fabryką żywności, gdzie ma innego znajomego i może coś pomóc. Dlaczego nie? Nie robimy żadnych planów związanych z praca w fabryce, ale miejsce… Kornwalia słynie z pięknych nadmorskich krajobrazów, wrzosowisk, to kraina mitycznego Króla Artura…

W Kornwalii mieszkają Celtowie spokrewnienie z Walijczykami, niestety ich język niemal zupełnie zanikł (posługuje się nim płynnie zalewndo 300 osób), ale każdy pozna Karnisza po charatterysztycznym akcencie. Powiedzieć w Kornwalii, że jest się w Anglii to wielka zbrodnia.

Pod rządami Egona

Egona (ksywa od bohatera filmu, nadana ze względu na uderzające podobieństwo i róznie niski wzrost) boi się cała fabryka mięsa. Swoją pozycję zdobył znajomością kilku angielskich słów i tym, że jak twierdzi był tu pierwszy, choć jak wszyscy inni przyjechał tu przez agencję. Egon ma ochronę, dwóch mięśniaków sprowadzonych z Polski, przez niego opłacanych i utrzymywanych. Każdy w fabryce płaci Egonowi miesięczny haracz. Za ochronę i „utrzymanie pracy”. Każdy, kto stara się o pracę, musi zapłacić Egonowi, choć Egon nie ma zupełnie nic wspólnego z kierownictwem fabryki i jest ostatnia osobą, od której może zależeć zatrudnienie. Kilka razy Egon miał dostarczyć paczkę do Polski. Paczki zaginęły. Nikt nigdy nie upomniał się. Nic z tego nie rozumiemy i chyba nie dane nam będzie zrozumieć.

Dlaczego? Przecież jesteście tu legalnie, macie mnóstwo prawa, jest policja, związki zawodowe, co on wam może zrobić? – Nigdy nie wiadomo… A dogada się człowiek? A wie, gdzie ma pójść? A pomoże mu kto? A inny Polak to nie pomoże, zaszkodzi tylko. Jak zna cwniak jakiś angielski, mógłby rodakom pomóc, to nigdy nie pomoże. Lepiej swoje zapłacić i mieć spokój.

Polacy robia grila przy domu, w którym mieszkają. Wynajmują od Pakistańczyka maleńki pokoik, gniotą się w nim z kilku. Pogralibyśmy na gitarze, pożyczamy od mieszkającego po sąsiedztwie Egona. Nie tyle zależy nam na gitarze, co zobaczeniu, jak wygląda postrach polskich robotników.

Kończa nam się papierosy. Polacy sprzedaja nam paczkę, po wysokiej, angielskiej cenie. Potem palą z nami. Chcą, żebyśmy wzięli pracę, mówimy po angielsku, możemy im pomóc, wyjaśnić co trzeba, pokazać Egonowi. A czego nie uczycie się języka? – A tam, człowiek stary, głowy nie ma, czasu…

Marcin oddaje Egopnowi gitarę. Przy bramce, ochrona, kto i po co go Egona. Egon zezwala na wejście - To, co, do fabryki przyjechałeś? - pyta. - Wiesz, że to załatwia się przeze mnie? - Marcin z „cwaniacka” miną. - Do żadnej fabryki, kpisz sobie? A co ja miałbym w fabryce robić? - A po co? Co robisz w tej okolicy? – Marcin robi jeszcze bardziej cwaniacką, a przy tym tajemniczą minę. - Mam tu parę interesów. Egon na krótka chwilę traci pewność siebie. Szybko odyskuje. – Jak być cos w sprawie fabryki, wiesz, że musisz ze mna gadać – powtarze. - Fabryki? Chyba żartujesz, ja mam tu grubsze interesy… Dzięki za gitarę. Egon daje znak „ochronie”. Mięśniach odsuwaja się do bramki, przepuszczają bez słowa. Marcin ledwo powstrzymuje atak śmiechu.

Nastepnego dnia wiemy że to nie miejsce dla nas, nie chcemy mieszac się w polsko-polskie układy, kombinacje, nie podba nam się cale „towarzystwo”. Idziemy do JobCentre i bierzemy pierwsze ogłoszenie o pracy na farmie w okolicy. Praca jest od zaraz, w pobliskim Penzacne, mają być kwiaty, farmer każe przyjeżdżać natychmiast. Nie ma zakwaterowania, ale zawiezie nas na tanie pole namiotowe.

Wszyscy nasi pośrednicy

Pole jest w małej wiosece tuż obok Penzance, malowniczego kornwalijskiego miasteczka nad lazurowym tu Atlantykiem. Jest tu jeden z najstarszych na całych Wyspach Brytyjskich pub, jest jaskinia przemytników, gdzie wieki temu korsarze ukrywali ponoć skarby. Z miasta widać wyspę zwanę St. Michale`s Mount, uważana za kopię słynnego francuskiego opactwa. Na szczycie skalistej wysepki góruje XV-wieczna kaplica. Gdy jest odpływ, na wyspę można dojść kamienistą drogą po morskim dnie. Kilkanaście kilometrów dalej znajduje się Lands End – najbardziej na zachód wysunięty skrawek Wysp Brytyjskich. Tu kończy się Wielka Brytania, tu kiedyś kończył się świat.

Na polu pełno dłuoswłosych, ktoś słucha głośno Marleya. Ludzie mieszkają w autobusach, przyczepach kempingowych, jest kilka namiotów. Zielono, mnóstwo kwiatów, dziś świeci słońce, ludzie siedzą na trawie, rozmawiają, gotują, ktoś wiesza pranie. Witają nas serdecznie. Rozbijamy nasz namiot obok Aleksandro. Włoch mieszka w przyczepie kempingowej z Lucy, Angielką, która niedawno dowiedziała się, że jest w ciąży. Spędzimy razem najbliższe pół roku.

Aleksando ma długie, kręcone włosy, ciało pokryte tatuażami, w tym najważniejszy – wielki herb włoskiego miasta, z którego pochodzi.

Aleksandro przyjechał do Londynu wiele lat temu, kiedy Włosi masowo wyjeżdżali do Anglii, mieszkał kilka lat w squocie (budynki zajmowane przez dzikich lokatorów), był w Azji, mieszkał na Kubie. Lucy poznał na Wyspach Kanaryjskich. Na plażach sprzedali przyrządzane przez siebie posiłki. Potem już razem przyjechali do Korwalii. Aleksandro marzy, aby zamieszkać w Meksyku, ma jeszcze jedno marzenie o którym nigdy nie powie Lucy – chce mieć troje dzieci, jedno z biała kobieta, jedno z żółtą, a jedno z czarną.

Uwielbia gotować. Czasem na włoskie potrwy sprasza pół pola. Wyśmienite, pachnąć lazanie, spaghetti… . Wszystko z produktów najwyższej jakości, z najwyższych półek. – Sponsorem by Tesco – śmieje się Włoch i mówi, że kraść w supermarkecie to żaden grzech, przeciwnie, to godna pochwały walka z globalizacją. Tak jak kradzież w ekskluzywnych sklepach – to walka z burżuazją.

Kiedyś Marcin idzie z Włochem do takiego właśnie „burżuazyjnego” sklepu. Drogi butik, na wystawie pięknie wyeksponowane, skórzane Japonki, drogie zresztą jak diabli. Chwile później w tym samym miejscu leżą znoszone plastikowe klapki Aleksandro...

Dziad mówi, że na razie nie ma kwiatów, sezon zacznie się za kilka tygodni. - Ale robota, tak jak obiecałem, jest - zapewnia. - Będziecie zbierać pokrzywy. Myślimy, że żartuje, może źle zrozumieliśmy słówko. Pytamy Aleksandro. – pokazuje nam pokrzywy na skraju pola, tłumaczy jak je zbierać – Spoko praca, pozbieram sobie pare godzin dziennie, kiedy mi się chce, a pieniądze całkiem niezłe.

Na drugi dzień Dziad wiezie nas w miejsce, gdzie rośnie dużo pokrzyw, pokazuje, które liście się nie nadają, które są idealne, których nie przyjmie. Płaci sześć funtów za kilo. W liście pokrzyw pakowane są sery. Widzimy wielką farmę, pytamy, czy możemy wejść, pozbierać pokrzywy. Farmerzy pozwalają, śmieją się, pytaja - A po cóż wam pokrzywy? Tłumaczy, opowiadamy o serach, których prawdę mówiąc nie widzieliśmy na oczy – Zbierającie ile chcecie..

Pokrzywy są wyzbierane w całej okolicy, w miejskich parkach, na farmach. Znaleźć dobre poktrzywizko to cud. Trzeba by mieć własny samochód, jeździć daleko… Coraz częściej pada, a mokre pokrzywy nie nadają się no nieczego. Z tego nie wyżyjemy… Próbujemy szczęścia u innego pośrednika, na truskawkach. Wstajemy o 5 rano. Praca ciężka, ciągle schyleni. Ale idzie mi nieźle. Na każdy zebrany koszyk naklejamy kod kreskowy, każda osoba ma swój niepowtarzalny numer. Potem szef przejedzie czytnikiem nasze kody i wie, ile kto zebrał. Idealny system. Oprócz nas wielu Ukraińców, studenci, czasem Akademii Rolniczych, którzy są tu na rozmaitych stażach i praktykach zawodowych, co pozwala im pracować legalnie. Choć stawka marna i trzeba zebrać wiele żeby zarobić parę funtów, są wolniejsi od nas. Na przerwie sprawdzamy, ile zabraliśmy. Choć dokładnie wiemy, każdy liczy swoje koszyki. Okazuje się, że połowę mniej, niż nam się wydawało. Awantura, szef rozkłada ręce – tak pokazała maszyna, ona nie kłamie. Obserwujemy system – Ukainki zbierają, ich koledzy są od noszenia, układania, pakowania. Oddzierają nasze naklejki, na ich miejsce naklejają swoich dziewczyn. Dziękujemy za pracę.

Razem za nami rezygnuja Jasio i Dorota. Przyjechali do Penacne kilka dno temu. Mieszkają w małej wsi, sąsiedzi. Jasiowie prace polecił brat, który był tu rok temu. Dorota ma córkę, którą wyhowuje były mąż. Chciałaby popracować z 3 miesiące, zarobić na to, aby choć raz zabrać małą na wczasy. Na pokrzywach marne pieniądze, z truskawek nici, Dorota nie zna angielskiego, postanawia wracać do Polski. Rezerwuje bilet z Londynu. Odprowadzamy ja na stację. Ma świetnie połączenia z Penzacne, nie będzie długo czekała. Marcin mówi kierowcy, że dziewczyna nie zna angielskiego, prosi o „opiekę”. Kupujemy bilety. Kierowca nie chce przyjąć 50 funtowego banknotu, mimo, ze bilety kosztuje 35. – Zmienię w sklepie obok, będę za trzy minuty – Marcin prosi kierowcę. - Odjeżdżam za minutę – zapowiada. Marcin biegnie. Gdy wraca widzie odjeżdżający autobus. Dorota z walizką na ziemi, wyrzuconą przed chwilą z bagażnika, płacze.

Jasio mieszka w namiocie obok nas. Nie ma najmniejszego zamiaru wracac do domu, wierzy, że coś znajdzie. Ostatnie lata spędził w Grecji. – Przyjeżdżały Polki, cała autobusy, czekaliśmy parę dni, aż skończy się im pieniądze. Każdy wiedział, że mało która znajdzie robotę. Potem, jak nie miały już na jedzenie, proponowaliśmy im mieszkanie, pomoc…Oczywiście nie za darmo – Jaś znacząco puszcza oko. – Jak nie ma co jeść, człowiek wszystko zrobi. Jasio nie myśli wiele – mało co go interesuje, byle by mieć co zjeść, dach nad głową i pieniądze. Czasami mamy wrażenie, że rozmawiamy z dzieckiem.

Udaje mu się dostać prace na farmie. Podstępem. Para Litwinów, z którymi zbieraliśmy pokrzywy prosi Jasia o przekazanie nam informacji – Jest praca, bądźcie jutro w mieście. Jasio nic nam nie mówi, na umówione miejsce przychodzi sam i twierdzi, że nie byliśmy zainteresowani praca, ale on może ją przyjąć. Po kilka dniach Litwini przyjeżdżają z pretensjami. – Szukaliśmy dla was pracy, poleciliśmy was, a wy nam taki numer robici…

Tułając się po pośrednikach poznajemy Zbycha. Wysoki, bez górnej jedynki. Ma w Polsce 3 (czasem 2) knajpy, hektary pola, wielki dom, mieszkanie, i seki tysięcy na koncie. Uwielbia opowiadać o swoich „majątkach”. Przyjechał do Anglii, bo uwielbia podróżować. Kocha przygody. Pracuje za grosze (nie jestem tu przecież dla pieniędzy) bo przecież by się nudził. Opowiada o swoich miłosnych podbojach – Wszystkie Angielki na mnie lecą, jak wejde na dyskotekę nie mogę się opędzić. Zbycho w każdą niedziele jedzie na pchli targ. Za bezcen kupuje stary sprzęt audio, telewizory, rowery. Wysyła do Polski. – Zrobię interes życia, otworzę z tym komis – chwali się.

Ma kochankę, młodziutką Ukrainę. Dziewczyna przyjechała na praktyki z uczelni, postanowiła zostać. Jest nielegalnie, pracuje za grosze po farmach. Zbycho, który jak twierdzi ma mnóstwo układów i wszystko może, obiecuje znaleźć jej pracę. Kiedyś dziewczyna odwiedza mnie. - Pomóż mi znaleźć pracę – prosi. – Nie chce już mieszkać u niego, prosić do o chleb…Chodzimy po kajpach, sklepach, nitk nie chce zatrudnić dziewczyny. Za słabo zna język. Po co zatrudniać Ukrainę, bez pozwolenie na pracę, gdy tylko legalnych Polaków?

Mam szczeście. Widzę jak kobieta wywiesza karteczkę – potrzebujemy pracownika. Jeszcze nie skończyła przyklejać, jestem w środku. Mam pracę! Maleńki bar – ryby, kurczaki, frytki, zimne napoje. .. Tego samego dnia Marcin znajduje robotę w pubie.

Pracuję u Turka, złoty człowiek. Oprócz mnie zatrudnia swojego dalekiego krewnego z Turcji, z którym pracuję i dwie miejscowe dziwaczny. Roksi, cała wykolczykowana z wysokich glanach, ubrana na czarno, urodziła się i prawie całe zycie mieszkała w Londynie. Ma dość miasta – molochu. Cieszy ją spokojne życie w małej miejscowości. – Tu nie ważne ile, kto zarabia, gdzie pracuje, w co jest ubrany – mówi. – Tu człowiek ma prawdziwych przyjaciół. Chodzę z Roksy na koncerty, do clubów, poznaję jej przyjaciół – wielu jak ona, przyjechało z wielkich miast, szukają w Kornwalii ucieczki przed „wycigiem szczurów”.

Mój szef sam kiedyś nielegalny, wie, jakie jest życie. Gdy ktoś pyta o pracę, wydzownia do innyc tureckich barów, zawsze próbuje pomóc. Ma żonę Angielkę. Anna ma anielską twarz, wielkie błękitne oczy, przeszywający wzrok. Gdy na nocnej zmienie jakiś pijany klient się awanturuje, Anna wychodzi i wystarczy, że spojrzy. Turek nigdy mnie nie oszukał, nie raz odwoził po pracy do domu. W ostatni dzień nie było go. Lało jak z cebra, żegnam się, od Anny dostaję prezent, zestaw drogich kosmetyków. Nie mogę już czekać na szefa, jest bardzo późno, późno jutro o świcie wyjeżdżamy. Idę do domu. Turek szuka mnie, jeździ w tej i z powrotem ulica, którą idę do domu – chce się pożegnać. Dziękuje za pracę dla niego, życzy powodzenia.

Turek ma taka zasadę – nie wolno nigdy wyrzucać jedzenia. Jeśli zmiana dobiega końca, a zostało dużo kurczaków, trzeba dawać klientow podwójne porcje. Resztki bierzemy do domu – czasem jest tego tyle, że naje się pół pola.

Za pierwsze wypłaty kupujemy bilet do Bangkoku. Trzyma go Turek w swoim sejfie, w namiocie mógłby przemóc. Potem, co tydzień kupuejmy czeki podróżne, w antykwariacie przewodnik „South East Asia”. Turek kibicuje, podoba mu się nasz pomysł podróży.

Leje, zimno, niedługo koniec zmiany. Wchodzi zmarznięta grupa, dukają ledwo po angielsku, gdzie tu telefon. Polacy. Mówię, że nie ma telefonu, czekają na pośrednika, który miał ich odebrać. Chcieli zadzwonić, bo się spóźnia. Mogą poczekać u mnie.

Każdy w okolicy zna pośrednika, do którego jadą. Największy przekręciarz w okolicy, jego farma to obóz pracy, nikt, kto ma jakikolwiek wybór ani myśli o pracy dla niego. Marcin pracował u niego jeden dzień. Ciężka praca, na kolanach zbiera się z pola cebulki kwiatów, nie ma mowy o żadnej przerwie. Pośrednik obiecuje zapłacić od razu po skończonej pracy. Nie płaci, mówi, żeby zgłosić się po pieniędze za kilka tygodni. Choć wychodza grosze, Marcin i kilku znajomych, domagaja się sotro wypłaty. Dochodzi do awantury, przyjeżdżają „asystenci” pośrednika, wielcy, łysi „mięśniach” z Ukrainy. – Maci jakiś problem? – pytają. Marcin nigdy nie wrócił do tej pracy, ale poznał tych, co pracuja dla pośrednika na stałe.

Dwie kobiety, matka i córka z małej podkarpackiej wioski zapożyczyły się, żeby przyjechać do Wielkiej Brytanii. – U nas we wsi bieda, pracy nie ma – mówią. – Chciałyśmy popracowac kilka miesięcy, zarobić na remony domu, na życie, pomóc rodzinie. W telewizji mówili, że w Anglii jest mnóstwo pracy, że można zarobić. W lokalnej gazecie znalazły ogłoszeni – praca na farmie, wysokie zarobki, zapewnione zakwaterowanie, nie potrzebna znajomość języka. – Coś dla nas, a my całe życie w polu, nie boimy się ciężkiej pracy – zapewniają. Zapłaciły pośrednikowi kilkaset złotych. Pośrednictwo polegało na tym, że dał kobietok telefon do innego pośrednika, już w Anglii.

Kupiły bilet, wzięły po 500 funtów. Zapożyczyły się u krewnych, sąsiadów. Na miejscu wszystkie pieniądze, które miały ze sobą tafiły do kieszenie pośrednika. – Opłata za pracę, z góry za mieszkania…. Jakie mieszkanie… Gnieciemy się w nieogrzewanych barakach, po kilka osób w jednym pomieszczeniu – za pieniądze, które płąca za te „luksusy” miałyby przyzwoity pokój w mieście. Pośrednik zabrał im paszporty, niby wyrabia pozwolenie na pracę, choć Polacy pozwolanie nie potrzebują. Pierwsze dwa tygodnie głodowały, nie miały nawet na chleb, pomogli inni pracownicy, pożyczyli. I dziś właśnie pierwsza wypłata. Za dwa 7-dniowe, kilkunastogodzinne tygodnie dostają po 200 funtów. Płaczą. Teoretycznie zarobiły o wiele wiecej, ale pośrednik odbił podatek (fikcyjny), opłatę za dowożeni ich dop pracy (za te piniędze mogłyby codziennie jeździć taksówką), jakieś koszty manipulacyjne…. Te 200 funtów starczy im na opłaceni zakwaterowania i podłe jedzenie. Wracac do domu? Z czym? Z długami? Szukac innej pracy? Gdzie? Jak? Jak się dogadać? A jak jeszcze gorzej trafimy? Żeby choć na długi odrobić…

Za worek zebranych cebulek farmer płaci 80 pensów. Pracownik dostaje 30, czasem 40. Zarabia na wynajmie mieszkań, na dowozie do pracy, na zwykłym wyłudzaniu pieniędzy. To złoty interes.

Pytam więc chłopaków, czy znaja angielski, jeden mówi, że kilka słów. Pytam, czy wiedzą, jaka jest brytyjska płaca minimalna, ile płaci się podatków. Mówię, że jak by cos nie szło, niech idą do Job Center, jest praca w fabrykach, niech popytają w knajpach. Mówią, że w fabryce za grosze nie będą robić, a garów tym bardziej myć. Mówię, żeby uważali, nie ufali pośrednikom, nie oddawali paszportu. Śmieją się – praca super, zarobki kilkaset funtów, zani tu przyjechali dzwonili dzwonili wszystko wieszą. Pytaja ile zarabiam. - Pięć funtów na godzinę – Wybuchają śmiechem - oni maja obiecane na początek dziesięć. Wychodzi szef, mówi, żeby dać im cos ciepłego do picia, spakowac kurczaki, które chyba dziś już się nie sprzedadzą, a jak trzeba niech dzwonia z jego komórki. Polacy patrza pogardliwie. – I jeszcze jeszcze dla czarnego robisz…

Marcin znajduje prace w fabryce krabów. Zwalnia się z knajpy, gdzie mył gary. Szef smieje się – za parę dni będziesz powrotem. Tam nikt nie wytrzyma.

Kiedyś w fabryce pracowali miejscowi. Praca mordercza, ale bardzo dobre pieniądze. Gdy jednak do UE weszli nowi członkowie, właściciele nie widzieli sensu płacić, wiedząc że znajdą się Polacy za najniższą stawkę. Znaźli się, pensje spadły, Kornwalijczycy zwolnili się, klnąc pod nosem na przyjezdnych.

Na początek Marcin zabija kraby. Żal mu pieknych, olbrzmich morskich stworów. Krabowi wkłada się śrubokręt do głowy, trzask i już. Krabu walczą, bronią się. Maja potężne kleszcze. Gdy taki złapie, trzeba natychmiast złamać. Mógłby nawet odgryźć palec. Z olbrzymiego kłębowiska krabów ciężko czasem wyciągać kolejne ofiary, czasm krab spadni i ucieka, jakby przeczuwał co go czeka. Marcin prosi o zmianę stanowiska. Trafia na gotowanie. Dluga na wiele metrów metalowa rynna z wrzątkiem. W pomiesczaniu biało od pary, każdy w ochronnym, grubym ubraniu. Osoba z przodu wrzuca kraby, na końcu nastepny robotnik je wyławia specjalna metalową kratka. Trzeba wsadzać ręce do wrzątku, przed oparzeniem chronią grube metalowe rękawice, choć, gdy dostanie się pod nie choć parę kropli gorącej wody, boli niemiłosiernie. Rękawice straszliwie obcierają. Oparzenia, rany nie chcą się goić. Pracownicy maja na rękach strupy, blizny.. Po tych rękach, w szramach od czubków palców aż po łokcie rozpoznaje się tych, „co robią w krabach”.

Marcin, zgodnie z przepowiednią szefa, wraca do knajpy. Potem znajduje kolejną pracę, zajazd, sami Anglicy, tylko do pracy kilkanaście kilometrów. W sklepie ze złomem wynajdujemy tandem. Cudo. Trzeba tylko naprawić hamulce, dokonac kilka drobnych poprawek. Jedzimy nim po Kornwalii. Marcin jeździ do pracy.


CDN

sobota, 19 czerwca 2010

knıga cz 8

Zrobılo sıe goraca - ponad 40 stopnı - nıe ma jak wedrowka w takım upale po Efezıe - ale skoro turyscı daja rade - przewodnık tez powınıen :)

ı jedzıemy dalej z ksıazka - dzıs bedzıe troche smutnawo - o pozegananıu (choc tego slowa nıe lubıe uzywac - bo sugeruje ze juz tam nıgdy nıe wrocımy - moze lepıej - podowıdzenıanıu - ) Irandıı... A nastepny post tez bedzıe w klımatach celtyckıch - o Kornawalııı...


POZDROWIENIA!!!!


sweet heart of jesus

Na Krisa mówiliśmy „sweet hart of jesus”. Bardzo lubił nucić pieść zaczynającą się od tych słów. Dalej było „have mercy for us”. Tą pieśń powinni stop nucić jego „pracownicy”. Bo Kris nie miał ani grama miłosierdzia.

Kris był potężnego wzrostu, nigdy nie rozstawał się z kijem do hurlingu, miał twarz wyrośniętego dziecka, mięsiste wargi, raczej mało inteligentne spojrzenie. Hurling to celtycka, ukochana przez Irlandczyków gra, o zasadach podobnych nieco do angielskiego futbolu. Kij przypomina kształtem basebolowy, rozmiarem jest jednak o wiele większy i bardziej masywny. Kiedy Kris, nie miał kija w ręce, stał w sieni. Oczami wyobraźni widzieliśmy kij na naszych kościach. Mike był z rodzaju tych, którzy mogą go użyć. To, jakim przerażeniem napawał pracowników, mogło świadczyć, że mogliśmy się tego po nim spodziewać. Chyba dla żartów w kuchni umieścił nr na pogotowie i policję, gdzie należy dzwonić w razie wypadku na farmie.

Dlatego Marcin nosił nóż.

Ogłoszenie Krisa znaleźliśmy w irlandzkim Fasie, odpowiedniku naszego urzędu pracy. Podane warunki pracy, zarobki, pracodawca zapewnia zakwaterowanie. Zadzwoniliśmy – przyjeżdżajcie. Południe Irlandii, mała wioska. Kris wiezie nas na farmę, zadowolony, że mówmy po angielsku i może się z nami dogadac, bo z tym, jak się żali, zawsze jest problem. – Ci, co znają język wolą pracować w mieście – mówi. Dojeżdżamy. Na miejscu namioty z pieczarkami i dom dla robotników - przerobiona ze starej stodoły, sypiąca się rudera – na parterze kuchnia, pralka, stół. Na strychu pokoje dla bulharów. Nasz bez okna, niemiłosiernie duszny, podgniłe łóżko, powierzchnia kilku metrów kwadratocyh, wciśnięty pod dach, tak, że nie ma miejsca, gdzie możemy stać prosto. Za ten pokój dziad będzie nam odbijał od wypłaty 50 euro tygodniowo.

Praca zaczyna się o 6, czasem piątej. Trwa do oporu, nie raz do wieczora. W namiocie, gdzie rosną pieczarki ciemno, duszno. Pełno chemii, szkodliwych ponoć dla człowieka sporów grzybów. Anna z Rumunii, najstarsza tu stażem, mówi, że coraz częściej kręci jej się w głowie, czasem nie może sobie przypomnieć imion dzieci.

Dowiadujemy się, że nie ma zadnych godzinnych stawek, Kris płaci na akord, na początku zbiera się bardzo mało, więc przez pierwsze tygodnie zapłaci nam według uznania, czyli grosze. Dowiadujemy się, że praca w pieczarkach jest jednką z najciężych, jakie można sobie wyobrazić. A praca dla Krisa, to piekło.

Natasza jest Rosjanką z Estonii, kobiecina grubo po 60tce, często płacze. Prosi – ja wiem, że długo tu nie zostaniecie, wszyscy co przyjechali, uszli w Dublin. Zabierzcie mnie ze sobą do Dublina, są tam na pewno fabryki mebli, ja całę życie medla malowałam. Pięknie. Natasza jest z małej wsi wie, co bieda. – Ja już nic potrzebuję – mówi. – Ale dla dzieci… Młodzi, potrzebują pieniędzy, chcą lepiej żyć. Dzieci pracują w Anglii na truskawkach. – Mówią, że to dla mnie za ciężka praca, więc tą tu mi załatwili, nawet nie wiem jak, chyba z jakiegoś ogłoszenia – opowiada. – Żeby choć rok przetrzymać… Nie nie skarżę się do nich, nie chcę ich martwic … Nie możemy zabrac Nataszy. Gdzie by mieszkała? Czy miałaby szanse na pracę?

Jest młody Ukrainiec, wątły chłopczyna, wierzy, że jak nauczy się angielskiego, pojedzie do Dublina, znajdzie dobrą pracę, zarobi masę pieniędzy. – Właściwie to ja wszystko rozumię – zarzeka się. Natasza śmieje się. – Jesteś jak pies, wszystko rozumie, ale powiedzieć to nic nie potrafi.

Raz na jakiś czas czyści się namiot. Namiotów jest kilka, więc sprzątanie wypada średnio raz w tygodniu. Wyrzuca się stare pieczarki, myje wszystko środkiem z dużą zawartości chloru. Od tego też kręci się w głowie, ostry zapach zapiera dech w piersiach, pieką oczy. Raz zaplamiony ciuch nadaje się do wyrzucenia. Potem układa się nowe paczki z torfem na trzech poziomach – każda waży kilkanaście kilo. Układa Anna, po tylu godzinach ledwo stojąca na nogach, my z Marcinem, młody Ukrainiec i Natasza. Kris przykazał surowo dzis skończyć i pojechał do domu.

Jeden silny chłop z trudem może unieść blok. Rosjanka płacze, że nie da rady, że siądzie jej kręgosłup. Z każdego leje się pot, coraz wolniej idzie nam ukłaanie bloków, na dworze już ciemno. Mija 10, 12, 14 godzina pracy. Nie zrobiona nawet połowa. Pytamy Anny, czy musimy dziś skończyć. Nie ma dyskusji, oczywiście, że tak. Kiedy skończymy? Pewnie nad ranem… - A jutro na szósta do pracy? – Pewnie – Anna zła i zdziwiona, że musi nam tłumaczyć oczywiste rzeczy. Lepiej robić, a nie na próżno gadać. Z tego nic nie przyjdzie. Nie raz już tak pracowali i nikt od tego nie umarł. Jak chcemy mieć pracę musimy robić, co nam szef każe. Ona zawsze robi i w ten sposób unika problemów.

Buntujemy się. - Nie, nie kończymy! W tej chwili przerywamy pracę. Kobiety płaczą, jeśli my przestaniemy pracować, nie ma sensu, one same na pewno sobie nie poradzą. – To nie pracujcie, będzie na nas. Zabije nas! – lamentuje Anna. Marcin dzwoni na Krisa. Nie odbiera. Nagrywa się na sekretarkę. – Jest godzina 20a, pracujemy od 16 godzin i nie mamy ochoty pracować ani chwili dłużej. Kobiety płaczą. – Zabije nas! Zabije… Jeszcze nikt nie postawił się Krisowi, nie wiadomo co zrobi…

Rano „sweet heart” wpada czerwony ze złości. Z kijem. Woła Marcina. – Nie mam zamiaru i nie będę pracował po kilkanaście godzin dziennie – mówi Marcin. - Jak będziesz dużo pracował, będziesz silniejszy – cedzi przez zęby Kris. – Jestem wystarczająco silny. Marcin czuje w kieszeni nóż, Kris patrzy na kij.

Pewnego dnia, po pracy Kris zabiera wszystkie kobiety do domu. Jedziemy – ja, Anna i Rosjanka. Pytam, po co? – Sprzątać. Razy w tygodniu sprzątamy mu dom. Płaci, chociaż za to? Ze spojrzenia Anny wiem, że nie powinnam pytać. Sprzątamy spory dom, mocno zapuszczony, ciuchy walają się na ziemi, nie myte naczynia, pranie z całego tygodnia. Wycieramy kurze – zdjęcia – Kris z chłopcami, z którymi trenuje hurling, Kris na zawodach, Kris z bratem…Robię sobie herbatę. Anna kamienieje – jakby wpadł i zobaczył…. Boże…

Innego dnia Ana maluje się, elegancko ubiera. Widać, jaka z niej piękna kobieta, czarne kręcone włosy, ładne ciemne oczy. Perfumy, lekki makijaż. Ciężko uwierzyć, że to ta sama umęczona baba, w starych roboczych ciuchach. Przyjeżdża Kris i zabiera Annę na noc. Ponoć to normalne.

- Za pracę zapłaciłam mnóstwo pieniędzy, kilka rumuńskich pensji, pożyczyłam od rodziny – Anna była nauczycielką biologii, pochodzi z małego miasta. Jej mąż nie ma od lat pracy, mają dwoje dzieci, to jeszcze czasy, gdy w Rumunii panowała bieda. – Pieniądze poszły dla pośrednika, na załatwienie papierów, aby wjechać do Irlandii, na zakup fikcyjnej wycieczki, bilet na samolot, za załatwienie pracy. Pierwsze miesiące – koszmar, śmiesznie małe wypłaty, całe na długi, mordercza praca, przepłakane noce, potem zaczęło zostawać coś dla rodziny. Anna zaczęła przyzwaczajać się do ciężkich dni, do codzinnego zrywania się o świcie, do sposobu, w jaki traktuje ludzi szef. Postanowiła zagryźć zęby i wytrzymać. Tyle, ile będzie trzeba. – Nie mam po co wracać, jeszcze nie spłaciłam do końca długów, nie będę miała w Ruminii pracy, nie będą miała, z czego żyć… Te euro, które co miesić wysyłam to być albo nie być moich dzieci. Anna marzy by ściągnąć męża, potem może dzieci. Kris obiecał wystąpić dla niego o pozwolenie na pracę. Anna czeka. – Mi też kiedyś załatwi pozwolenie – mówi. Obiecał. Trzyma od miesięcy paszport, załatwia. Ale on nie jest najgorszy, naprawdę. Inni mają gorzej. Znam farmy, gdzie dziewczyny nawet do toalety nie mogę wyjść, za każde wyjscie mają odbijane z wypłaty… Uciec stąd? Dokąd? Bez paszportu, bez prawa pobytu, bez pieniędzy…

Kiedyś Anna wypłaciła zaległą wypłatę, Ukraińce, która przepracował u Krisa kilka tygodni i odeszla. Szefa nie było, Anna wiedziała gdzie leżą pieniądze i nie widząc w tym nic zdrożnego, wypłaciła. Kris wpada późnym wieczorem, siedzimy jeszcze w kuchni, Anna poszła wcześniej spać, tego dnia czuła się bardzo źle, nie zjadała nawet kolecji. Słyszymy z góry wrzaski, wyzwiska, trzaśnięcie drzwiami. Kris schodzi. Na drugi dzień Anna ma podbite oko.

Gdy Kris znowu pobił Ane, postanowiliśmy iść na policję. Pracownicy błagali nas, abyśmy tego nie robili. Byli nielegalnie, bali się deportacji, utraty pracy, powrotu do kraju z niczym. Nie powiadomiliśmy ani policji, ani FAS.

Chyba żałujemy.

Po pierwszej wypłacie (po 100 euro za tydzień pracy, codziennie ponad 12 godzin) wyjechaliśmy. Wstaliśmy przed świtem, cichutko spakowali się. Szliśmy przez odludzie, pustą drogą do najbliższego miasteczka, skąd jeździł autobus. Z nadzieję, że nie spotka nas po drodze Kris. Nie baliśmy się, prostu nie mieliśmy go ochoty więcej oglądać.

Mamy dość Irlandii, dość bulharstwa. Wracamy do Polski. Autobus pełen tych, którzy po wejściu Polski do Unii rzucili się na Irlandię. Wracają bez pracy, bez pieniędzy. Jedni klną na pomysł wyjazdu, na tych, co natchnęli ich ideą pracy na Zachodzie. Inni ciągle pełni nadzieji, opowiadają historię o tych, co im się udało. Przeczekają w Polsce pierwszą falę Polaków, odłożą znów trochę pieniędzy, podszlifują język i spróbują znowu. Poznajemy dwóch studentów. Nie znaleźli pracy, szukali w Szkocji, Irlandii, zjeźdzli wzdłuż i wszeż Zieloną Wyspe, zobaczyli spory kawał Szkocji. – Nikt nie zabierze nam tego, co zobaczyliśmy. Planowali być rok. – Rodziny się uciesza, nie starcimy roku. A w przyszłe wakacje znowu spróbujemy. Już wiemy, jak się przygotować, na co liczyć.

W Londynie przesiadka. Dworzec Victoria Station pełen Polaków. Wychodzimy. – Rodacy dajcie papierosa, dajcie funta – zaczepiaja nas podpicie mężczyźni. W autobusie rozmowy. – Jeszcze bym posiedział, ale mam zawiasy i musze się stawić. – Mam dwie kamery i super laptopa – Ja mam aparat, opchnę za kupe kasy, nóweczka – Niektórzy chwalą się, jak zatrudniali się w dobrych hotelach i kradli, potem znikali z rzeczami wyniesionymi z pokojów. Inni chwalą angielskie sklepy z elektroniką, drogimi ciuchami, kosmetykami. – Nikt nie piluje, wynosisz, co chcesz. Opchnę co mam, kupię fajek i wódki na sprzedaż i wracam z powrotem.

CDN

niedziela, 13 czerwca 2010

knıga cz 7

hej hej - znowu zalegloscı... praca praca praca...
ale.. cd

LEGALNI

Polska wchodzi do Unii. Tego dnia zdobywamy Ben Nevisa, najwyższy szczyt Wielkiej Brytanii. Wstaliśmy o świcie, po ciężkiej nocy „na dziko”, poranna kawa w McDonaldzie, jedynym czynnym tak wcześnie. Na pierwszych stronach gazet infromacja o nowych członkach Unii. Witamy w Europie! Od dziś jesteśmy tu legalnie, pracujemy legalnie, możemy otwierać konta, skarżyć się w urzędach, gdy pracodawca okaże się nieuczciwy, możemy wszystko... Wchodzimy na górę, tu kręcono wiele scen z Bravehearta. Gdy ginie ukochana Wallesa, szuka go wzrokiem, właśnie po stokach Ben Nevisa. Na Ben Nevisie cokolwiek tylko kilka dni w roku, gdy nie ma zachmurzenia. I dziś jest ten dzień. Ze szczytu zobaczymu nawet odległe Hebrydy…

Mnóstwo turystów. Pytają skąd jesteśmy. Gratulacje, gratulacje, gratulacje. To wasz wielki dzień. Na pewno zapamiętacie go na całe życie. Ucieka nam autobus, wracamy stopem do naszej wioski. Zatrzymuje nam się eksluzluzywne auto. Menedżerowie brytyjskiego odpowiednika naszej Telekomuniakcji. Trwa bieg wzdłuż jeziora Loch Ness, a oni jako sponsor oglądają, sprawdzają, robią zdjecia. Podwożą nas do samego Inverness. Też gratulują Unii.

Kończy się sezon, jeździmy, wędrujemy po Szkocji. Przed wyjazdem MrGrant pyta o Polaków, mówi, że Szkotów nie ma, że chyba zacznie zatrudniać cudzoziemców, pyta jak ich znaleźć, gdzie dać ogłoszenie, czego będą potrzebować, czy będą mówić po angielsku, a jak nie – to jak się z nimi dogada. Mówimy, że powinien zapewnić im jakies zakwaterowanie. Grant myśli o zakupieniu kilku przeczep kempingowych.

Żegnamy się, Grat jak zawsze szarmancki, uprzejmy. Ściska nam mocno dłonie, dziękuje za pracę, zaprasza, jeśli kiedyś jeszcze chcielibyśmy u niego popracować. Za kilka dni na naszym koncie ma być wypłata za 2 ostatnie tygodnie. Przemierzamy pieszo Szkocję ze wschodu na zachód. W pierszym miasteczku na zachodnim wybrzeżu sprawdzamy stan konta. Nie ma pieniędzy. Grant nigdy nie spóźniał się…. Dzwonimy. Odbiera żona, coś tam kręci, niby jakiś problem z przelewem, ale pieniądze jutro będą na pewno. Nie ma jutro pieniędzy, czekamu jeszcze jeden dzień. Na koncie dalej brakuje kilkuset funtów. Dzwonimy. Pierwsze pytanie Mr. Granta – A to wy jesteście jeszcze w Szkocji? - Wielkie zdzoiwnie, że tak. - Ile jeszcze będziecie? Bardzo długo i jak jest jakiś problem podskoczymy do pana, mr Grant i osobiście odbierzemy pieniądze. Nie, nie wybieramy się jeszcze do Polski. Naprawdę myślał Mr Gratn, że pojechaliśmy już do Polski? Przeciez mówiliśmy, że będziemy jeszcze kilka tygodni zwiedzać Szkocję… Pieniądze są na drugi dzień.

Tradycji stało się zadość. Bulhar nie może dostać ostatniej wypłaty. A jeśli już to nie od razu.

O hippisie ludożercy

Przeszliśmy cudnym szlakiem Szkocję od jeziora Loch Ness po wyspę Skye. Potem wyspa Lewis, jedyne miejsce, gdzie na co dzień ludzie wciąż mówią po gaelicku. Angielski jest tu drugim językiem, a starsi ludzie nie znają go wcale, co z dumą podkreślają. Na Lewis nie wypada pytać o drogę, o godzinę po angielsku. Lepiej nauczyc się kilku gaelickich zwrotów. Słysząc jak je przekręcamy straszliwie trudna dla nas słówka, rozmówca na pewno odpowie po angielsku, ale jego sympatia jest już po naszej stronie.

Jednocześnie wyspa zamieszkana przez konsereatywanych protestantów, w niedzielę zamyka się tu place zabaw dla dzieci, aby nie naruszać powagi świętego dnia. Jeździmy autostopem. Poza małymi wyjątkami zabieraja nas turyści, miejscowi nie lubią włóczęgów. Po co się włóczą? Dlaczego nie zajmą się uczciwą praca? Co ich po świecie gna? Bierze nas szwedzkie małżeństwo. – W młodości przemierzyłem Szkocję autostopem, zabrałem żona tą samą trasą – opowiada kierowca. – A Lewis to moje ulubione miejsce. Taka egzotyka w Europie – takich miejsc na naszym kontynacie jest coraz mniej…

Na wyspie są kamienne kręgi, kamiennie domy. W tych domach, budowanych z samego kamienia, bez żadnej zaprawy, z grubymi na metr murami, jeszcze do lat 70-ych. mieszkali ludzie. Przy wielkich sprzeciwach mieszkańców wysiedlono ich, dano domy zastepcze, a kamienne przemieniono w muzea lub hotele. Są obronne wieże, olbrzymie budynki – twierdze, wysokie na kilkanaście metrów, z podwójnymi murami, w środku których znajdowaly się mieszkania dla ludzi. Mają tyle lat, co rzymska cywilizacja.

Ale największa sensacja wyspy to kręgi w Callanish, starsze o Stonehage, odkopane całkiem niedawno. Pewnego dnia farmer zahaczył pługiem o wielki kamień. Głazu nie dało się ruszyć. Przyjechali archeolodzy, usunięto ziemię, świat zobaczył olbrzymie głazy ułożone w kręgi, wzory, najwyższe mają po pięć metrów wysokości. Budowano je prawdopodobnie wtedy, gdy Egipcjanie piramidy – szacuje się, że mogą mieć nawet pięć tysięcy lat. Do końca nie wiadomo, do czego służyły. Znaleziono obok ludzie szczątki – może były miejscem składania ofiar? Może cmentarzem.. Na pewno było rodzajem księżycowego kalendarza, ich układ wyznacza dokladnie strony świata. Kamienie są tak ułożone, że z lotu ptaka tworzą celtycki krzyż. To oczywiście przypadek, bo ich tajemniczy, neolitycznie twórcy nie mieli z Celtami nic wspólnego.

Zwiedzamy kręgi, żadnych turystów, zachodzi słońce, Mgła, wrzosowiska, bagna. Zaczepia nas stary hippis. W dradlockach do pasa, kolorowych, znoszonych ciuchach, koralikach na szyi. Mieszka w opuszczonym domu niedaleko stąd. Sadzi sobie jakieś warzywa, zioła, codziennie przychodzi w kręgi. Ma tu, jak mówi, mistyczne przeżycia, spotęgowane zapewni przez palony haszysz. Hippis ma psa, wielki, łaciaty liże Marcina jak najęty, jakby Marcin był zbudowany z najlepszej psiej karmy. Hippis radzi rozbić się przy innym, mniejszym kręgu, na małym wzniesieniu, gdzie nie ma bagniska. – Bo tu wszędzie podmokło, to jedyne suche miejsce pod namiot w tej okolicy… Częstuje nas, czym ma, życzy dobrej, spokojnej nocy.

Zachodzi słońce, gdy stawiamy namiot. Siada mgła, wkoło nic, ponure, sine morze, chmurne niebo i ciągnące się kilometrami wrzosowiska. Kręgi. I Marcin już wie. – Ta atmosfera, kręgi – tłumaczy na drugi dzien. - To pustkowie…. Nagle zrozumiałem. Hippis jest ludożercą. Daje psu resztki ludzkiego mięsa, dlatego mnie tak lizał. W namiocie jesteśmy bezbronni. Wie, gdzie biwakujemy. Resztki po nas wyrzuci gdzieś w torfowisko. Nikt nas nigdy nie znajdzie. Nawet nas tu szukać nie będą. Nawet nikt nie wie, że tu jesteśmy..

Śmialiśmy się z tej historii wiele lat. Kilka lat później w angielskiej gazecie czytam o wyspie Lewis. Policja zatrzymała kilkadziesiąt osób, członków sekty. Są oskarżeni o odprawianie satanistycznych rytuałów, na pewno zabijali zwierząta, podejrzewani są też o zabójstwa ludzi, a nawet kanibalizm. Prawdopodnie mają wiele wspólnego z zaginięciami turystów, które od wielu lat notowano na wyspie, a których ciał nigdy nie odnaleziono...

Wyjeżdżamy, dworce, autobusy, pociągi pełne Polaków. W przeciwną stronę. Jada na podbój Wielkiej Brytanii. My wracamy.

IRLANDIA – DO TRZECH RAZY SZTUKA

Nie dojechaliśmy do Polski. Byliśmy w Glasgow, już kupowaliśmy bilet do Londynu, skąd chcieliśmy złapać coć do Polski, gdy rozdzwonił się telefon. Kumple z Irlandii. Jest super, mnóstwo pracy, jesteśmy legalnie! Na pewno coś znajdziecie. Przyjeżdżajcie! Euforia pierwszych dni, gdy Polacy mogli wejść do urzędu pracy, gdy nieuczciwy szef nie miał już starego argumentu – Jesteś tu nielegalnie i co mi zrobisz? Kilku naszych znajomych, od miesięcy, nawet lat mycia garów, sprzątania znalazło pracę w zawodzie. Wielu Polaków ściąga żony, dzieci.

Kupujemy bilet do Belfastu, potem udajemy się do Dublina. Po raz trzeci spróbujemy szczęście nad Liffey. Po drodze jeszcze zastanawiamy się, czy by nie pomieszkać w Belfaście, mieście, które zawsze się nam podobało, telefon jednak nie milknie. Odzywają dublińskie wspomnienia. To miasto ma w sobie coś niezywklego, sprawia, że tęskni się za nim. Niby nic niezwykłego, ani najpiękniejsze, ani najciekawsze, brudne, zatłoczone, ale atmosfery Dublina się nie zapomina.

W Dublinie pełno Polaków, pełno ich w Fasie, w pośrednikach. To masowe ruszenie. Są świetnie znający język absolwenci uczelni, marzący o pracy w zawodzie, są tacy co nigdy jeszcze za granicą nie byli, ani słowa po angielsku, tylko w gazecie wyczytali że w Irlandii jest praca i zarabia się kilka eura na godzinę. Tylko nie doczytali, ile kosztuje chleb, ile bilet na autobus. Zdziwieni, że nikt ich nie rozumie, gdy po polsku pytają, ile kosztuja papierosy. Wsiedli w autobus, w samolot tanich linii lotniczych i przyjechali. Bez pomysłu, gdzie zamieszkają, jak znajdę pracę. Nie wiedzieli, że za najtańszy nocle trzeba zapłacić kilaknascie euro, że pracy nie dostaje się z dnia na dzień, że nikt nie powita ich na lotnisku. Nie znają naszej starej bulharskiej zasady – Nikt cię tu nie zapraszał, nikt cie tu nie chce i nikt cie tu nie potrzebuje… Jak już tu jesteś nie czekaj na niczyją ponoc, radź sobie sam.

- Ci Polacy nas zaleją – lamentuje starsza pani w autobusie. – Ja tam do nich nic nie mam. Ale idę dziś do sklepu, od tylu lat tam chodzę, proszę o zapałki, a sprzedawczyni mnie nie rozumie…

Umawiam się na spotkanie w sprawie pracy, maleńki restauracyjka na płw. Howth, kilka kilometrów do Dublina. Praca – żadna rewelacja, żadne pieniądze, tyle, że miejsce przecudne. Ale na to nikt nie patrzy. Pod knajpką tłum, sami Polacy, ledwo mieszczą się, gdy szef zaprasza do środka. W ręku każdego cv, z którego wynika, że całe dotychczasowe życie spędzili w restauracjach, barach i na kursach angielskiego. Są dwa miejsca. Szef, długowłosy, w lenonkach, z wykształcenia prawnik, mówi, że ci, bez pozwolenia na pracę proszeni są o wyjście. Wychodzi dwóch Azjatów. Prosi też o wyjście nieznających angielskiego, nie wychodzi nikt. – Wymagam biegłej znajomości – zaznacza. Wychodzi jeden chłopak. Pyta, czy jest jakiś Irlandczyk. Zgłasza się kobieta. – Dostaje pracę – mówi. – Rozumiecie, ja uważam, że Irlandczycy muszą mieć pierwszeństwo. Mam jeszcze jedna miejsce… Pyta, kto jest z Polski. Wszyscy podnoszą ręce… - Zatrudnia dwie osoby, po pół etatu. Praca na przerwanie. Ale kolega, które dostał pracę razem ze mną, chce tylko przetrwać. Absolwent chemii liczy, że znajdzie pracę w zawodzie, szuka już od wielu tygodni, na razie nikt nawet nie zaprosił go na rozmowę. Ale nie poddaje się, nie ma pieniędzy, ale popracuje w knajpie, coś odłoży i dalej będzie szukał.

Marcin w tym czasie próbuje sił na budowach. Agencje upychaja na budowach jak najwięcej osób się da, praca jeden dzień jest, drugi nie ma. Czasem człowiek przyjdzie rano do pracy i słyszy, że dziś dla niego nie ma zajęcia, niech dzwoni jutro. Czasem agenci kłamią właścicieli, że ich pracownicy to specjaliści. Więc nie mający pojęcia ludzie budują stacje kolejki podmiejskiej, domy. Stawki za godzinę, dotychczas na budowach legendarnie wysokie, spadają z dnia na dzień.

W marketach sami Polacy – klienci i obsługa. W autobusach pojawiają się rewizorzy, w sklepach bramki. Irandczycy najpierw po cichu, potem coraz głośniej zaczynaja narzekać. W knajpianych ubikacjach pojawiają się napisy „Pols go home” – to te najdelikatniejsze. Dochodzi do pierwszych bójek między miejscowymi a Polakami.