poniedziałek, 29 czerwca 2009

Bukitinggi

Bukitingi, 181 dzien podrozy

Jak pachnie raflezja

Jutro opuszczamy slodkie Bukitinggi - spedzilismy tu ladnych pare dni... Ale jest to jedno z tych miasteczek, w ktorych mozna by siedziec i siedziec... Z dnia na dzien, z godziny na godzine coraz bardziej podoba nam sie Indonezja...

Jak tak bedzie dalej - to Indonezja zostanie jednym z naszych ulubionych krajow - ma wszystkie zalety chaotycznych azjatyckich krajow (troche tu jak w Indiach), nie majac ich wad. Ciagle szokuja nas ludzie - tak przyjaznie nastawionego narodu jeszcze nie spotkalismy - ciagle ktos nas zaczepia, zagaduje (calkiem bezinetresownie :) - kazdy mijajacy nas przechodzien, kierowca usmiecha sie... A przy tym nikt tu niczego nie wciska, nie namawia....

Mieszkamy w calkiem fajnym hostelu (choc nie ma biezacej wody i prad ciagle siada - ale jestesmy na Sumatrze - tu to n0rmalne) - ktorego wlasciciel, Niemiec, jest skarbnica wiedzy o tym regionie swiata. Mieszka na Sumatrze od wielu lat (dlaczego? zona.... przemila Indonezyjka) - jest pierwszym i jedynym czlowiekiem, ktory stworzyl kompletna mape Sumatry dla gpsow - pracuje nad nia ponad trzy lata - wszystko osobiscie zjezdzil i zaznaczyl - i mapa jest juz w naszym gps-ie :)

W miasteczku, i jak powiedzial nam Niemiec, w calej Indonezji, nigdy nie jest cicho, a jak jest - to nie jestesmy w Indonezji. I swiata to prawda, do kilku dni nie zaznalismy ani chwili ciszy. Muzeini, nawolujacy z meczetow, glosna muzyka plynaca ze wszytskiego (domow, knajp, samochodow, autobusow - musi byc na full i bardzo mozna basy), nieustanne karaoke, spiewy, tance na ulicy do bialego rana, a jeszcze czasem przejdzie jakas parada, no i motory bez tlumikow - najmodniejsza rzecz w miescie i uliczni grajkowie (zreszta spiewajacy calkiem przyzwoicie)... Do tego stukanie kopyt - dziek chyba najcichszy i najprzyjemniejszy - bo w Bukitinggi zamiast taksowek mamy zaprzezona do wozka konie....

Wczoraj postanowilismy zobaczyc raflezje - najwiekszy kwiat swiata - majacy kilakdziesta centymetrow w obwodzie i wazacy nawet 12 kilo. Problem z raflezja jest taki, ze rosnie w dosc gestej dzungli, kwiatnie sobie raz tu, raz tam - i ponoc nie da sie jej znalezc bez przewodnika. Postanawiamy jechac sami, ale w wiosce, skad idzie sie do raflezji, zaczepia nas przewodnik - miejscowy, sympatyczny, nie chce duzo - przynajmniej o polowe mniej, niz licza za zobaczenie kwiatka agencje - ok, idziemy. Przewodnik opowiada nam o dzungli, poakzuje trawe cytrynowa, cynamonowiec - na poczatku idziemy przez niezywkle malownicza wioske, pola uprawne, gdzie na terasach ludzie wlasnie zbieraja ryz - a potem zaczyna sie zabawa - nie dosc, ze dzungla jest wyjatkowo gesta i ciemna (nad nam zamiast nieba, gaszcz rosli), to jeszcze ostro pod gore - slizgajac sie po korzeniach, ciagle wilgotnej ziemi - jestsmy cali w blocie... Ale jest i raflazja - a nawet dwie - jedna juz troche czerniejaca (kilkudniwa), druga piekna, czerwona. Az ciezko uwierzyc, ze to tylko kwiat - jego platki sa twarde jak drewno... Raflezja ponoc starszlwie cuchnie zgnitym miesem - owszem, won moze nie jest najpiekniejsza... Przewodnik opowiada nam o zwyczajach kwiata - ktory rosnie z liany, ktorego nasiona wyjadaja wiewiorki.....
Podziwiamy sobie kwiatka (kwiatczysko raczej :), focimy (oj, ciezko, ciemno, mokro i stromo) - gdy zaczyna lac - rownikowa porzadna ulewa. Teraz dopiero sobie pojezdzimy po korzeniach... Dobrze ze sa liany, mozna sie przytrzymac - ale droga w dol nie jest wesola. Przewodnik urywa gigantyczne liscie - beda robic za parasol..
Czy znalezlibysmy raflezje sami? Chyba nie... A na pewno zajeloby nam to wiele czasu... I czasem warto, trzeba dac zarobic miejscowym...

A dzis wybralismy sie nad jezioro - serepntynami, przez dzungle w gore - piekne, z czysta woda, otoczone wysokimi gorami - chodzilismy sobie po wioskach, kupilimys dziwnego owoca - juz tyle jestesmy w Azji, a ciagle nas cos zaskoczy, gdy myslimy, ze skosztowalismy juz wszytskich mozliwych owocow - na bazarze lezy sobie niewinnie cos czego jeszcze nie widzielismy... I kuszoco pachnie...

Wracajac patrzylismy jak chmury ukladaja sie na grzbiecie wielkiego wulkanu, z ktorego ciagle dymi... A teraz czas na pakowanie - zawsze, gdy zostajemy gdzies dluzej niz jeden dzien, pakowanie jest czyms naprawde skomplikowanym... A wiec czas na nas... Pozdrawiamy :)

sobota, 27 czerwca 2009

Z Batam na Sumatre

Bukkittingi, 179 dzien podrozy, ok. 10 tys km od domu, ok.20 tys. km przejechanych :)

Sumatra: Wsrod dzungli i wulkanow

Stalo sie - cud niemal -jestesmy na biezaca z blogiem - wszystkie zaleglosci nadrobione :) a przy okazji jutro minie "polrocznica" naszego wyjazdu! Jest co swietowac:) W dodatku dzis przekroczylismy Rownik-stalismy jedna noga na polkuli polnocnej, druga na poludniowej... :) Po czym Polnocnej, naszej, powiedzielismy na razie dowidzenia- i oto jestesmy na Poludniu:)

Hej- dziwnie sie tak na biezaca pisze:) Pozdrawiamy wszystkich, ktorzy nas czytaja (mamy nadzieje iz takowi istnieja), dziekujemy za komentarze - szczegolnie Ucziemu :)
Jestesmy w Bukkittingi, malym miasteczku,polozonym nad wawazem, u stop 3 poteznych, czynnych wulkanow, otoczonym wspaniala rownikowa dzungla. Rownikowa -najbardziej jak moze byc - bo tu wlasnie przebiega Rownik - dzis nawet udalismy sie do wioski Bonjol, gdzie wielka brama nad droga informuje podroznmych, ze wlasnie przekraczaja Rownik - napstrykalismy fotek na linii znaczacej Rownik, poskakalismy sobie z jednej na druga polkule - i jak na Rowniku musi byc - zmoczyla nas do suchej nitki rownikowa ulewa... A potem jechalismy z powrotem do miasta, patrzac jak paruja porosniete gesta dzungla wzgorza...

Jestesmy juz prawie tydzien w Indonezji (najwieksze panstwo-archipelag na swiecie i najwiekszy kraj muzulmanski), i jak na razie - kraj ten bardzo pozytywnie nas zaskoczyl - oczywiscie krajobrazy rzucaja na kolana (tego sie akurat spodziwalismy),ale nie liczylismy na to, ze bedzie to kraj tak przyjaznych, szczesliwych i wyluzowanych ludzi... Indonezyjczycy, przynajmniej ci z Sumatry sa cudowni :) - ciagle przyjaznie nas zagaduja, pomagaja, pokazuja droge i poza jednym niechlubym wyjatkiem - nie oszukuja:) Oby wiec tak dalej...

Nasza pierwsze chwile w Indonezji - Batam,najdrozsza wyspa kraju, wlasciwie same kurorty,kasyna dla zamoznych turystow. Wychodzimy z portu, jest juz ciemno i od razu otacza nas stado taksowkarzy - gdzie jedziemy? gdzie spimy? juz maja dla nas hotel, juz pakuja nas do samochodow. Nigdzie nie jedziemy, nigdzie nie spimy - taksowkarze na Batam sa wyjatkowo upierdliwi - za nic nie chca sie odczepic. Do miasta jest 20 km - nie mamy zamiaru sie tam udawac, chcemy przespac sie gdzies przy porcie, skad rano poplyniemy na Sumatre. Przy porcie jest nawet spory las, pewnie mnostwo miejsca na namiot - ale nic z tego, nie mozemy uwolnic sie od taksowkarzy - ida, jada za nami krok w krok. Przekonujemy ich,zeidziemy do miasta piechota, i udajemy sie w kierunku miasteczka -przez kilka kilometrw jada za nami, trabia, namawiaja. Wkoncu,moze po godzinie daja sobie spokoj, co oczywiscie nie przeszkadza kazdej przejezdzajacej taksowce trabic i zatrzymywac sie z niesmiertelnym pytaniem - Gdzie idziecie?(swoja droga,na Batamie jest chyba wiecej taksowek niz ludzi...). Chyba schowamy sie pod ziemie...
Idziemy ponad godzine, bez pomyslu co zrobimy z tak pieknie rozpoczeta noca -przydaloby sie wyspac po intensywnym zwiedzaniu Singapuru.. Ale gdzie - po drodze same drogie resorty, namiotu nie ma na razie gdzie rozbic... Jak nie wiaodmo co robic - nalezy isc przed siebie - zawsze tak czynimy i zawsze sie sprawdza :) Wiec idziemy - trafiamy na jakies miasteczko, ulice ze sklepami -przynajmniej cos zjemy i sprawdzimy ceny - w markecie zaczepia nas mlody indonezyjczyk (znowu taksowkarz?) - pyta, gdzie spimy, jesli nie wiemy, zawiezienas do hotelu, nic od nas nie chce, ma motor, wiec wezmie Marcina,sprawdza hotel i jak bedzie ok, wroca po mnie. Wracaja - hotel oczywiscie ok, ale nie dla nas - jakis straszny wypas. Indonezyjczyk nie widzi problemy - mozemy spac w pokoju jego dziewczyny. Nie chce za to ani rupii. - Chce wampomoc-mowi i wypytuje o nasza podroz.
Pokoj jest malenki, bez okna,ale przytulny i czysty. Jestsemy w czyms w rodzaju hotelu robotniczego - ludzie milo nas witaja, pozdrowiaja.Joga (tak ma naimie naszwybawca) widzi, ze jestesmy zmeczeni, a jutro musimy bardzo rano wstac na prom - zyczy nam dobrej nocy i szczesliwej podrozy i instruuje co rano zrobic z kluczem.Witamy w Indonezji:)- zegna nas...

Prom odplywa o 7 rano - w porcie jest kilkanascie agencji sprzedajacych bilety - kazda w tej samej cenie, na ten sam prom -sprzedawcy glosna krzycza na widok kazdego potencjalnego klienta - przekrzykuja sie, halasuja jak moga, aby to u nich kupic bilet... Taki loklany markieting.
Plyniemy kilka godzin, wzdluz namorzynowych lasow, porosnietych dzungla wysp. Potem kilka godzin autobusme (patrzymy przez okna na Sumatre - na male wioski, dzungle, ludzi) i jestesmy w Pekanbaru. Jako ze miasto wielkie i nieciekawe - postanawiamyod razu udac sie na zachod, w gory - do Bayakombo - nie mamy pieniedzy na bilet - ale kierowca mowi, ze nie ma problemu, zatrzyma sie przy bankomacie, a gdy zaden bankomat nie chce wypalcic nampieniedzy (w jednym nie ma pradu, drugi chwilowo zamkniety) - jeden z pasazerow pozycza nam pieniadze. Wjezdzmy w gory, ostre serpentyny, wkolo dzungla, robi sie noc...Po drodze zatrzymujemy sie w knajpie i po raz pierwszy kosztujemy indonezyjskiego jedzenia -i co? tanie i baaardzo dobre:)
W miescie jestesmy o polnocy - udaje nam sie (nie od razu) znalezc bankomat, zegnamy sie z nasyzmi wspolpasazrerami i... idziemy na policje. Jestesmy zmeczeni, nie mamy sil szukac hostelu - mundurowi na pewno znaja miasto i cos nam poradza... Policjanci milo nas witaja, jakby zupelnie nie zdziwila ich nasza obecnosc, smieje sie, ze mozemy spac w komisariacie, potem chyba z godzine jezdza z nami po miescie (dopiero drugi dzien w Indonezji, a juz w radiowozie..) - szukaja hostelu - woza nas po jakis drogich hotelech, usilujemy im wytlumaczyc, ze chcemy cos taniego... (polijanci starsznie martwiasie, ze nie mowia najlepiej po ang8ielsku i pytaja, jak jest z polskimi policjantami - pocieszamy chlopakow, ze nasi tez nie mowia... :) - w koncu rozumieja - i jestesmy w tanim hostelu, 100 m od komisariatu....

A na drugi dzien udalismy sie do Bukkittingi.... Co bardzo sobie chwalimy, bo siedzimy tu juz czwarty dzien.. :)

piątek, 26 czerwca 2009

Singapur

Nie taki diabel straszny....
Niedziela w Miescie Lwa
Najdrozsze miasto w tym regionie swiata - gdzie obiezyswiata czeka bankructwo, wielka metropolia 100 km od rownika - gdzie na pewno sie ugotujemy i utopimy we wlasnym pocie... Tak wyobrazalismy sobie Singapur. A nie bylo wcale tak zle...

Jedziemy sobie zwyklym miejsckim autobusem za niecale 2 zlote do Singapuru -ladne kikadzista kilometrwo, do tego odprawy graniczne - na jeden bilet mozna wsiadac i wysiadac - bus z Jahor bahru do Singapuru to swietny interes. I zupelna taniocha - niestety jedyna tania rzecz w Singapurze.... :(

Odprawa graniczna - szybka, mila, wszytsko nowoczesne, zamiast "pogranicznikow" automaty, gdzie wsadza sie paszport, zamiast pani z termometrem kamera termowizyjna, ktora wylapuje osoby z podwyzszona temparatura (swinskogrypia panika - zastanawiam sie, co roia z tymi, ktorzy maja temparature, marcin twierdzi, ze odstrzeliwuja...) - i jestesmy w Sngapurze. Nie potrzebujemy wizy - milo nam ;), choc jeszcze w Malzeji jakis podejrzany typek usilowal wmowic nam ze musimy kupic od niego wize do Miasta Lwa za 30 dol... Ta...

Zanim wysiadziemy, przechodzimy rownikowa burze, deszcz leje sie strumieniamy, na szczesce konczy sie, gdy jestesmy na miejscu - w centrum miasta. Jest kolorowo, neonowo, wiezowcowo. Mimo, ze juz dosc pozno, ulice pelne ludzi, kusimy sie na sok ze smoczego owocu -z lodem, czego absolutnie nie wolno robic w tym klimacie (ameby i inne sprawy) - ale ponoc Singapur ma krystalicznie czysta wode.... Troche tu podobnie do Malezji, czuc jedna ze jestesmy w innym swiecie, a azjatycjiej eklawie bogactwa, luksusu i supertechniki. Singapur to po Japonii, najbogatsze pastwo Azji i jedno z najnowoczesniejszych na swiecie. Jego mieszkancu to kulturow-religijno-etniczna mieszanka, choc wiekszosc to Chnczycy. Oficjalnym jezykiem jest angielski - swojska nam wiec widziec wszytskie napisy i informacje po angielsku. Wielu "budzetowych" turystow omija to miejsce - ze wzgledu na ceny - i sa one faktycznie wysokie, szczegolnie w porownaniu z sasiadami Sinagpuru - jest tu co najmniej dwa razy drozej niz we wcale nie najtanszej Malezji... Choc w porownaniu z Europa - starszliwe drogo nie jest...

Trzeba by znalezc tani nocleg - a to ponoc problem, bo wszytsko co tanie - pelne (tani to ok. 10 euro za osobe w wyjatkowo obskurnym miejscu). W jednym z hosteli wlasiciel radzi osc do pobliskiej knajpki, przejsc na zaplecze i tak spytac o miejsce do spania - Nie jest oznaczone, ale niedrogie - mowi. - I powinni miec jakis wolny pokoj. Idziemy zgodnie ze wskazowkami, wszytsko sie zgadza. Za knajpka stoi blok, w nim na 4 pietrze cos w rodzaju recepcji - nic tu nie pisze o zadnym hostelu, ale mezczyzna tanio (jak na Singapur) wynajmuje na pokoj - jedziemy na osme pietro, gdzie zamieskzamy, mijamy mocno umalowane dziewczyny - Wychodza do pracy - usmiecha sie mezczyzna. Orientujemy sie, ze prostytutki to glowne lokatorki bloku (hostelu?). Ale - co nam to przeskadza, nawet jak jest tu cos w rodzaju domu publicznego? Mezczyzna jest mily, pomocny. Zdadza, ze od dawna nie udziela schronienia "backapersom" - WYnajmowali pokoj i spali po dziesieciu - mowi. Decydujemy sie, za rada mezczyzny zresza. zosatc tylko jedna noc. - Mozecie zostawic u mnieplecaki, w dzien zwiedzic miasto, a wieczorem wziac prom - radzi. Racja. Tak uczynimy...

Wieczorem idziemy jeszzcze do dzielnicy hinduskiej, pelnej malych, kolorowych kamieniczek na tle wiezowcow - to zreszat czesty i piekny widok w Singapurze - kolonialne domki, piekne, zadbane, a z tylu drapacze chmur...Jedyne w miare tanie piwo - hinduskie - aby uczcic wizyte w Miescie Lwa.
Singapur, owszem goracy, ale wcale nie moloch, wcale nie przytlaczajacy - duze, ale mile, przyjazne i ladne miasto. Rano wstajemy wczesnie, caly dzien zwiedzamy - dzielnice kolonialne, chinatown, stare katedry, chinskie swiatunie, siedizmy nad rzeka, spacerujemy mostami... Moze nie jest tak tloczno - bo dzis niedziela...Ludzie, jak my, leniwie spaceruja, w centrum na wielkim boisku, biali mieskzancy miasta-panstwa, graja w krykieta, odswietnie ubrane tlumy wychodza z kosciolow,po miesixe jezdza, jak w Londynie, pietrowe autobusy - z ta roznica ze mocno klimatyzowane.... Taka mieszkanka europejskiego kolonializmu, miasta-przyszlosci i wielkiego Chinatown....Dziwnie i ciekawie. Nie jak w Azji, nie jak w Europie...

Sinagpur slynny jest z zakazow - nie wolny to m.in. zuc gum do zucia. Wiec mozna kupic smieszne koszluki z dokladnie wypisanymi czynami, w panstwie zabronionymi.

Tlumy tylko w centrach handlowych - trwa wielka, doroczna wyprzedaz - ponoc przyjezdzaja tu na zakupy ludzie z calego swiata. Zreszat Singapur to raj zakupoholikow - jest tu wszytsko...

Po poludnio udajemy sie do olbrzymiego portu - kupujemy blet do Indonezji - na najblizsza Singapurowi wyspe Batam. Nad wiezowcami zachodzi slonce, odbija sie w oceanie, oswietla dzisiatki, setki olbrzymich tankowco, statkow... Mijamy Santose, wyspe nalezoca do Singapuru - zmieniona w gigantyczny park rozrywek - od najwiekszych na swiecie diableskich mlynow, bo zoo, akwarium, delfinarium, "dzikie wioski" i inne cuda (nie na nasza kieszen... ;(

Jedn dzien w Singapurze - niewiele. Ale lepiej niz nic. Cieszymy sie, ze zobaczylismy Miasta Lwa...

środa, 24 czerwca 2009

Malezja

Tylko kilka dni spedzislimy w Malezji - odswiezylismy wspomnienia i utwierdzilismy sie w przekonaniu, ze to wspanialy kraj...

Malajowie, Chinczycy i Hindusi

Pierwsze skojarzenie z Malezja - wspaniala, rownikowa dzungla, z najwiekszymi na swiecie roslinami i owadami, olbrzymie plantacje kauczuku i palm, tropikane wyspy z kolorowa rafa, porosniete lasem deszczowym gory... Potem - nowoczesne miasta, wiezowce siegajace nieba, mknaca magnetyczne pociagi, super autostrady,olbrzymie centra handlowe... I ludzie - Malezja to muzulmanski kraj - wiec sa oczywiscie tradycyjnie ubrani Malajowie, mezczyzni w bialych suknamnach i typowo muzulmanskich czapeczkach na glowie, kobiety z wlosami zakrytymi barwnymi chustami - ale sa i Hindusi - panie w pieknych sari, panowie w sarongach, i Chinczycy - ubrani bardzo modnie, po europejsku, dziewczyny w krociutkich spodniczkach no i najstarsi mieszkancy Malezji - dzisiatki lesnych plemion, zyjach w dzungli, z dala od tzw. cywilizacji... Dlatego Malezja jest tak kolorowa...



Jesliby patrzec na ludzi tylko, to Malezja jest o wiele bardziej egzotyczna od Tajlandii - bo Tajowie, choc maja wspaniala kulture, piekne zwyczaje - jednka ubieraja sie i zachowuja w wiekszosci "po zachodniemu". A w Malezji - zupelnie inaczej - kazda mniejszosc chce pokazac i zachowac swoja kulture, wiec ubiera sie, je, modli, odpoczywa, nawet pracuje "po swojemu". W Malezji rzadza Muzulmanie, biznes trzymaja Chinczycy, a pracuja ponoc na to wszytsko - Hindusii - tak sie mowi :) No i sa jeszcze potomkowie Portugalczykow, ktorzy kolonizowali wieki temu ten region, wciaz mowiacy w swoim jezyku i wyznajacy katolicyzm. Tak tworzy sie wspaniala mozaika kultur, jezykow (mieszkancy Malezji mowia kazdy swoim jezkiem - miedzy soba porozumiewaja sie po angielsku), tradycji. Pewnie klamstwem byloby stwierdzenie, ze wszyscy zyja w pokoju, ze nie ma tu nigdy problemow - na pewno jakies sa - ale generalnie, przynajmniej oczyma przybysza, to kraj tolerancji, jaka trudna spotkac gdziekolwiek indziej - meczety tuz obok kosciolow i swiatyn buddyskich czy hinduskich. Ubrana od stop do glow Muzulmanka plotkuje, co chwila wybuchajac smiechem z modnie ubrana Chinak, w krotkiej spodniczce... Odmiennosc to tu cos zupelnie normalnego i nikomu to nie przeszkadza. nawet ostro wymalowany kasjer (on) w supermarkecie jakby nikogo nie dziwil... Dlatego malezja tak facynuje... No i jedzienie - malajskie, albo obk - hinduskie, a moze chinskie? portugalskie? Tu skosztowac mozna wszystkiego... A wkola prastara rownikowa dzungal i szklane wiezowce..

Choc w tej czesci swiata Malezja ma opinie kraju drogiego - nie jest to do konca prawda. Jakby soe uprzec, mozna ty wydawac niewiele wiecej niz w Tajlandii - tansze jest jedzenie, choc ciut drozsz noclegi (i o wiele gorszy standart), transport jest drozy - ale standart o niebo wyzszy, nie ma tu swojskich, starych autobusow, same nowoczesne pojazdy z klima - wiec kosztuja swoje...Bardzo tanie sa tylko pociagi - oczywiscie najtansza klasa. Ale - jak i w Tajlandii, wysmienity jest autostop. Koszmarnie drogi jdst alkohol i papierosy - ale, na kilku tropikalnych wyspach, zapewne z mysla o turystach, utworzine specjalne bezcowe strefy, gdzie mozna napic sie piwa o wiele taniej niz w reszcie kraju. A jakiekolwiek obawy, jakoby ze wzgladu na to, iz to muzulmanski kraj, Malezja mialaby byc niebezpieczna badz nieprzyjazna - sa calkowicie bzdurne. Jest wrecz przeciwnie...



Jestesmy juz trzeci raz w Kuala Lumpur, czasem milo przyjechac do miejsca, ktore dobrze sie zna. Wiec wiemy jak dojechac do hostelu - najtansego w miesce, niestety niezbyt przyjaznego, ale KL to nie najtansze miejsce na nocleg.. Spimy w dormitorium, razem z nami kilku podroznikow, niektorzy siedza tu kilka nawet kilkanascie dni (jak my kiedys) czekajac na wizy. - Hindusi zwariowali, juz osiem dni czejkam na wize - narzeka Michale z Kanady. Kevin z Anglii pracowl przez rok w Australii, czeka na tajska wize - niesttey, skonczyly sie tajlandzka promocja i wizy nie sa juz darmowe :(
My mamy szczescie - indonezyjska wize mozna otrzymac w jeden dzien :). Odwiedzamy wiec do niedawna najwyzsze na swiecie Petronas Tower (nie tylko wysokie, ale i piekne) i udajemy sie do ambasady. Mialo byc latwo, szybko i przyjemnie - wcale nie jest. Wiadomo, ze miejsce takie jak ambasada wymaga odrobiny szacunku i nie wypada pojawic sie tam prostu z dzunglowego trekkingu, ale.... Zwykle podroznicy spotykaja sie jednak z odrobina wyrozumialosci - ciezko tulac sie po swiecie ze swiezym garniturem w plecaku (inna sprawa, obiezyswiaci czesto czegos takiego nawet nie posiadaja ;), wiec najczesciej pracownicy ambasad przymykaja oczy na krotsze spodenki, nie zawsze swieza koszulke.... Ale nie w placowce Republiki Indoinezji - informacja na drzwaich wyraznie mowi - zakaz wstepu w krotkich spodnaich, krotkich rekawach i sandalach... Upppsss.... Akurat w tym wszytstkim w co ubrany jest Marcin i spotykamy ludzi, ktorzy musza wracac z najlepszym razie do hostelu, przebrac sie, w najgorszym - po zakupy. Na szczescie moj stroj zostal zaakacpetowany i urzendicy zgadzaja sie, zebym "reprezentowala" Marcina. Wypelniam wiec kilka stron wizowych formularzy (chyba najszczegolowsze z jakimi spotkalismy sie) - ide do okienka i kolejne upps - pani zada biletu w dwie strony do i z Indonezji - tlumcze dlugo, iz takiego nie posiadamy, ze podrozujemy tylko ladem i morzem, wiec poplyniemy promem, a przeciez mozemy kupic bilrt po prostu w kasie itd itp. Pani troche mieknie, wypytuje o nasza podroz, oglada pieczatki w paszporcie, dziwi sie, ze przyjechalismy tu ladem az z Europy... - W drodze wyjatku wystarczy wyciag z konta - mowi. No... tego tez nie mamy... Znowu tlumaczenie - ze nie chcemy logowac sie do konta w kafejce internetowej (co jest prawda), ze jesli napiszemy maila do banku, zeby przyslal nam cos takiego zajmie to kilka, moze kilkanascie dni... Pani dzowni do szefa - w koncu mowi - w drodze wyjatku wystarczy ksero kart bankomatowych... Ufff..Dodaje jeszcze ze byloby milo, gdyby Marcin osobiscie zglosil sie po wize. Oczywiscie w dlugich spodniach. Tylko ze Marcin takowych nie posiada - nie sa w tym klimacie zbyt potrzebne, poza tym ciezkie.... A zakup na jedna wizyte w mabasadzie chyba nie ma sensu - ryzykujemy - straznik juz z daleka pokazuje ze Marcin nie wejdzie, ale smieje sie - wiec wszystko bedzie dobrze - dostajemy wiza - na dwa miesiace! Mozemy jechac do Indonezji!!!

Spodziewamy sie byc w Indonezji w ciagu dnia, moze dwoch. Jedziemy do Melaki - godzina na poludnie od KL, starego miasta, portugalskiej twierdzy, o dlugiej i pelnej burz historii, posiadajacego mnostwo starych kosciolow, ruiny fortu - rzeczy tu bardzo egoztycznych, pelnego wiec miejscowych turystow. Z Melaki mozna plynac na Sumatre - wiec mamy zamiar spedzic jedna noc i rano znalezc sie na promie. Ale mozemy sobie miec zamiary....

Ostanio spalismy w Melacje we spanialym, starym chinskim hostelu, pelnym jednka pluskiew. Postanawiamy znalezc cos innego - ale na naszym hostelu tez sa pluskwy - co gorsza, dowiadujemy sie do innych podroznikow, ze w kazdym tanim hostelu w melace sa... Na szczescie, byc moze przeczuwajac zapluskiwenie pokoju, bierzemy pokoj z balkonem, na ktorym rozbijamy namiot - mzoe goraca, ale przynjamniej nie bedziemy sie drapac...

I zla wiadomosc - spodziewalismy sie ze prom do Indonezji nie bedzie kosztowal groszy (wiadomo, ze taniej jest samolotem, ale my bardzo chcemy zajechac jak najdalej ladem i woda...) - ale cena nas zabija - prawie 50 USD za 2 godzinna podroz. Zdzierstwo i rozboj! Wiec jeden dzien siedzimy w Melace zastanawiajac sie, czy zaplacimy, czy nie - chodizmy po miescie, idizemy do najszej ulubionej knajpy hinduskiej, gdzie 4 lata temu na palmowych lisciach jedlismy kolacje wigilijna. Wiedzimy, jak Melaka sie rozwija, jak powstaja nowe centra handlowe, nowe dzielnice - mimo to miasto ciagle jest niezwykle przyjemne, nieprzytlaczaje. Wloczymy sie po sklepach - ech, gdybysmy mieli tragarzy... W Melace moza kupic tanio tyle wspanialych rzeczy - ciuchy hinduskie, chisnkie, malajskie, piekne kolorowe chusty, ktorymi muzulmanski nakrywaja glowy - po loklanych cenach, zadnych turystycznych. A w centrach handlowych - przecenione towary dobrych firm - czasem za zupelne grosze... No, ale kto by to wszytsko nosil... Chodzimy po porcie, dowiedujemy sie, ze wysoka cena wynika z tego, ze trase obsluguje tylkko jedna firma, na niczym spelzaja nasze proby znalezienia jakiegos statku cargo, czy lodzi rybackiej..

Zeby pocieszyc sie idziemy do kina (tylko 7 zl) na Terminatora - i poejmujemy decyzje, nie plyniemy promem - udamy sie do Singapuru - moze tam w uslugach promowych panuje konkurencja i bedzie taniej - a nawet jak nie - zobaczymy Singapur! Zreszta - jestesmy tak blisko - dlaczego by pominac Miasto Lwa?

Spedzamy w Melace kolejne dwa dni, znowu odwiedzmay kino (tym razem horror), wieczoremi rozmwami z naszymi sasaidami, Francuzami, ktorzy tak jak my jada do Indonezji i zdecydowlai sie na prom z Melaki. - Singapur jest ponoc starszliwie drogi - mowia (wiemy, ale jakos to bedzie ;) W dzien jemy u Hindusa, snujemy sie po goracym miescie - spotykamu przesympatyczna Polska wycieczke - jej uczestnicy zapewne nie trafia na anszego bloga - ale jakby - serdecznie pozdrowiamy!

Jedziemy w koncu do Jahor Baru - malezyjskiego miasta lezoacego tuz przy Singapurze - docieramy poznym populuniem, wiec postanawiamy zatrzymac sie na noc, nie chcemy przybywac do slynnego z drogich noclegow Miasta Lwa wieczorem. Ale - spodziealismy sie malego miasta, czegos w rodzaju Melaki, a Jahor Bahru to olbrzymi miejski potwor, calkiem nieprzyjazny, nie mamy pojecia, gdzie znalezc jakis tani nocleg, czy w ogole takowy istnieje - a przed naszym nosem stoi autobus (za niecale 2 zlote) do Singapuru... Raz kozie smierc - decydujemy i wskakujemy....




piątek, 19 czerwca 2009

z Tajlandii do Malezji

Naprawde - szkoda nam i przykro, ze opuszczamy Tajlandie - jeszcze zadnego kraju na naszej trasie nie opuszczalsmy z takim zalem :( Tym razem Syjam pokazal nam swoje najwspanialsze oblicza... A przed nam Malezja - drugi, po Ukrainie kraj na naszej trasie, do ktorego nie potrzebujemy wizy :)

Do widzenia Syjamie :(

Z rajskich wysp ladujemy w Suratani - calkiem przyjemnym tajskim miasteczku - a potem udamy sie do Malezji, przez nastepne kilkaset kiloetrow nasz szkak pokrywa sie z trasa, ktora kiedys juz pokolanlismy - wiec mniej bedzie zwiedzania - wiecej wspominek ;) Wiec z przyjaznej, buddyskiej Tajlandii udajemy sie do kolorowej, muzulmanskiej - a wlasciwie wielkokulturowej Malezji, kraju prastarej, rownikowej dzungli i szklanych wiezowcow...

Kupilismy na Ko Phanghan bilet na normalny, najtanszy jaki byl, prom - malajc nadzieje ze to prom dla miejscowych a oczywiwsice wyladowalismy w turystycznym potworze, ktory nie plynie do Suratani, ale gdzie - nie wiadomo gdzie, na jakas przystan w srodku niczego, potem godznie jedziemy autobusem, aby wyladowac na stacji prywatnych turystycznych autobusow - polozonej oczywiwscie w srodku niczego. Stad mozemy jechac w kazde miejsce Tajladnii i Melezji (oczywiscie za odpowiednia cene) - wiec naganiacze wypytuja, gdzie jedziemy, niemal ciagna nas do kas. Jesli chcemy do Suratanii - tylko taksowka. Na tym to polega - zawiezc turyste w takie miejsce, skad trudno sie wydostac, gdzie kupi nastepny bilet... Trzeba nam sie z tej sieci szybko uwolnic, na szczescie mamy GPSa i sprawdzamy, ze do miasta jest tylko 6, a nie jak nam mowia 15 km - wiec dojdziemy nawet pieszo ;) Po kilkudziestaciu metrach polna droga, mijajac jakies wielkie fabryki, nieuzytki, docieramy do glownej drogi i... jestesmy w przeciez w Tajladni ;) Nie uszlismy nawet stu metrow, gdzy zatrzymuje sie (sama, bez lapania) terenowka, ktorej kierowca pyta czy chcemy do miasta. Za chwile jedziemy na odkrytej pace, oczywiscie za darmo :)

Choc bylo super, mocno nas wyspy wymeczyly - postanawiamy zatrzymac sie troche dluzej w Suratanii, odpoczac, wrocic do rzeczywsitosci - do twardego zycia obiezysiwata ;). W Suratani nie ma moze wielkich zabytkow, ale jest calkiem przyjemnie - nie ma wielu turystow, miejscowi bardzo przyjazni, spacerujemy po miescie, wloczymy sie po nocnym targu - ogladamy najdziwniejsze owoce - sprzedawcy czasem spia na lezakach, z podstawionym wentylatorem, az zal ich czasem budzic, by spytac o cene ;)

Noc to czas, gdy miasto ozywa - w dzien upal i potworna wilgotnosc sprawia, ze na ulice wychodza tylko ci, co musza. Ale za to noca... Na nadrzecznych bulwarach mimo poznej pory (tajskie dzieci chodza pozno spac - ale kiedy maja sie bawic - w dzien slonce jest nie do zniesienia) - nastolatki cwicza hip-hopowe figury, obok dzieciaki wyczyniaja akrobacje na rowerach, ludzie cwicza tai-chi, a kawalek dalej mezczyzni lowia - wlasnie zalapli jakas rybe - niejadalna i widac jadowita, bo ostrozne, starajac sie nie tknac rzucajacej sie ryby, wyciagaja haczyk i wrzucaja ja z powrotem do wody...

Z Suratani jedziemy do Hat-Yai - skad juz tylko kawalek do graicy z Malezja - spimy w tym samym hostelu, co kilka lat temu - nic sie nie zmienilo - moze ciut podrozal ;( A na drugi dzien, lokalnym autobusem jedziemy na malajska granice - wita nas znajomy napis informujacy ze za jakakokolawiek ilosc narkotykow malajskie prawo przewiduje kare smierci - dowiadujemy sie, ze przejscie zostaklo uznane najlpeszym w Poludniwo-Wschodzniej Azji (chyba slusznie, bo odprawy przebiagaja szybko, sprawnie i mile), a panie w bialych fartuchach mierza nam temperatura (na wypadek gdybysmy byli zarazeni swinska grypa - w Azji na ten temat panuje obesesja, nawet otrzymalismy smsa z informacja o symptomach)...

O TAJLANDII

Czasem ludzie mowia, ze nie warto wracac drugi raz do tego samego kraju, ze jest tyle innych miejsc do zobaczenia - czasem nawet sami tak uwazamy... Ale wrocilismy do Tajlandii - i doswiadczylismy zupelnie innego kraju, niz kiedy bylismy tu 4 lata temu. A wiec bylo warto :)


Nie planowalismy zostac w Tajaldnii tak dlugo - spedzilismy tu prawie 2 miesiace! Poprzednio - 2 tygodnie (na tyle wtedy pozwalala nam wiza) - i opuszczalismy kraj z przekonaniem, ze jest co prawda piekny, ale ciezki do podrozowania, pelen oszustow i nciagaczy. Tym razem mamy zupelnie inne wrazenie - Tajladnia jest latwa i przyjemna, naciagacze sa calkiem nieszkodliwi (a przynajmniej mozna od nich uciec) i jest tanio - olbrzymi wybor sklepow, knajp, ulicznych sprzedawcow pozwala calkiem niedorgo sie wyzywic, bardzo tani jest publiczy transport, za noclegi placcilismy srednio 2-3 euro za osobe. nawet na drogich jak na Tajlandii wyspach wydalismy ok. 200 euro w ciagu 10 dni (na dwie osoby, razem z przejazdem z Bangkoku i do Suratani, z wynajmowaniem motorow) - co, biorac pod uwage wsanialosc miejsca ;) nie jest fortuna. Tajowie sa niezwykle uprzyjmymi, pomocnymi ludzmi, maja w sobie jakas delikatnosc - to piekny kraj, szczesliwych, zadowolonych z zycia ludzi - w dodatku o wspanialej, niezniszczonej kolonializem kulturze (Siam nigdy nie byl kolonia) i cudnej przyrodzie, pozim zycia jest tu dosc wysoki, biali turysci nie sa wiec traktowani jako chodzace skarbonki, bajecznie latwy jest autostop... jedyna droga rzecz - to bilety wstep - ale na szczescie wiele miejsc mozna zobaczyc za darmo. Jesli mielibysmy polecic jakis kraj na bezstresowe wakacje - bylo by to na pewo Tajlandia. I na pewo Siam chcemy jeszcze odwiedzic...



MALEZJA

No i jestesmy w Malezji :) Dla nas to juz 3 raz (laczie spedzlismy w Malezji ladnych pare tygodni) - wiec potraktujemy ten piekny kraj troche po macoszemu - postanawiamy tylko zalatwic potrzebne wizy i udac sie do Indoznezji.


Wiemy wiec, czego sie spodziewac - jest nam wiec w Malezji latwo. Pamietamy ten kraj jako kraina pomocych, zycziwych ludzi. Gdy bylismy na tym samym przejsicu kilka lat temu, siedzielismy w miasteczku bez pieniedzy (przybywanie to nowego kraju bez lokalnej waluty to chyba nasza wieloletnia tradycja....) - wszytskie banki byly zamkniete i zadne bankomat nie chcial akceptowac naszej karty - i wtedy zaczepil nas mezczyzna, Muzulmanin i zaoferowal pomoc. Zabral marcina do samochodu i przez dwie chyba godzine jezdzili po miescie i okoliczych wioskach w poszukwianiu kogos, kto wymieni nam pieniadze. marcin, gdy mezczyzan jechal przez dzungle, byl przekonany, ze nic z tego dobrego nie wyniknie, ja czekajac - zadstanwialam sie, co teraz, kiedy Marcin zostal porwany... ;) W dodoatku wyszla do mnie zona mezczyzny - okazalo sie, ze siedzielismy pod nalezocyhc do nich sklepem i zaprosila mnie na herbate, mowiac, ze panowie moge dlugo jezdzic - a ja myslalam sobie - taaa - gadka, herbatka, a co z Marcinem? Kobieta chyba zauwayla moje zaniepokojenie bo zadozwnila do meza i porozmawialam z Marcinem...


A Malaj naprawde chcial pomoc, gdy znalezli bankomt zawiazl nas na autobus, ladne pae kiloemtrow - powiedzial wtedy, ze pomoc ludziom w podrozy jest przeciez czyms zupelnie normalnym.. :) I z takim nastawieniem ciagle sie w Malezji spotykalismy...



No wiec, znamy Malezjie, jako kraj przyjaznych, milych ludzi,latwego podrozowania... I to takze kraj, do ktorego nie potrzebujemy wizy - mozemy byc tu 3 miesiace - zadnyego placenia, biegania po ambasadach. Oczywiscie, tradycyjnie nie mamy malezyjskich riggitow, ale pare wymieninycb batow pozwala nam dojechac do najblizszego miasteczka, gdzie znajdujemy bankomat. Robi sie pozno, wiec lapiemy pociag w strone Kuala Lumpur i w w srodku nocy ladujemy w jakims malezyjksim miasteczku - myslimy co robic - jemy cos w niedrogie knajpce, zostajemy obdarpownai birmanskimi papierosami, do Kuala Lumpur jest pociag - ale zostaly juz tylko miejsce w drozszej klasie - nasze lenistwo (zmeczenie...) zwycieza i bierzemy pociag - drozsza klasa rozni sie od tanszej tylko chyba tym, ze w drozszej klimatyzacja wlaczona ejst na full - przez kilka godzin trzesiemy sie z zimna, nie pomagaja polary i bluzy - z zimna nie da sie spac. Smiejemy sie, ze miejscowi kupuja kurtki i swetry, zapewne po to tylko, zeby uzyc ich w pociagu.... Cos w tym jest - w goracych krajach ludzie przsadzaja z klimatyzajca i wyraznie sie w tym lubuja. Moze dlatego, ze to jedyne mozliwe miejsce, gdzie mozna zmarznac?... Wiec przerazsliwie przemarznieci wysiadamy nad ranem w KL...








Ko Phangan

W krainie turkusowej wody, szalonych full moon party i ludzi poranionych

Wojna i (s)pokoj

Jeszcze nam malo bylo wsyp - wiec udalismy sie na Ko Phanghan, wieksza siostre Ko Tao - slynna z szalonych imprez na plazy, na ktore przybywa co ksiezycowy miesiac dziesiatki tysiecy ludzi. My jednak szukalismy spokoju, ktory odnalezlismy - zastalismy tez krajobraz jak po wojnie - wiekszosc ludzi kuleje, pobandazowani, pokaleczeni - wiele bowiem niebezpieczenstw czeka bowiem na czlowieka w raju :)

Ko Phangan jest zupelnie inna od Ko Tao - kilkanakrotnie wieksza, tu czlowiek nie czuje az ta mozcno, ze jest na wyspie. Jest tez i tansza, nie ma tu preoblemu ze znalezieniem taniego bungalowu czy hostelu, sa i niedrogie sklepy, supermarkety nawet - nic dziwnego ze na ta wyspe przybywa wiekszosc obiezyswiatow z plecakami i malym budzetem. Plaze tez calkiem, calkiem - choc po Ko tao (jak powiedzial nam jeden z turystow) ciezko jakakolwiek wode nazwac czysta - nie mamy jednak powodow do narzekan - turkus wody - jak z widokowek, choc rafa juz nie tak wspaniala, w dodoatku fale troche za duze zeby bezpiecznie snorkelingowac... W srodku wyspy sa malownicze krajobrazy, wielkie plantacje kokosow, gory, wodospady, dzunga, jest i kilka swiatyn.

Ale magnesem, ktory sciaga tu setki, tysiace ludzi w kazda ksiezycowa pelnie sa slynne Full Moon Party - dziesiatki tysiecy osob gromadzi sie, aby przez kilalkanascie godzin od popoludnia do poznego ranka dnia nastepnego tanczyc na plazy w rytm techno itp itd. Do tego strumieniami leje sie alkohol - na tak oakzje przybywaja tez na wyspe oddzialy policji, szukajace narkotykow. Tajlandzkie prawo jest bardzo restrykcyjne w tej sprawie, kary sa okrutne - a ze to nie zarty, ze policjanci naprawde sprawdzaja przekonalismy sie pewnego slonecznego dnia, jadac sobie na motorze na plaze - w samych tylko kapielowkach, bez zadnych dokumentow - a tu upps - na drodze stoli kilku policjantow (pewnie wieksza liczne trudniej byloby przekupic, w dodatku policjanci sprawdzaja tez samych siebie) - sprawdzaja kazdego przejzdzajacego turyste... No ladnie, a my bez dokumetow, ktore w Tajlandii zawsze trzeba miec... Na szczescie panow zupelnie nie inetesuja nasze paszporty - szukaja narkotykow, doklandie sprawdzaja nasz plecak, otwieraja bagaznik, ogladaja motor, obszukuja nam kieszenie, obmacuja.... A potem milo oznajmiaja, ze koniec kontroli i mozemy jechac dalej.

Jakos nas Full Moon Party nie fascynuje, moze gdyby grali tam inna muzyka - mamy pecha, bo przybywamy w czasie pelni - ale i szczescie, bo wyspa jest na tyle duza, ze mozna uciec od wielkiej imprezsy, zaszywamy sie wiec na polnocy wyspy, w bunglowach tuz przy morzu - i mamy idealny spokoj :) Wieczorami siedzimy na pustej plazy i cieszymi sie, jak nam tu dobrze....

Wynajmujemy motor i przez dwa dni przemirzamy wzdluz i wszez ( a przynajmniej wszedzie tam, gdzie da sie dojechac) wyspe. Zatrzymujemy sie przy plazach, kapiemy, troche nurkujemy, odwiedzamy wodospady - niestety jest sucho i nie ma w nich wody - w jednym z nich z wysokiej skaly ciurka moze centymetrowej szerokosci strumyczek wody - a wiec jest to najmniejszy wodospad, jaki kiedykolwiek zwiedzalismy :) Po drodze mijamy slonie - biedaki przywiazen lancuchami do drzew - wlasiciciel namawia nas, do kupna babanow i nakarmienia sloni - "sa bardzo glodne" - narzeka, gdy odmawiamy.

Jezdzac sobie po wyspie, od wioski do wioski, zauwazamy niepokojaca duzo punktow medycznych oferujacych opatrywanie wszytskich mozliwych ran do ewakuacji z wyspy wlacznie - a ruch w nich spory. Bo na wyspie pelno poraninych na wszytskie sposoby biedakow, a co najgorsze czesto z paskudnymi infekcjami. Tak - tak przetrwanie na wsypie to wojna - smiejemy sie, choc wcale to smieszne nie jest. Aby poruszac sie po wyspie tzreba koniecznie wynajac motor - nie ma tu publiznego transportu a taksowki kosztuja koszmarnie drogo. Motory sa calkiem spore, o silnikach minimum 150 cc - nikt oczywiscie nie sprawdza, czy wynajmujacy ma jakiekolwiek uprawnienia, czy w ogole kiedykolwiek siedzial na motorze. A widac, ze dla wielu to pierwszy raz - ci madrzejsi jada powoli, ostroznie, ale sa i tacy co szaleja - majac sznase pojezdzic sobie na motorze bez prawa jazdy. Zeby byly tu choc dobre drogi - nic z tego - owszem, utwardzone betonywymi plytami, ale tak strome, ze czasem nawet czlowiek ledwo daje rady isc pieszo pod gore. A zjezdzanie - ostro w dol, po zakrtach - nieraz zatsanawialismy sie, czy tu w ogole da sie zjechac.... No i mnostwo czyhajach dziur (czlowiek jedzie sobie z gorki, ostry zakret i zaraz dziura gigant), czasem naprawde olbrzymich... I jak tu nie miec wypadku? Nam udalo sie, ale ojedlismy sie stresu - szczegolnie widzac tlumy obandazowanych ludzi - najgorsze, gdy wda sie infekcja - w takim klimacie to prawdziwy koszmar.... A dzieje sie to niezywkle czesto.... To tego jeszcze pechowcy, kto5rzy opazyli sie rura wydechowa - istnieje nawey pojecie "wyspierskiego tattuazu' - bliznie po motorowym wypadku.
Ale to nie koniec niebezoieczenstw - sa jeszcze pokryte superostrymi muszliami glazy po ktorych schodzi sie czasem do wody (bardzo boli), rafa - z ktora stycznosc to jak przejechanie po ciele zyletkami - a jest czasem plytko, fale latwo moga rzucic czlowiek na koralowce, czasem mozna przypadkiem stanac na koralowy szkielet... Brrr...
Odplywamy, na promie co drugi w bandazach - Jak po wojnie - mowi Marcin przykladajac sie pokaleczonym. - Przetrwac tu to prawdziwa sztuka...

KOczy sie bezstroskie lenistwo na plazach - czeka nas dalsza podroz - koniec wakacji - smiejemy sie. Plyniemy do Suratani - stamtad udamy sie na Malezji.

środa, 17 czerwca 2009

Ko Tao

O wyspie, ktora przeszla nasze najsmielsze oczekiwania

No i jestesmy w raju....

Czlowiek zawsze ma jakies wyobrazenie, oczekiwania, czasem sie rozczarowuje (czesto), czasem jest tak jak sobie wyobrazal i wtedy czlek sie cieszy bardzo i bywa jeszcze lepiej - tak zaskoczyla nas tajlandzka Ko Tao. Bylo piekniej, ciekawiej, mniej komercyjnie i taniej. Planowalismy 2,3 dni - wyszedl ponad tydzien. I nie zalujemy ani jednej godziny i ani jednego wydanego batha.



Siedzimy sobie na plazy (pustej), wkolo palmy, zachodzi slonce, zmeczeni po calym dniu podziwania rafy koralowej w krystalicznie czystej wodzie.... Jestesmy w raju - w miejscu, o ktorym marzy sie, sni - mala, tropikalna wyspa, turkusowa woda, bielutki piasek, palmy i te sprawy - i - dotarslismy tu ladem!!! Coraz czesciej myslimy sobie o tym, ze dystans, ktory wiekszosc ludzi pokonuje dzis samolotem, nam udalo sie przejechac ladem (no, zajelo nam to prawie pol roku ;).... Kiedys Kapuscinski chyba pisal, ze kazda najmniejsza droga prowadzi w wielki swiat - i jakos tak zawsze to wiedzielismy, ale dopiero teraz mocno to odczulismy - zaczelismy od stacji kolejowej w Rzeszowie - i oto jestesmy w Tajladnii - a wiec kazda mala nawet stacyjka, kazdt dworzec autobusowy, kazda droga, gdzie lapie sie stopa - prowadzi w daleki swiat, w kazde wymarzone miejsce... I czasem bedac sobie na tej stacyjce, na dworcu czlowiek nie mysli o tym, ze to miejsce to brama do wielkich podrozy... (rozmarzylismy sie hehe)

Myslimy sobie - wydalismy przez te 6 miesiecy tyle, ile czasem ludzie wydaja na 2-tygodniowe wakacje - wlasciwiee to nie mamy pracy, jestesmy bezrobotni - a siedzimy sobie w raju :)

Tyle rozmyslan :)


Z Bankgogu mozna jechac stopem, pociagiem, autobusem do Chumpton, a stamtad promem na Ko Tao - i zawsze wyjdzie to drozej niz kupno w ktorejs z turystycznych agencji tzw. "joint ticket" - laczonego biletu na autobus i lodz - taki bilet bywa nawet tanszy niz sama lodz - cud polega na tym, ze posiadacz takiego biletu zaostaje zlapany w cala turystyczna siec, bedzie po drodze kupowal jedzenie, moze i wezmie z tej samej agenci hotel, wycieczki, przewodnik (wiadomo jaki) i czarnowidze ostzregaja, ze w takim autobusie ludzie sa okradani, oszukiwani itd itp, co byc moze czasem bywa prawda - ale kupujemy "join ticket".... Z Khao San Road na Koh Tao... i nikt nas nie okrad ani nie oszukal, nie bylismy do niczego zmuszani...

Wielki, klimatyzoway autobus, pelen turystow, niemal wszyscy jada na zorganizowane wycieczki, maja wykupione cale pakiety - dojazd, zakwaterowanie, nurkowanie itp itd... Slyszac, jakie sumy zapalcicli za calosc zaczynamy obawiac sie o ceny utrzymania na wyspie - ale zobaczymy. Zawsze mozemy stamtad uciec :) Ludzie jadacy na Ko Tao wysiedaja najwczesniej, nie siedzimy wiec w autobusie, ale w czms w rodzaju "living roomu" - na wielkich sofach, co mocno nas smieszy - jest nawet wielki telewizor i fajnie sie tu siedzi, ale gorzej spi... Nas ranem jestesmy w Chumpton, potem lodz - i doplywamy do wyspy - woda jest tak krystalicznie czytsa i turkusowa, ze az trudno uwierzyc, ze to dzieje sie naprawde :) Jeszcze z lodzi widzimy pod woda wielkie koralowce... Wyspa jest w pierwszej dziesiatce najlepszych miejsc do nurkowania na swiecie - i musi cos w tym byc, takiej czystej wody nawet sobie nie wyobrazalismy...

Na przystani wita nas oczywiwcie "komitet powitalny" - hostele, bungalowy, taksowki - mamy zamiar znalezc cos sami, ale ulegamy - i nigdy tego nie pozalujemy. Mlody Taj poleca nam druga strone wyspy, nie ukrywa, ze nie ma tam nic, tylko jego hostel - ryzykujemy. Troche droga - 30 zl za pok, za dwie osoby, co na polskie "nadmorskie" standrty moze nie jest cena wygorowan, na tajlandzkie - hm.... ale spodziewalismy sie, ze bedzie na wyspie drozej.

Wiezie nas terewowka przez wyspe - razem z nami jest dwoch kanadyjczykow, ktorzy jada w to miejsce juz drugi raz. Po kilku minutach wyjezdzamy z halasliwego, pelnego nturystow nabrzeza i znajdujemy sie w innym swiecie - nieutwardzona, stroma w gore, wyboista droga, z ktora nawet terenowy samochod ma problemy wkolo dzunga - potem widac mocno niebieskie morze, jest i nasz hostel - wielki pokoj, z balknem wychodzacym prosto nad morze, na malownicza zatoke, w ktorej przeczydstej wodfzie plywa sie jak w akwarium - wsrod setek kolorowych rybek. A jak pojsc w druga strone, po wielkich kamieniach - tez dojedziemy do morza, do ktorego mozna skakac z olbrzymich kamieni (sa glazy 5 i 7 metrowe) - a potem do woli snorkelingowac we wspanialej rafie.... Marcin bije swoh zyciowt rekord najglebeszego nura - bez pletw udaje mu sie osiagnac 9 m (zmierzone sznutkiem z obciaznikiem przy swiadkach ;) Hostel pustawy, czasem jestesmy na plazy zupelnie sami, az marzymy sobie, zeby ktos przyszedl, bedzie nam razniej... Kanadyjczycy maja szczescie, udalo im sie zobaczyc rekina - a my na rekiny bedziemy "polowac" w czasie calego naszgeo pobytu na wyspie i nic z tego.... Ale widzielismy tyle najrozniejszych ryb, koralowcow i innech wspanialych stworzen - ze moze rekiny kiedy indziej....

Po 4 dniach postanawiamy przeniesc sie do cywilizajci - nie, zeby nam sie znudzilo - mozna by tu siedziec i siedziec, no, ale troche jednka drogo, a poza tym chcemy zobaczyc tez inne czesci wyspy. Postanawiamy przejsc wyspe na piechote - po dwoch godzinach jestesmy po drugiej stronie Ko Tao - i niemal od razu udaje nam sie znalezc tanie bungalowy - przy plazy, w spokojnym, pelnym kawiatow ogrodzie. Bungalowy sa proste, ale czyste, ladne, bardzo tanie - ale puste. Ludzie coraz czesciej wola te drogie, bardzo drogie - z klimatyzacja, basenem, wygodami - i na Ko Tao widzimy wiele tanich osrodkow, ktore zbankrutowaly, wystawione sa na sprzedaz - pewnie ktos je kupi i zrobi tu kolejny ekskluzywny resort.... A ludziom z plecakami, z malym budzetem coraz trudniej bedzie znalezc cos taniego.... :( Pewnie tak jest na wielu wyspach - szkoda... Ale poki co, ciesymy sie, ze jest jeszcze cos na nasza kieszen :)

Chcemy pojezdzic po wyspie - nie ryzykujemy motoru, drogi sa zbyt strome, wyboiste - bierzemy czterkolowca - drozszy ale ciezej sie wywrocic niz na motorze. I byla to trafiona decyzja, bo niektore gory sa tak strome, ze nawet czterkolowiec lewdo sobie radzi... Przemierzamy wyspe - odwiedzamy odlegle zatoki - najlepsze miejsca do nurkowania - i faktycznie sa wspaniale - wspaniala rafa, mnistwo ryb, czysta woda - przez nastepne 4 dni calymi dniami jestesmy w wodzie, chyba niedlugo rozplyniemy sie ;) No i szukamy rekinow - jets na Koh tao Zatoka rekinow - z brzydka, umierajaca rafa, plytka woda w ktorej, gdy jest odplyw nie da sie plywac i mnostwem niebezpiecznych, czarnych kolczatych stworzen, ktore niemal dotykaja czlowieka, gdy plywa. To nasze najmniej ulubione miejsce na wyspie, ale ponoc wiele tu rekinow i spotykamy wiele osob, ktore widzialy tu rekiny - zapenaiaj, ze sa zupelnie niegrozne i mozba na raz zobaczyc nawet kilka, kilkanascie.
Przeplywamy wiec wzdluz i wszez cala zatoke - nic z tego :( A moze i dobrze - bo kto wie, jak zareagowalibysmy na widok 2 metrowego rekina? ;)
Ale zalujemy.... Moze kiedy indziej, moze gdzie indziej....

No i czas opuscic Ko Tao - spedzilismy tu tydzien... Ale zeby nie byla nam tak przykro udajemy sie na jeszcze jedna wyspe - duzo wieksza Ko Phangan... (i tak nam zal ;(

wtorek, 16 czerwca 2009

Bangkok

W Miescie Aniolow
Radiowozem do Bangkoku
Tym razem nie biegalismy po swiatyniach, palacach, tylko wloczylismy sie bez celu, plywalismy rzeka, wieczorami ogladalismy potezne ulewy. I wielka niespodzianka - spotkalismy Nine i Stafano!

Szybko (jak to w Tajlandii) bywa zlapalismy okazje do Bangkoku - tajskie malzenstwo w terenowce - ani slowa po angielsku, wiec wiele sie nie ogadalismy. Kierowca zadzownil do kolegi, mowiacego po angielsku - w ten sposob dowiedzielismy sie cos o sobie :) Tajowie czestuja nas ciastkami, kupuja wode, starsznie im przykro, ze nie jada do samego Bangkoku, tylko 60 km. przed - ale - cos wymysla. Wymyslili - nie wiemy, czy nasz kierowca mial cos wspolnego z policja (policjant? kolega?), czy uwazal, ze to najlepsze i najbezpieczniejsze miejsce, aby nas zostawic - oto jestesmy na "autostradowej policji". Policjanci (tajlanadzka policja ma chyba najladnisjze mundury na swiecie - obcisle, do tego oficerki ;) - wcale nie wydaja sie zdziwnie nasza obecnoscia - witaja nas, wypytuja o nasza podroz, robia sobie z nami zdjecia, przynosza prezeny - policyjne gadzety - mowia, ze mozemy stad jechac do stolicy autobusem - ale po co, skoro autobus stoi w korkach i dlygo jedzie - "trafik police" zawiezie nas szybciej. I za chwile siedizmy w radiowozie, z 3 policjantami - i z zawrotne predkoscia jedziemy do Bangkoku :)
Wysiadamy na wielkim dworcu autobusowym, skad mamy blisko do slynnej khao san road - miesjca, gdzie przybywaja wszyscy obiezystwiasci, turystycznego centrum miasta - zaczepiaja nas taksowkarze i - cud - gdy mowimy, ze nie chcemy jechac taksowka - wksazuja nam tani miejski autobus! Czyzby tajskcy taksowkarze przeszli jakas wielka reforme? Z ostatniego pobytu w Tajlandii pamietamy wieczne klamiacych taksowkarze, ze autobusu nie ma itd, itp - a teraz niemal prowadza nas na przystanek! Niemozliwe!
No i jestesmy na Khao San Road, jest juz pozno - ale to miejsce nigdy nie zasypia - nie wazne - wczesnym rankiem, w poludnie, czy w srodku nocy przez Khao San przelewaja sie niezliczone tlumy turystow. czego tu nie ma - oczywiscie tanie hostele, knajpy, uliczni sprzedawcy wszytskiego co mozliwe - mozne tu nabyc nawet swietnie podorobione dokumenty - od prawo jazdy przez legitymacje dziennikarskie, studenckie po dyplomy uniwersyteckie, ulicznie grajkowie, mozna tu zrobic sobie dredloki, tatuza, kolczyki..., pamiatki, gadzety, ciuchy (od hippisowskich zwiezwnych szat po podroby najlepszych firm) - wszytsko (prostytutki oczywiscie tez). Caly ten tlum ciagle porusza sie, halasuje, sprzedawcy nawoluja, z barow plynie muzyka na zywo, ktos krzyczy - nie bojcie sie deszczu, tanczmy w deszczu (wlasnie zaczyna sie tropikalna ulewa), ludzie z placakiami przedzieraja sie przez tlum, Tajowie w tradycyjnych strojach usiluja kazdemu wcisnac pamiatki - mozna Khao San Road nienawidzic, ale drugiego takiego miejsca nie ma na swiecie... Kiedy bylismy tu pierwszy raz wydawalo sie, ze kazdy nas zaczepia, naciaga, nagania. Teraz czujemy sie zupelnie inaczej - nikt nam nie przeszkadza.. Ale to zludzenie - to my zmienislismy sie, nie Tajladnia - bo Kambodzy, Wietnamie, Maroku - tajlandzccy naciagacze sa zupelnie nieszkodliwi... Co z tego, ze zaczepiaja co minute? To zupelnie nic... Sa miejsca, gdzie zaczepiaja czlowieka co sekunde i nie wiedzia co znaczy "Nie".
Idzoemu do hostelu, w ktorym zatrzymalismy sie kilka lat temu - hostel jak hopstel, ale jest jedna niezwykla rzecz - w podworku rosnie gigantyczne drzew, ktorego galezie niemal wchodza do okien. Okna w wiodkiem na dzrewo to w stolicy Tajlandii naprawde rzadkosc!!! A na drzewie ptaki, wiewiozrki.... Nasze drzewo nic nie zmienilo - troche moze uroslo, ciagle tak samo piekne. Ciekawe, czy my zmienilismy sie?

- Miasto aniołów, wielkie miasto, wieczny klejnot, niezdobywalne miasto boga Indry, wspaniała stolica świata wspomaganego przez dziewięć pięknych skarbów, miasto szczęśliwe, obfitujące w ogromny Pałac Królewski, który przypomina niebiańskie miejsce gdzie rządzi zreinkarnowany bóg, to miasto dane przez Indre, zbudowane przez Wisznu - tak brzmi pelna nazwa stolicy Tajlandii. W skrocie - po prostu "Miasto Aniolow". Bangkok to nazwa uzywana przez cudzoziemncow.

A Miasta Aniolow jst niezywkle - potezny azjatycki moloch - kilkanascie milionow ludzi stloczonych w tropikalnych skwarze i duszacych spalinach (doba w Bangkoku to jakby wypalic paczke papierosow...) - szklane wiezowce i slumsy, wspaniale palace i swiatynie, Chinatown, wygladajace, jaknby stanac tu czas... Bangkok bardzo meczy, ale i fascynuje. Jako, ze to nasza druga wizyta w tym miescie (4 lata temu spedzilismy tuladych pare dni) - tym razem nie biegamy od zabytku do zabytku - zajmujemy sie "nic nie robieniem", wloczymy sie po ulicach, siedizmy nad rzeka. Chcemy zobaczyc zoo - ale znowu kilkakrotnie wyzsza cena dla cudzoziemnoc (obrazamy sie)....

Poruszanie sie po metropolii, wbrew pozorom jest banalnie latwe - wystarczy wsiasc do byle jakiego miejsckiego,taniego autobusu - zpelnie w ciemni, kontrolel spyta nas gdzie jedziemy i wskaze nam wlasciwei autobus, oczywiscie wysadzajac nas w miejscu, gdzie ow autobus jezdz i - i nie skasuje nas ani grosza... Jest tez autobus-prom plywajacy po rzece - i w tym rzecznym promi spedzamy caly dzien - plywamy w tej i z powrotem, cala trasa :) I jest to wspaniale doswiadczenie - szklane wiezowce city, potem palace, swiatynie, potem "normalne" bloki, osiedla, a potem pojawiaja sie drewniane domki na palach - godzine od city - jestesmy w zupelnie innym swiecie - a ostatnie przystanki - az ciezko uwierzyc ze to ciagle stolica Tajlandii - osady na rzece, ludzie lawiacy ryby, kolorowe lodki... A potem znowu z powrotem - godzina - i lsnia w zachodzacym sloncu wiezowce...

Idziemy sobie Khao San Road i - niemozliwe - Nina i Stafano!!! Ponoc nie ma przypadkow - za 2 dni leca do Wloch, oczywiscie zostajemy dluzej, posiedziec wieczoram, pogadac.... Na pewno jeszzce sie kiedys spotkamy... Nina i Stefano zaplanowali juz przyszla wyprawe - Nowa Zelandia :)

Nasi znajomi odlecieli, czas opusci Bangkok. Plyniemy do raju - na malenska Kho Tao, wyspe - mekke milosnikow nurkowania...

niedziela, 14 czerwca 2009

Kao Yai

O dzikim sloniu, dzunglowym autostopie, nielegalnym trekkingu i ataku krwiozerczych stworzen

Welcome to the jungle

Troche inaczej wyobrazalismy sobie park narodowy - ale dzungla, nawet poprzecinana asfaltowymi drogami, zawsze zachwyca - szczegolnie jak po tej drodze spaceruja sobie dzikie slonie... No i dokonalismy aktu nielegalnego - udalismy sie na trekking, na ktorym wymagana jest obecnosc przewodnika - ale... Bardzo chcielismy spedzic dzien w srodku dzungli. Sami :)



Dotarlismy w miare sprawnie (znowu stare dobre tanie pociagi) pod sama brame parku narodowego Kao Yai (na liscie najwspanialszych parkow narodowych swiata, nie moglismy pominac :) - pod wieczor. I do razu zle wiadomosci - pierwsze wstep podrozal z 200 - do 400 batow (ok. 40 zl) - drogo, bardzo drogo... Druga - od bramy parku do kempingu jest 20 kilometrwo i zaden bylby to peoblem gdyby pracownica parku sprzedajaca bilety nie zaproponowala nam taksowki - za jedyne 500 batow!!! Rozboj w bialy (no, sciemnia sie) dzien - z zyciu tyle nie zaplcimy, poza tym denerwuje nas, ze kobieta w recepcji zahcowuje sie jak najgorszy naganiacz i chce na nas krecic biznes, w dodatku z niezbyt mila mina informuje nas, ze inaczej sie nie dostaniemy na kemping...

Wiec chwilowo obrazamy sie na park.

A najbradziej nas boli ze cena dla cudzozimnocow jest 10 razy wyzsza niz dla Tajow - niech bedzie 2,3 razy - ale nie 10!!! Tym bardziej, ze czesto czlowiek z plecakiem ma wbrew pozorom o wiele mniej pieniedzy niz miejsowy turyste, ktory pewnie nieraz placi za obiad sume, jaka nam musi wystarczyc na kilkudniowe wyzywienie. Oczywiecie, nie ma w tym winy tajskich turystow - to czeste w Azji praktyki rzadu. Denerwujace. Wlasciwie jak na razie to jedyna rzecz, ktora nie podoba nam sie w Tajlandii...

Wracamy, piechota, w przeciwna strone, moze rozbijemy gdzies na dziko namiot i rano sie zastanowimy - w razie czego moze sporobujemy zlapac stopa, moze beda jechac jacy tajscy turysci... Tylko namiotu nie ma za bardzo, gdzie rozbic - wkolo dzungla albo drogie reserty, gdzie za rozbicie namiotu zadaja kosmicznych cen... Moze w ogole "olac" park - ale nie, nie bedziemy sie wracac, jak juz tu dojechalismy, poza tym chcemy zobaczyc dzunglee... A w tym samym czasie robi sie calkiem ciemno, uszlismy z 5 km - postanawiamy wrocic sie - i isc te 20 km na poiechote - moze na rano dotrzemy. Udaje nam sie zlapac stopa z powrotem pod brame parku - okazuje sie, ze mili Tajowie, ktorzy nas zabrali w ogole nie jechali w ta strone, po prostu postanowili nas podrzucic.

Przekraczamy brame, mowimy pani recepcjonistce, ze bedziemy szli na piechote. patrzy na nas jak na szalencow - jak szalenczy to pomysl, okazuje sie po kilkunastu metrach, gdy koncza sie lapmy oswietlajace waska asfaltowa droge. Wchodzimy w najczarniejsza ciemnosc, a wkola dzungla... Ponoc pelna dzikich zwierzat... Na szczescie daleko nie zaszlismy - zatrzymuje sie samochod, mezczyzna pokazuje nam pake - pytamy - ile kosztuje - mezczyzna dlugo sie zastanawia nad slowem (pewnie mysli, ile z nas zedrzec) - w koncu przypomina sobie angielskie slowko "for free"...

Jedziemy kreta, jak sie okazuje mocno gorzysta droga (ale bysmy sobie szli) - mezczyzna jest pracownikiem parku, to jego sluzbowy samochod. Nagle zatrzymuje sie, gasi silnik, gasi wszytskie swiatla, wychyla sie i gestem pokazuje nam cii.... Co sie dzieje?

I nagle widzimy - potezny, majestatyczny, z ciemnosci dzungli wylania sie dziki slon, idzie droga w naszym kierunku - to nie mily, oswoijony slon, ktorych tyle juz widzielismy w Tajlandii, ktore mozna poglaskac, przytulic sie. To potezne, dzikie zwierze, bije z niego sila - patrzymy zachwyceni, troche przestraszeni - slon zbiliza sie do nas, chwile patrzy na nasze postaci na przyczepie,gdy na chwile zbiza sie - troche nas przestraszyl :), potem idzie dalej, za chwile skreci w dzungle...

- Chiang - mowi mezczyzna (slon po tajsku). Usmiecha sie. Mielismy nocne safari :)

Pracownik parku zawizol nas do "Centrali", okazuje sie, ze mamy jeszcze kawalek do pola, trafiamy na grupe Tajow, ktorszy czestuja nas czym maja, dzownia gdzies tlumacza jak dojsc do pola - Mamy isc do skrzyzowania, tam beda pracownicy parku, ktorzy nas pokieruja - Idziemy - sa pracownicy, skads bierze sie samochod, ktory wiezie nas pod samo pole (oczywiscie za darmo) - jeszcze kawalek dzungla i zmeczeni przezyciami - rozbijamy namiot... Dobrze, ze mamy - ze taszczylismy go z Chin, gdyby nie to, ceny noclegoiw, a nawet wynajecia namiotu zabilyby nas :) A tak placimy grosze. Rozbijamy sie pod daszkiem, na wypadek deszczu - wkolo dzungla, slychac plus rzeki, kilka namiotow miejscowych turystow - nie spotkalismy prawie wcale tursytow z Zachodu - wiekszosc przyjezdza tu na zorganizowane wycieczki...
Dotarlismy :) A jak juz tyle zaplaciclismy za wstep - postanawiamy zostac kilka dni..

Rano wita nas spiwe ptakow, krzyk pracownikow kempingu odganiajacych kijami malpy. Postanawiamy udac sie do "centrali" - zdoibyc jakakolwiek mape - mapa jest, ale gorzej niz zla...(za ten wstep mogliby cos lepszego zrobic) W dodtaku wszytsko co pisze w przewodniku (wiadomo jakim) na temat parku jest co najmniej niesprawdzone - owszem, park jest gigantyczny, zyje tu tyle mnostwo dzikich zwierzat, sa sciezki, wieze obserwacyjne - tyle, ze to park dla zmotoryzowanych - do kazdego puntu, do poczatkow szlakow przez dzungkle, trzeba jechac kilka, kilkanascie, nawet kilkadziesiat kiloemtrwo. Specery odpadaja - daleko i goraca... teoretycznie czlowiek bez samochodu nie moze tu zupelnie nic zrobic - nawet jesc nie ma gdzie, bo na naszym polu w resteuracji nie ma zupelnie nic do jedzenia (jednego dnia pracownicy daja nam za darmo ryz z warzywami - chyba ich prywatny), a do najblizszego miejsca z jedzeniem - kilkanascie kilometrow... Na szczescie jestesmy w Tajlandii - gdzie wystarczy isc z plecakiem wzdluz drogi, aby po chwili zatrzymal sie samochod - wiec zwiedzamy park autostopem - nie czekamy nigdy wiecej niz kilka minut - pracownicy parku sa tu wspaniali - zawsze nas zabioro, podrzuca, nawet gdy wieczorem jemy w knajpie, pracujace tam kobiety same proponuja, ze podwiaza nas na nasz kemping... Zyc nie umierac... Zapominamy o pani recepcjonistce. Nikt oczywiscie ani razu nie zazadal pieniedzy...

Nasz pierwsz trekking - wybieramy krotki - idziemy waska sciezka przez dzungle, przechodzimy rzeki, wspinamy sie po sliskich korzeniach - wystarczy odejsc kilka krokow od drogi, aby znalezc sie w zupelnie innym swiecie... Przy ktoryms ze strumykow zuwazamy wijace sie pijawki, potem dziwne uczucie na lydkach - gryza nas, jedza!!! myslelismy, ze wysokie, wosjkowe buty wystarcza - nic z tego, sprytne bestie wspinaja sie po cholewkach i wssysaja w kazdy odsloniety kawalek skory,w dodotaku zz awrotna predkoscia - Marcin ma jedna nawet na twarzy! Zanim wyciagamy jedna, wbijaja sie nastepne - a wyciga sie je paskudnie, rany nie wygladaja groznie, ale krew nie chce przestac sie lac przez wiele minut - poddajemy sie - uciekamy - zanim wrocimy do drogi (co chwiala strzasajac pijawy) wygladamy jak rzeznicy. Trzeba bedzie cos wymyslic.... Mozna kupic antypijawowe skarpety - ale... moze skombinujemy cos sami...na arzie trzeba zatamowac krew i umyc sie - wygladamy jak po spotkaniu z dzikim zwierzem...

Na drugi dzien wyruszmay z dzungle uzbrojeni - ja dlugie spodnie wcisniete w buty, marcin nie ma dlugich spodni - obcinamy ze starych dzinsow nogawki, Marcin przywizuje je na sznurkach do pasa - powstaje cos w rodzaju ponczoch - i tak wyruszamy - tym razem pijawy nas nie dosiagna, jestesmy cali zakryci - wkraczamy tak w dzungle - i... na tym akurat szlaku pijaw nie ma zbyt wiele...
Ale jest wspanuial dzungla, wodospady (przy jednym z nich krecono film "The Beach), gigantyczne drzewa, wielkie ptaki, motyle, pajaki...

Chcemy udac sie na najdluzszy, wielogodziny trekking - na mapie wyglada ciekawie. Na wejsciu jednak ostzrezenie - wstep wzbroniony. Zalamanie. Od rangera dowiedaujemy sie, ze mozna na ten szlak wejsc tylko z przewodnikiem - dlaczego? dzikie zwierzeta - tygryzy, niedzwiedzie, slonie - starszy nas pracownik parku.... A mozemy podejsc tylko kawalek? No, kawalek mozecie - usmiecha sie znaczaco - i traktujemy to jako ciche przyzwolenie. Wyruszamy. W sumie - skoro na innych szlakach jest bezpiecznie, dlaczego nie tu? tlumaczymy sobie - przez kilak godzin idziemy przez dzungle - dobrze oznaczonym szlakiem, choc kilka razy gubimy droge i wracamy sie - na sciezce wielkie slonskie kupy - chyba spotkanie z dzikim sloniem nie byloby przyjemne, sa tez slady innych wielkich zwierzat. Tylko raz w gaszczu, tuz obok naszej sciezki cos wielkiego rusza sie - ale zwierz chyba ucieka sploszony - pewnie zwierzeta boja sie nasbardziej niz my ich. Spotykamy weza - jaskrawozielony (wyglada jak zabawka) lezy sobie jakby nigdy nic na srodku sciezki, pozuje nam do zdjec, gdy zaczynamy watpic czy jest zywy, powoli odpelza wglab lasu... Nie spotykamy nikogo po drodze, jestesmy calkiem sami - troche sie spieszymy, aby nie zastal nas zmrok - ale wycgodzimy o czasie. Nikt nas nie widzial, nic nas nie zjadlo - trekking udany :)

Postaanwiamy udac sie z parku do Bangkoku stopem - na pierwsza okazje czekamy dosc dlugo, nic nie skreca w pozadanym przez nas kierunku - ale pierwszy samochod, zatrzymuje sie. Jedziemy z milym tajskim malzenstwem, jeszcze kilkanascie kilometrwo przez dzungle, jeszzce na pzoeganaie na drodze malpy, wielkie jaszczury, a potem zjezdzamy w dol i wysiadamy w najblzszym maisteczku, dokad jada nasi kierowcy. Upal i duszno - dopada nas od razu - choc narzekalismy w parku na goraca, tak naprawde odzwyczailismy sie od potwonego skwaru.... Stajemy na skraju drogi na Bankgok - nadciagaja wielie burzowe chmury - mamy nadzieje cos zatrzymac zanim zlapie nas tropikalna ulewa....

sobota, 13 czerwca 2009

Chiang Mai, Ayuthaya

Zabytki, swiatynie, pociagi i "farangowie na wakacjach"



Tajlandia swiatynna



Naoogladalismy sie za wszystkie czasy - swiatym, zabytkow, ruin... Piekne, piekne...I naogladalismy sie, jak Europejczycy spedzaja emeryture w Tajlandii.. Mniej piekne...



Idziemy sobie powolnym spacerem (ciezkie plecaki i goraco) z dworca pociagowego w strone centrum, ledwo minelismy potezne miejskie mury - krzyk, wrzask... AAAA!!!! SABRINA!!! Niemozliwe! Tez dopiero przyjechala i szuka czegos taniego do spania - a w dodatku chwile przedtem myslalam sobie, co by bylo, gdybysmy spotkali Sabrine... A Sabrina wczoraj widziala Nine i Stefano - niestety, sa juz w drodze do Bangkoku... Sabrina podrozuje z Harrym - mlodym, ciuchutkim Anglikiem, ktore wraca ladem z Australii, gdzie pracowal przez kilka miesiecy. To jego pierwsza samocdzielna podroz - ma dopiero 19 lat - wow :)
Szukamy wiec hostelu razem - znalezc cos taniego nie jest wcale tak latwo, miejscowa kobieta (wcale nie naganiaczka) radzi nam, pomaga, kiedy siedzacy obok starsi Australijczycy w bardzo waznymi minami mowia - Nie ufajcie Azjatom, oni zawsze oszukuja, na pewno chce wziasc prowizje - poczytajcie sobie Lonely Planet, tam jest wszystko opisane... - radza... Ta...

Chiang Mai jest niewielkie, przepiekne, spokojne i tanie - wiec, jak szybko orientujemy sie to jedno z ulubionych miejsc starszych farangow (farang znczy po tajsku francuz - ale tak nazywa sie wszytskich cudzoziemncow) - spedzjacych tu dluugie wakacje - czasem nawet kilkuletnie - zyjacych z emerytur. Panowie przezywaja w Tajlandi druga mlodosc, juz od rana zwykle pijani, w poludnie zygzakowatym krokiem snujacy sie po ulicach, lub co gorzej jezdzacy na motorach (czasem wywracajacy sie), wieczorami ladujacy w objeciach mlodziutkich Tajek... Cale ich masy w dzielnicy tanich hosteli - ciekawe co mysla sobie Tajlandczycy...

Znajdujemy tani, przyjemny hosteli, super tanie zarcie (gigantyczne porcje) - zwiedzamy Chinag Mai - mnsotwo tu starych, pieknych swiatyn - w nich goscinni mnisi, czasem pogawedzo, popytaja, popowiadaja o sobie - jednemu mnichowi Marcin pomaga odrabiac zadanie z angielskiego... Swiatynie sa cudne - zlote, albo srebrne, purpurowe lub blekitne, szpiczaste dachy, konce zwienczone bogato rzezbionymi smokami - w srodku zawsze pachniue kadzidlami, czasem sciany pokryte sa kilkuset letnimi malowidlami. Wkolo gory, w gorach male wioski - to miejsce popularnych trekkingow to wiosek mniejszosci - zlosliwi nazywaj te wioski "ludzkim zoo".

Populodniamu wloczymy sie po bazarze, zwykle pod wieczor zaczynba lac - mocny, tropikalny deszcz, potem wieczorami z Sabrina i Harrym, pijamy miejscowoe palmowe wino. Oczywiwcie zasiedzielismy sie - zostalismy w Chiang Mai dluzej niz planowalismy... Ale cieszymy sie miastem, cieszymy sie Tajlandia - no, i mamy przeciec wize na dwa miesiace...

Jak jechac dalje - tylko pociagiem - naszymy ulubionym, tanim, loklanym (za 400 km ok. 7 zlotych) - tym, ktory zatrzymuje sie na kazdej zagubionej w dzungli stacyjce - a stacje pelne kwiatow, kolorowe, sa zawsze flagi panstwowe i portrety krola, male oltarzyki, figurki... I niewysokie, porosniete dzunga gory, czasme dzungla jest tak blisko, ze mozna by wyciagnac reke i dotykac gigantycznych drzew, lian. Wszytskie okna otwarte, wpada rozgrzane powietrze wypelnione zapachami lasu. W pociagu sami miejscowi - jada czasem kilka tylko satcji, kolorowo ubrane kobiety, z torbami pelnymi owocow, ryzu, przez pociag przechodza sprzedawcy - na lisciu palmowym ryz z warzywami, najrozniejsze owoce, soki z lodem w reklamowce ze slomka - caly pociagowy folklor, i tak przez kilkanascie godzin, przez pol Tajlandii - nawet nie wiemy, kiedy zlecial dlugi dzien i czas wysiadac. Tej nocy udalo nam sie zlapac jeszcze pociag do starej stolicy Tajlandii - Ayuthaji - jestesmy na miejscu nad ranem, ogladamy wschod slonca nad ruinami poteznych swiatyn - mnisi rano zbieraja jedzenie, mamy torbe bananow - Marcin wrecza mnichowi, ktory uklonem dziekuje i wypowiada nad nami cos po tajsku - modlitwe? blogoslawienstwo?

I znowu zwiedzanie - tym razem ruiny - i choc po Angkor Wat malo co jest w stanie czlowieka zachwycic - calkiem nam sie podoba i choc za wstep do obiektow trzeba placic, wszytsko mozna dokladnie obejrzec od zewnatrz :) przy jednej ze swiatyn w malym satwie zyja wielkie zolwie, olbrzymi ryby - mloda mniszka kupuje jakies rosliny - karmi zwierzeta, daje nam, abysmy tez "poczestowali" wodne stworzenia. Spotykamy pszelarza na rowerze, z calym pszczelarskim wyposazeniem - z usmiechem pozwala nam pogladac plastry, wosk, nawet zapozuje do zdjecia.

Mieszkamy w hostelu nad rzeka, w malym, skromnym pokoju, wlasciwie oddzielonej bambusowa mata klitce w korytarzu - ale w takich miejscach, najtanszych, zawsze mozna spotkac najciekawszych ludzi - takich jak Holenderka, ktora podrozuje do 5 lat, wlasciwie od 5 lat mieszka w Indiach, raz na pol roku wyjezdza, zeby przedluzyc wize - Tesknie juz do Indii - zwierza nam sie. Kobieta ma pewnie z 50 lat - ale ma w sobie tyle energii, radosci, spokoju, ze przebilaby niejedna nastolatke... Co podroze robia z ludzmi ;)

ZObaczylismy tyle swiatyn, tak sie mocno ucywilizowalismy i uduchowalilismy, ze czas wyruszyc w dzicz - jedzimy do dzungli, do jednego z najciekawszych ponoc parkow narodowych swiata - Kao Yai, chroniocago olbrzymie polaci monsunowego lasu...