niedziela, 29 marca 2009

Sapa

(prawie) Na dachu Indochin



Sapa jest otoczona gorami, poroznietymi rozczochrana dzungla, sa w tych gorach wioski, gdzie miejszkaja narodowe mniejszosci, a nas wszystkim goruje masyw Fansipanu - najwyzszego szczytu Indochin.

I na ten szczyt postanowilismy sie wybrac - nakupilismy wiec wody na kilkudniowa wedrowke, bagietek, suszonych owocow, zostawilismy niepotrzebne rzeczy w hostelu, wyruszylismy rano pelni sil i nadziei, a... w biurze informacji turustycznej dowiedzielismy sie, ze szlak jest zamkniety... z powodu suszy - zagrozenia pozarami itd itp, wiec nici z wyprawy :(

Trudno, poszwedamy sie po okolicznych gorkach, wioskach, dzungli - zwiedzamy Cat Cat, mala wioske, pelno turystow, jest rzeka, wodospad, tradycyjne domy, w rzece beztrosko kapia sie dzieciaki - potem udajemy sie szlakiem w dzungle - wielkie motyle, olbrzymie mrowy, pajaki... czasem wspinamy sie stromo pod gore, odpoczywamy nad rzeka, przechodza miejscowi, chyba ida z/do wioski, na plecach kosze, kapia sie, chlodza w rzece, trafiamy na strumyk, wlasciwie mala rzeczke, idziemy po kamieniach w gore - no i chyba gubimy szlak, bo dalej rzeka sie nie da isc... ale za to mozna posiedziec, papatrzec na dzungle - pieknie tu, przez geste drzewa przeswituje slonce... cicho tu, spokojnie...


Olbrzymia czesc wietnamskiej dzungli zostala zniszczona w ciagu wojny - spalona, zatruta chemikaliami - w wielu miejscach wciaz trzeba uwazac na pozostalosci po dzialaniach wojennych - szacuje sie ze wciaz jeszcze na wietnamskich bezdrozach zalega setki tysiecy ton niewybuchow. Od lat 70ych zabily co najmniej kilkadzisiat tysiecy Wietnamczykow, a kilka razy tyle ranily - najczesciej ofiarami padaja dzieci z wiejskich rejonow. Wiec przewodnik ostrzega, zeby nie zbaczac ze szlakow, nie dotykac zadnego zelastwa.

I jeszcze z przewodnika: na teren Indochin (dzisiejsze Wietnam, Laos, Kambodza) zostalo zrzuconych 13 milionow ton bomb, o lacznej sile wiekszej 450 razy od sily wybuchu bomby atomowej zrzuconej na Hiroszime, daje to srednia 265 kilo bomb na kazdego mieszkanca...

W czasie wojny wietnamskiej zginelo 10 proc. populacji tego kraju...


No dobra, zgubilismy szlak, nie ma gdzie za bardzo rozbic namiotu - albo tak gesto, ze nogi nie da sie postawic, albo stromo, robi sie ciemno, wracamy do cywilizacji. A jutro do Hanoi - stolycy :)


Do Hanoi jedziemy pociagiem - nie od razu, pierwsze przez kilka godzin probujemy stopa. O wiele lepiej niz w Chinach - bo ludzie wiedza o co chodzi - na drodze glownie motorowery, ciezarowki zwykle zapchane - ale przynajmniej ktos reaguje - kierowcy pokazuja, ze nie maja miejsca, albo jada tylko kawalek, machaja, trabia, usmiechaja sie. No, ale na usmiechach kierowcow daleko nie zajedziemy... Pasowaloby, zeby ktorys sie zatrzymal... Ale nic z tego. Po paru godzinach idziemy na pociag - mlody Wietnamczyk perswaduje - jak bedziemy lapac stopa na tym sloncu to sie opalimy - a to baaardzo zle! Wietnamczycy jak moga unikaja slonca - opalenizna nie jest tu w modzie, sklepy pelne sa wybielajacych kremow - tak to jest smiesznie na tym swiecie - biali siedza w solarium, a ciemniejsi - wybielaja sie. Czasem wietnamskie kobiety tak mocno sa zakryte, ze nie widac im twarzy, nie widac w ogole czlowieka - tylko chusty, maski, kapelusze.

Oczywiscie nie przed sloncem uciekamy z autostrady - robi sie pozno i jesli nie zlapiemy nocnego pociagu, utkniemy.

Wietnamskie twarde lawki, choc drozsze od chinskich sa o niebo gorsze - moze ciut wiecej miejsca, ale tym razem to naprawde twarde, drewniane lawki - na podlodze, na matach rozkladaja sie ludzie, grupa mezczyzn pije alkohol - a chlopiny jak popija lubia sie pobic - i pobic sie maja zamiar, najpierw krzyki, potem chlopy sciaagaja pasy (dobrze, ze im spodnie nie pospadaly) - wrzeszcza, szarpia sie, w walke zaagnazowany jest caly przedzial - polowa walczy, polowa patrzy sie... Przychodzi cala masa konduktorow, ale jeszcze potrwa zanim sytuacja sie uspokoi. I tak spedzamy noc w pociagu - o spaniu nie ma mowy...

Nad ranem jestesmy w Hanoi - wychodzimy przed dworzec - zupelna odwortnosc chinskich miast - zadnych wielkich placow, dworcow, ulic, waskie uliczki, ciasno stloczone kamieczki - troche jak w Europie... Kobiety z wietnamskich kapeluszach sprzdaja cieple jeszcze bagietki - wietnamski przysmak, jedna z najtanszych i wszechobecnych rzeczy, jakie mozna tu zjesc. Bedzie dla nas Wietnam bardzo bagietkowy...

wtorek, 24 marca 2009

Good morning Vietnam

Wietnam - dzien pierwszy

Czekalismy na Wietnam, troche juz umeczeni Chinami. Czekalismy ciekawi - bo choc duzo slyszelismy o Wietnamie od spotkanych w drodze turystow, nowy kraj to zawsze zagadka, nadzieje i oczekiwania, a co dopiero kraj taki jak Wietnam. Wietnam - obrazki kolonialnych Indochin, dzungli, obrazy z amerykanskich filmow, starszliwe zdjecia z wietnamskiej wojny, fotografie turkusowego morza z turystycznych folderow, chlopow w stozkowych czapakach uprawiajacych na zielonych polach ryz, pieknych, filigranowych kobiet, kraj starej, wspanialej kultury, ale i jedno z ostatnich komunistycznych panstw na swiecie. Kraj calkiem przyzwoicie sie rozwijajacy i coraz popularniejszy cel podrozy... Jaki bedzie nasz Wietnam?

Mamy zaleglosci blogowe - jestemy juz w Wietnamie prawie 2 tygodnie i jakos nam ciezko odtworzyc pierwsze wrazenia - pierwszy dzien w Wietnamie - szybka, mila odprawa graniczna, tylko Chinczycy kaza pokazac jakie mamy ksiazki, o czym i dlaczego. Jeszcze w budynku odpraw jakas kobieta pyta gdzie, jak jedziemy, proponuje hotel, busa i zdziwniana patrzy jak odchodzimy. Bo Wietnam to taki kraj, gdzie mozna przyjechac i od pierwszego do ostatniego momentu miec wszytsko zarganizowane - transport, noclegi, wycieczki, zwiedzanie, jedzenie, zakupy - czlowiek wpada w pajeczyne agencji i agencyjek, ktore przerzucaja turyste z miejsca na miejsce, dbajac o kazdy, kazdziutki apekt jego zycia, zaspakajajac wszyskie potrzebny - taki turysta nie musi nic myslec, o nic sie martwic, tylko placic... Oczywiscie takimi turystami byc absolutnie nie chcemy - choc okaze sie, ze czasem bedziemy musieli...

Pierwsze uczucia - swojsko jakos, zupelnie inaczej niz w Chinach, troche balaganu, troche zamieszania, bardziej "jak w domu". No i prawie kazdy rozumie cos po angielsku - w Wietnamie nie ma problemow z porozumieniem sie. Pelno motorow, rowerow, ktorych bedziemy tu widziec wciaz setki i tysiace i wciaz bedziemy slyszec - "Motor, sir?". Idziemy na wylotowke - ulica plynie nieprzerwana rzeka motocykli, prawie wcale osobowek, ciezarowki skrecaja na Hanoi a my chcemy w gory. Zatrzymuje sie jakis samochod i nie mozemy sie za nic w swiecie dogadac, chce jakies pieniadze, a moze nie wie o co chodzi? Bierzemy w koncu busika - i tu bedzie nasze pierwsze niemile doswiadczenie - niestety nie ostatnie - bo Wietnamczycy lubia naciagac turystow - wiec ustalamy cene do Sapy a pan mowi ze ok, okazuje sie, ze wcale nie jedzie do Sapy, ale zupelnie gdzie indziej, wiec wiezie nas od innego busa, placimy - a on ze juz nie 30 tys., ale 50 (Wietnamie placi sie tysiacami, setkami tysiecy, wiec jestesmy troche zakreceni - a waluta nazywa sie dong) i nie chce wydac reszty, wiec sie awanturyjemy, wydaje, ale nie od razu, chcemy dokladnie tyle na ile sie umowilismy, Wietnamczyk obrazony ze sie o takie grosze bedziemy wyklocac, ale w koncu z bardzo krzywa mina oddaje cala reszte. No i po polgodzinnym czekaniu nie wiadomo na co w koncu ruszamy do Sapy kreta, gorska droga, przez dzungle, przez wioski, przez gory. A w Sapie od razu zaczepi nas pani, ktora wynajmie nam tani pokoik, i w Sapie odkryjemy, jak ciezka majac biala twarz bedzie nam kupic cokolwiek po normalnej cenie... Na razie sie pocieszamy - Sapa to Wietnamskie Zakopane, wiec musi byc drozej... Spacerujemy po gorskim kurorcie, duzo turystow, wielu Francuzow, rozmawiamy z kobietami z gorskich plemion, w kolorowych strojach usilujacych wciasnac nam jakies pamiatki, troche meczace, ale przy tym calkiem sympatyczne, posmieja sie, pozartuja, pogledza "Buy for me", pochadza za nami krok w krok. Pytamy o placki ryzowe - cena zabojcza, jeszcze dobrze nie odejdziemy, juz 3 krotnie spada...

Szybko zachodzi slonce, idziemy spac - nasza pierwsza noc w Wietnamie..

poniedziałek, 23 marca 2009

Goodbye China and....

Do widzenia, Chiny

Chiny... dwa miesiace w imperium liczacym tysiace lat, kilka tysiecy kilometrow w trzecim co do wielkosci kraju swiata - wiec to co widzielismy, przezylismy, pomyslelismy o Chinach powstalo na podstawie jakiejs malej czastki rzeczywistosci... Ale troche podumowania sie nalezy :)

Chiny sa stosunkowo latwym krajem do podrozowania - mimo bariery jezykowej - bo ludzie mowiacy angielskim w tym kraju to rzadkosc. Ale jesli juz znajda sie w okolicy turysty - zwykle sluza pomocna dlonia, pomaga kupic bilet, pokaza droge. Chinczycy sa generalnie bardzo pomocni, zwykle, gdy mielismy jakis problem i zaczepiali kogos na ulicy, zaraz pojawial sie tlumek - zwykle znajdowal sie ktos kto znal kogos znajacego angieski. Nawet Chinczycy nie mowiacy w zab z zadnym rozumianym przez nas jezyku zwykle wykazywali sie cierpilowosci a checia pomocy :) A wiec to kraj generalnie milych, uprzejmych ludzi, rzadko zdarzalo nam sie, aby ktos probowal nas naciagnac czy oszukac, raz nawet chinczyk tlumaczacy nam jak dojechac gdzies tam zamowil riksze i za nia zaplacil... Nie ma zbyt wielu naciagaczy, nachalnych sprzedawcow, ktorzy utrudniaja zycie w wielu krajach Azji.
Chiny sa dobrze zorganizowane, stad latwo sie w Kraju Srodka zorientowac, ale i meczoce - olbrzymie, zatloczone miasta, szerokie arterie, gigantyczne dworce, wielkie place, megacentrahandlowe - czlowiek wysiada z pociagu, z autobusu i czuje sie tym wszystkim wielkim i nowoczesnym bardzo przytloczony. I wszedzie, niemal na kazdy kroku widac budowy - powstaja nowe drogi, mosty, osiedla - Chiny zmieniaja sie w oczach i pewnie za kilka lat bedzie to kraj betonu i szkla... Niemal czuc w powietrzu cos co mozna by nazwac "propaganda sukcesu" i pelno jej w chinskich mediach. Chinczycy wygladaja generalnie na zadowolonych z zycia ludzi - choc co tak naprawde mysla, nigdy sie pewnie nie dowiemy. Na pewno sa mocno zindoktryowani, widac to chocby, gdy poruszyc temat Tybet. Zreszta ten temat w chinskich mediach pojawia sie czesto - reklamowki pokazujace szczesliwych Tybetanczykow witajacych chinskie wojsko... No, ale to zupelnie innych temat...
Zawiedlismy sie na chinskim, zarciu - troche wynikalo to z problemow ze zrozumieniem menu i obawa przed zamowieniem czegos obrzydliwego, troche z cen - bo dobre, tradycyjne chinskie jedzenie jest dosc drogie... Wiec jedlismy glownie ryz z jajakami na przemian z ryzem z pomidorami. Czasem pojawialy sie zbawienne babuszki ze wspanialymi i tanimi plackami ziemniaczanymi, samzonymi bananami czy marcinowym tofu. Ale rajem dla podniebienienia dla nas Chiny nie byly...
Money, money... Nie sa Chiny krajem drogim, choc do najtanszych tez nie naleza. W miare tanie sa pociagi, dosc drogie autobusy, za noclegi placilismy od 5 - 20 zlotych za osobe (ten ostatni w bardzo drogim pekinie), za tanie jedzenie trzeba zapalcic kilka zlotych.... No i najdrozsze - bilety wstepow :( Tu Chinczycy nie oszczedzaja turystow. W ciagu dwoch miesiacy wydalismy po kilkaset dolarow na osobe, wliczajac koszty przedluzenia chinskiej i wyrobienia wietnamskiej wizy.

No i oczywiscie duzo wspanialosci mozna w Chinach zobaczyc, choc pewnie ani pieniedzy, ani czasu nie staryczyloby zeby zobaczyc choc polowe - piekne sa w chinach kraobrazy, malownicze wioski, niektore miasteczka, swiatynie.... troche mniej interesujace wielkie miasta, ale na pewno Chiny warto zobaczyc - popatrzec jak pala sie kadzidla w swiatyni, jak wiesniacy prymitywnymi narzedziami uprawiaja pola, porozmawiac z ludzmi w pociagu - a zawsze chetni sie znajda, wtopic sie w plynacy ulica wielkiego miasta tlum Chinczykow...

Ale na razie - do widzenia Chiny - jedziemy do Wietnamu...

I na koniec - jesliby fonetycznie po chinski zapisac nazwe Polski, tak jak czynia to Chinczycy - wyjdzie "Niebo-Ziemia". Tak po chinski nazywa sie nasz kraj :)

czwartek, 12 marca 2009

YuanYang

Terasy, terasy i.. terasy



Jest ich cale mnostwo, siegaja od nieba, stare ponoc jak swiat i wygladaja naprawde super... jeszcze nie wzszedl ryz, wiec w wodzie odbija sie niebo, tworzac niezwykle barwy... Jak wzejdzie ryz, bedzie bardzo zielono - ale najpiekniejsze sa ponoc terasy wlasnie teraz.
A w terasach pracuja w blocie ludzie, przechadzaja sie blotne bawoly. Bardzo terasowe i mocno ryzowe byly nasze ostatnie dni w Chinach...

Yuanyang jest wysoko w gorach, niewielkie, ze stromymi uliczkami, ludzie z okolicznych wiosek z malenskich plemion ubrani w tradycyjne stroje, bardzo kolorowe, kobiety w wymyslnych nakryciach glowy, we wzorzystych, wysokich skarpetach, male, drobne, o rysach zupelnie innych niz "przecieztnego Chinczyka". I wcale nie jest to przebieranka dla turystow - tu ludzie ubieraja sie tak na co dzien, tak pracuja, tak sprzedaja owoce, tak jezdza do miasta na targ, na zakupy. - Niewiele jest takich miejsc na swiecie - zachwyca sie kolorowymi strojami Anglik (od 4 lat w podrozy).
W miasteczku jest rano mgla, nic nie widac i turysci mysla - nici z terasow. Ale mgla niedlugo zejdzie, a gdy tylko pojedzie sie w gore, zobaczy sie terasy w mgle, w chmurach, a potem czlowiek jest juz ponad chmurami... W pierwszy dzien zwiedzamy terasy tuz obok miasteczka, malo turystow, gubimy sie (oczywiscie na zyczenie) wsrod terasowych, stromych sciezynek (jedna osoba nawet prawie wpada do tersasu, ciekawe kto...), schodzimy do malej wioski, fotografujemy - mozna tu spedzic caly dzien - wieczorem czekamy na zachod slonca - troche chmurno :(
A na drugi dzien udajemy sie do tych olbrzymich, "turystycznych terasow". Wycieczki koszmarnie drogie, wiec podjezdzamy kawalek loklanym autobusem, a potem idziemy na piechote - i nie zaluejmy, droga jest przyjemna, widoki cudowne, w niektorych miejscach terasy wygladaja jakbytsmy ogladali je z lotu ptaka - tuz u naszych stop pierwszy teras, a potem setki metrow w dol nastepne i nastepne... Terasy tna cale zbocza gor, od podnoza, po szczyt, mienia sie kolorowo - jak oni to zbudowali? Tu ciagle pracuja ludzie - wykorzystuja najmniejszy kawaleczek ziemi, wydzieraja gorom miejsce na ryz - ciezka to musi byc praca...
Ten rejon jest jeszcze ciagle malo turystyczny, nie ma go nawet w przeownikach, wiec wiekszosc terasow mozna jeszcze ogladac za darmo - choc w niektoprych miejscach pojawily sie juz oplaty. Dochodzimy do miejsca zwanego "Usta tygrysa" - bo w taki kszatl uklada sie przelecz, tu terasy sa ponoc najpiekniejsze - faktycznie, widok jest genialny... Na skarju drogi trwa juz budowa pomostu, budek z biletami - widac ze praca wre.. Chinczyc spiesza sie... Pracuja glownie kobiety, dziwny obrazek - panie mieszajace cement, pchajace taczki z gruzem, panie przy betoniarce... No, rownouprawnienie... A w dodotaku wszytskie w tradycyjnych strojach.. Co robia panowie? Widocznie prace prcecyzyjne :) albo nic... gesto obsiadaja kazdy skrawek kraweznika z poteznymi fajkami w ustach...
Schodzimy w dol, z tego miejsca najlepiej widac zachod slonca - slonce zniza sie, coraz wiecej turystow, kazdy ze statywem, aparatem z poteznym obiektywem, czasem dwoma aparatami... Fotuja terasy, nudza sie, wiec wszyscy robia sobie zdjecia nawzajem, chinczycy nam, my chinczykom, potem znowu terasy.... w tym tlkumie miejscowe dzieciaki, chcace zeby za pieniadze robic im zdjecia, sprzedawcy, naciagacze twierdzacy, ze to ich kawalek ziemi i zadajacy (zwykle bezskutecznie) oplaty... Gwarno i rojno, a w dole, na ryzowych polach oswietlonych osttanimi promieniami zanim slonce zajdzie za gore taki spokoj....
Zimno jest w Yuangyang, wilgotno... W naszym hostelu nie ma nawet nic przypominajacego prysznic, wiec to wietnamy pojedziemy brudni i nieuprani.... A moze sie w terasach wykapac? ;)

Udajemy sie w strone Wietnamu, przez Hekou plynie rzeka - jedna strona chinska, druga wietnamska, wiec patrzymy na drugi brzeg, na Wietnam... Jutro tam bedziemy...

niedziela, 8 marca 2009

Droga do Yuanyang

Czym sie rozni Yuanjiang od Yuanyang i o wspanialym szefie hostelu z tego drugiego :)

Wczoraj ogladalismy program w chinskiej, anglojezycznej telewizji - na poczatku pani redkator pytala przypadkowych Chinczykow - czy Chiny sa wspaniale? Wszyscy jak jeden maz i jedna zona odpowiadali - tak - sa wspaniale! I jestesmy bardzo dumni z Chin - bo mamy wielka armie i mielismy wspaniala olimpiade. A 9-letni chlopczyk powiedzial, ze mimo tych wszytskich sukcesow nie mozna wpadac w dume - bo skromnosc to bardzo dobra cecha. A potem byla piosenka - slowa mniej wiecej takie - Chiny to wspanialy kraj, mamy najwyzsza gora swiata - Mt. Everest i najwiksza wyzyne - Tybet i wielkie wspaniale rzeki i wielkie pastwiska w Wewnetrznej Mongolii... itd. Balsam na serce w czasach kryzysu...
A Tybet jest zamkniety - wiec nie mamy co plakac i tak, nawet gdybysmy mieli pieniadze na pozwolenie - nic z tego.

Ale w Chinach latwo zapomniec o wielkiej polityce - Chinczycy to bowiem w wiekszosci niezwykle mili, pomocni ludzie... Tak jak wlasciciel hostelu w Yuanyan - przyjezdzamy poznym wieczoram, zupelnie bez pieniedzy i okazuje sie, ze jedyny w miasteczku bankomat nie dziala - skonczyly sie pieniadze. Jest ciemno, wkolo strome gory, ciezko bedzie znalezc miejscowke, w wielkim hotelu pani moze wymienic nam pieniadze po skandalicznie niskim kursie - postanawiamy w tanim hostelu spytac czy nie mozemy zostac na noc i zaplacic jutro - Chinka, chyba turystka tlumczac wlasicielowi wyciaga od razu 100 yanow i oferuje pozyczke, szef mowi, nie trzeba, mozemy zapalcic jutro, wyciaga 100 yuanow - pozycza nam na "entertiment". Nie chce nic w zastaw...

Ale z dotarciem do Yuanyang nie bylo tak latwo.

Najpierw jedziemy do Jianshui - male, stare miasteczko, nie wymienione jeszcze w przewodnikach, wiec stosunkowo spokojnie, prawie bez turystow. Z wysokiej czerwonej bramy obserwujemy tanczacych starszych ludzi, mezczyzn grajacych w karty, szachy. Jemy wspaniale placki ziemniaczane - raj w gebie za jedynego yuana... Postanawiamy wybrac sie do Yan.. cos tam - slynnego z jednych z najwyzszych, najpiekniejszych i najwiekszych terasow ryzowych na swiecie. Wiec bedzie gdzie poczekac na "uprawomocnienie" naszej wietnamskiej wizy. Podroz przebiega sprawnie - z autobusu do autobusu, widoki fajne. Jedziemy lokalnym malym busikiem, pelnym workow, dziwnych bagazy, kolorowo, tradycyjnie ubranych kobiet. Miasteczko w gorach, nowe, ulice wysadzane fikusami, kwitnacymi drzewami, pelno bananowcow - zjechalismy nizej i mocno czuc zmiane klimatu - zapomnielismy juz o naszych narzekaniach na zimno :) Jestesmy na zwrotniku :)

Znajdujemy pokoik za jednyne 20 yanow za nasza trojke w przydworcowym hostelu, pokoj iscie spartanski, drewniane lozka - jedyna wada jest ubikacje - nie sama w sobie, ale zwyczaje naszych wspolokatorow - otoz w ubikacji wisza wielkie, grube zaslony, ktore ludzie (jak oni na to wpadli?) uzywaja zamiast papieru toaletowego... Calosc wyglada koszmarnie...

Od rana szukamybtersasow - dochodzimy do wiosek, terasow nie ma, ale za to rosna banany, mango, papaje, malutkie poletka - bardzo zielono, pachna kwiaty, jest jedno drzewo - nie mamy pojecia jak sie nazywa - ale wyglada niezwykle - potezne konary, ani jednego listka, tylko olbrzymie, czerowone kwiaty... Ladnie tu, no ale terasow nie ma... Poszukamy jutro - moze trzeba isc w druga strone...

Na drugi dzien dowiadujemy sie, ze Yauanyuang sklada sie z dwoch miast, starego i nowego, odleglych od siebie o 30 km. Eureka! Jestesmy w nowej czesci, wiec rano pojedzimy do starej i zobaczymy wreszcie slynne terasy. Rano wszyscy spytani mowia, ze nie da dostac sie do starego miasta, ze trzeba jechac co najmniej przez Kunmning, juz mamy isc na piechote, gdy zupelnym przypadkiem odkrywamy ze... wcale nie jestesmy w Yungyang tylko w Yuanjiang... W pisowni lacinskiej roznica jeden literki, w chinskiej wymowie, jak dla nas zadna, na mapie - okolo 200 kilometrow.... Jednyne pocieszenie - spotkalismy niemiecka pare jadaca z Indii przez Bangladesz i Birme, ktorzy zrobili ten sam blad ;)

No to sie wracamy, znowu busik, tym razem jada z nami nawet kury :) I po calym dniu docieramy do wlasciwego Yuanyangu. Juz w drodze nie zalujemy nadrobionych kilometrow - z okna autobusu widzimy pierwsze terasy...

wtorek, 3 marca 2009

Kunming jeszcze raz

O Polakach i tajemniczym Niemcu (bedzie troche niecenzuralnie) oraz jego chinskich "sekretarkach"

Zeby nie bylo, ze Kunming taki zly i brzydki - stolica Yunau bywa nazywana miastem wiecznej wiosny- taki tu bowiem panuje klimat, przez caly rok miasto az kipi od kwiatow, kwitna drzewa, wszystkimi barwami mienia sie pieknie zadbane klomby, parki... Tylko szkoda, ze nic nie zostalo ze wspanialej starowki - Chinczycy reguralnie burza stare miasta, a na jego miejscu wznosza wiezowce... No, szkoda.

Jednego pieknego dnia w naszym hostelu spotkalismy az 5 (slownie pieciu!) Polakow - wielka to dla nas sensacja, bo to pierwsi spotkani w naszej podrozy rodacy i to w dodatku wszyscy na raz i w jednym miejscu! Mariusz, 4 lata temu "sprzedal wszytskie graty", spakowal plecak i wyruszyl "tam, gdzie wschodzi slonce" - przez Rosje i Mongolie dotal do Chin i... zostal. Od 3 lat mieszka w Dali, robil bizuterie, szyl, potem kupil kebeb - bo kebeba mu bardzo brakowalo, dzis ma knajpke, ktora nazywa sie swojsko "by Mariusz" i nawet nie mysli, aby opuscic Chiny.
Mariusza odwiedzili rodzice i siostra. Zdziwieni Chinami - W Europie mamy zupelnie inny obraz tego kraju - mowia. - A tu nie widac biedy, ludzie dobrze ubrani, usmiechnieci, pewni siebie, dobre samocody, zadbane, czyste, nowoczesne miasta, nikt tu nie wyglada na ucisnionego... - mowia.
Ewa podrozuje sama, przyjechala z Wietnamu i duzo nam opowiada - robi nam coraz wiekszego smaka :) Ewa, jesli nasz czytasz - serdeczne pozdrowienia i powodzenia na szlaku! Trzymaj sie i do zobaczenia gdzies na koncu swiata :)

A teraz o Niemcu :)
W Chinach jedna z rzeczy, ktora musisz raz na jakis czas zrobic i ktora zapewne z tego powodu kosztuje sporo jest zgranie zdjec na plyke dvd. Postanowilismy poprosic o pomoc kogos z HC - wpadniemy na chwile, wypalimy plyki i wszyscy beda szczeslii :) Od razu odpowiedzial nam Niemiec - pewnie, ze wypale wam plytki. Wiec jedziemy gdzies na obrzeza Kunmingu - czekamy na naszego Niemca na przystanku autobusowym - zamista bialego mezczyzny przychodzi chinska kobieta - Czy wy jestescie przyjaciolmi sira? - pyta. No tak, to my. Chinka prowadzi nas na strzezone osiedle wiezowcow - jedziemy na 11 pietro - mieszkanie-biuro, w pokoju Niemca pod folia stoja gigantyczne przemyslowe butle z tlenem i helem - Robie tu ekspermanty z fizyki kwanowej - wyjasnia... Moze nie wylecimy w powietrze z calym blokiem :) Chinki (bo sa dwie i pracuja tu jako sekretarki) rozmawiaja z Marcinem. Niemiec zacheca - One sa bardzo niesmiale, musisz je zagadywac! One by cie szybko nauczyli chinskiego - smieje sie. Chinki pytaja Marcina ile ma zon i czy podobaja sie mu chinskie dziewczyny. No, znowu takie niesmiale nie sa...
Wycodzimy z Iza na papierosa, nie wiemy, ze zostawilysmy biednego Marcinka w paszczy lwa. Gdy wracamy Marcin siedzi z dziwna mina, a Niemiec pyta - Myslisz, ze jestem "crazy"? Marcin duka "A little bit". Nie wiemy jeszcze o co chodzi, konczmy wypalanie, rozmawiamy z drugim lokatorem, ktory okazuje sie polskim Zydem z Galicji, podrozuje od 40 lat, ma siwe, pofarbowane na rudo, dlugie wlosy, opowiada o Azji, o podrozach. Zegnamy sie i jeszcze w windzie Marcn mowi - Ale jaja, nie uwierzycie...
Gdy tylko wyszlysmy, Niemiec zaczal rozmawiac na skypie. Pierwszy tekst "I think your cock is too big to me. Can you send me picture?". Mowil ponoc powaznym glosem zboka, patrzac raz na jakis czas spod oka na Marcina. Potem "Chcialbys pewnie z moimi sekretarkami? Nie, one sa tylko moje!" No i jeszcze cala masa rzeczy, ktorych wstydzimy sie pisac :) A myslelismy, zeby zostac u niego na noc :) Ciekawe, czy Chinka, ktora wyszla nas odabrac na polecenie "sira" myslala, ze jestesmy kolegami ze skypa? ;)
No i tak wypalilismy plytki :)

A z Kunmingu pojechalismy dalej na poludnie - tak sie pieknie uzadzilismy z wietnamskimi wizami (ktore mamy juz swieze i pachnace w paszportach), ze chcemy, czy nie musimy zostac w Chinach do 10 marca, bo od tego dnia zaczyna sie waznosc naszych wiz. Wiec jeszcze troche pasmakujemy Chin :)