wtorek, 24 lutego 2009

Kumning, 57 dzien

Skazani na Kunming

Siedzimy w Kunmingu, w pelnym wiezowcow centrum - dzis nic nie roblismy - szwedamy sie po miescie, ale nie za daleko, zeby sie nie zmeczyc, jemy, spimy, jedyny nasz wysilek to zrobienie wczoraj prania, ktore suszy sie na balkonie. Ale zeby nie bylo, ze sie obijamy - nie jestesmy tu na darmo - nasze glowne, arcywazne zajecie to czekanie na wietnamska wize i podziwania nowego imagu Marcina - szare szerokie spodnie dresowe i o kilka numerow za duza blekitna bluza (tez dresowa, a jak) - obiecujemy zrobic zdjecie, choc juz troche za pozno, po po dwoch godznach od zakupu Marcin poplamil sliczny stroj tluszczem z ziemniaka... No i zakupilismy wszyscy laczki, teraz zaczniem brac prysznic, bo ponoc ma byc goraco... Laczki sa piekne.

Mieszkamy w wielkim hostelu, wiele osob tak jak i my to nieszczesnicy skazani na Kunmnig z powodu wiz...

Szkoda ze musimy juz spac jak "porzadni" ludzie w dormitorium.... Pierwsza noc bowiem spedzilismy w wielkim pokoju z olbrzymim telewizorem i kilkoma kompami. Niby byla to kafejka internetowa i miejsce ogladania tv, ale tak naprawde byl to nasz pokoj w ktorm bezczelnie siedzieli jacyc ludzie. Kiedy bowiem przyszlismy do hoselu, okazalo sie, ze nie ma miejsc w najtanszych dormitoriach, a pokoje 2- czy 3-osoowe sa dla nas stanowczo za drogie, obsluga zaproponowala nam spanie na podlodze w "lobby". Jedyny minus - wszystko otwarte jest do 2-ej w nocy i do tej pory beda tu siedziec ludzie. Nam to bynajmniej nie przeszkadza (a ludziom? ;) Rozlozylismy sie wiec, pan z rececji przynisol nam nawet koldry (-It is free - zapowiedzial - czy my wgladamy na sepow?), co Marcin skwitowal z zadowoleniem moszczac tylek na poduszce - Teraz wygladamy bardziej profesonalnie!

No i czekamy na te wizy. Marzy juz nam sie Wietnam. Nie, zeby nam zle w Chinach bylo, ale troche nas juz Chiny nudza (wokol sami Chinczycy ;) - od przykrych przezyc z kurzymi dupkami ciagle jemy ryz i kapuste, miasta wielkie, podobne do siebie, nowoczesnie tu, czysto - czasem az za czysto, wszedzie daleko, na jezdzenie stopem nas nie stac... Dobra, nie narzekamy - moze to tylko znuzenia, bo pewnie jeszcze bedziemy tesknic do Kraju Srodka.

Dali

O rowerowych trupach, dilerkach w ludowych strojach i nic-nierobieniu

Dali to tez stare miaso, choc juz nie tak urokliwe jak Lijang, za to gory wkolo piekne, niedaleko potezne jezioro i turystow mniej. Juz na wstepie mamy szczescie - bo znajdujemy tani hostel - za jedyne 10 yuanow od osoby wielki narozny pokoj z olbrzymimi oknami - zyc, nie umierac...
Wieczorem miasto zupelnie puste - jakby znikli wszyscy mieszkancy. A dalijczycy, od maluchow po starszych ludzi, pod jedna z bram tancza - to w kolko, to jakies przytupy, to w grupach, muzyka z manetofonu, ale "dj" dyryguje na zywo. Fajnie. Chyba tancza tak bez zadnej okazji, a jak to musi jednoczyc sasiadow jak tak reka w reke sobie poskacza... Czasem widzielismy pod bankami, urzedami grupy pracownikow (?) tanczacych, cwiczacych tai-chi. Fajnie.

Na ulicach zaczepieja nas starsze panie, ubrane w tradycyjne stroje, w rekach jakac tandetne bizuteria, ale nie swiecidelka nam chca sprzedac - pytaja "Ganja? Hash? Something more?".

Postanawiamy wynajac rowery (zalediwe 10 yanow za dzien) i pojezdzic po okoliach. Wypozyczalnie na kazdym kroku. A w nich trupy - Marcin probuje hamulce roweru, ktore od razu sie urywaja. Izy rower jeszcze w miare, ale moj i Marcina tandem istny zlom. I tak byl najlepszy z wszytskich - jako jedyny ma w miare sprawne hamulce. Cos skrzypi, trzeszczy. Po drodze musimy zatrzymac sie i poprzykrecac w jakims warsztacie kola. Pod gore niemal nie da sie jechac, bo cos blokuje tylnie kolo, zaczynamy miec powazne obawy czy dowieziemy rower calo z powrotem...
Jedziemy przez pola uprawne, wioski nad jeziorem - ktore na naszym oczach zamieniaja sie w miasta - co chwila musimy zawrocic, bo droga jest nieprzejezdna - na srodku plac budowy... W calych Chinach duzo sie buduje - drogi, domy, bloki, linie kolejowe. Jak na razie kryzysu chyba tu nie ma :)

Kupilism bilet do Kumningu - malo cieszy nas perspektywa wielkiego miasta, ktore choc ma ponoc 2 tys lat, nie ma ani starowki, ani prawie zadnych zabytkow - same wiezowce... No, ale musimy - w Kunmingu znajduje sie konsulat Wietnamu.

Podroz niemilosiernie nam sie dluzy. Nie dosc, ze nudno to glodno, po raz pierwszy jedziem pociagiem, gdzie nie sprzedaja jedzenia... A potem wielki, zatloczony Kunmning...

sobota, 21 lutego 2009

Tiger Leaping Gorge

Tygrys nad wawazem, wawoz nad tygrysem, bezglowy jezdziec, spanie ze swiniami - czyli nasz krotki trekking

Chinczycy zlitowali sie - wstep do wawazu nie jest tak wyoski jak myslimy ze bedzie - "zaledwie" 50 yuanow. Nawet gorami wiec nie trzeba obchodzic - co byloby trudno. Chiny nie sa drogim krajem do podrozowania - przerazajaco kosztowne jest tylko zwiedzanie czegokolwiek, a oplaty sa pobierane niemal za wszytsko... Widac, ze Chiny stawiaja na turystyke, odnawiaja klasztory, wyznaczaja trekingi... tylko to wszystko nie jest na kieszen niskobudzetowych ludzi z plecakami...
Razem z nami w autobusie jada hippisi (oczywiscie hipisie XXI wieku, tacy troche jappisi, ech, za naszych czasow... wzdycha Marcin). Nie wysiadaja w okolicjach wawazu - jada do Shangri-La, szukac szczescia... Shangri-La jeszcze kilka lat temu nazywalo sie Zhondiang - ale po sukcesie ksiazki "Lost Horizon", gdzie autor opisuje kraine szczescie - Shagri La, chinskie wladze zadecydowaly, ze musial byc to Zhondiang. I zmienily nazwe... Ale my naszego szczescia poszukamy w Wawazie - gdzie od lustra wody Jangcy do szczytow gor jest prawie 4 tys. metrow, a droga, jak ostrzega przewodnik jest bardzo niebezpieczna, a widoki ponoc wspaniale...

I sa wspaniale - w dole turkusowa Jangcy, ktora z wysokosci wydaje sie waziutkim strumieniem, w gorze szczyty, ciezko uwierzyc, ze rzeka wyzlobila tak gleboki wawoz... Droga calkiem przyzwoita, wsponamy sie coraz wyzej, widac terasowe malenskie pola na zboczach gor - i juz na poczatku szlaku wiemy, ze moneta dobrze nam podpowiedziala - trzeba pytac czesciej :)
Szlak prawie pusty, prawie nie spotykamy turystow. Ale od poczatku idzie za nami miejscowy z koniem, pokazuje nam droge, bo oczywiscie juz na starcie zaczelismy bladzic, chce nam wynajac konia, albo choc poniesc nam plecaki. Tlumaczymy, ze damy sobie rade, ale mezczyzna nie daje za wygrana i idzie, idzie, idzie.... Czeka az padniemy... Sympatyczny, ogladmy sie nawet co chwiele, czy idzie za nami nasz "horseman". Jest. Przez chwile jest nawet dwoch "horsemenow", jeden zenski, ale kobieta szybko daje sobie spokoj. Mezczyzna tez - w polowie drogi, zly, bez slowa pozegnania, zawraca... Trudno, nie mamy juz "horsemana".... :(
Zaczyna sie strome podejscie, leziemy, dyszymy, niby nie jestesmy tak wysoko, moze po prostu len i brak kondycji. Przechodzimy przez bambusowy las, mijamy wodospady, w dole ciagle migocze i niemilosiernie ryczy Jangcy. Mieslimy zatrzmac sie na nocleg w polowie drogi - ale doecieramy do malej wioski wiszacej nad wawazem i zanjdujemy dosc tanie miejsce do spania. Sa tu tez inni turyscie - Kolumbijczyk i dwoch amerykanskich native speakerow, jeden z Chinka. Jakos ich nie lubimy, troche przemodrzali, piekni, bialozebni i wszystko wiedzacy Amerykanie. Rozmowa schodzi na Tybet, Micheal mowi, ze te terez nalezaly kiedys do Tybetu, a jeden z Amerykanow (ten od Chinki) przerywa - Wybacz mi, ze cie skoryguje, ale Tybet BYL i jEST czescia Chin! - jego chinska koleznka spoglada z zadowoleniem... Bardzo poprawnie politycznie mlody czlowiek. Ta....
Idziemy spac do naszej czworki. I zaczyna sie - od tego momentu zaczyna sie scenariusz na dobry horror. Otoz nasz "horsmen", a raczej jego kon, mial dzwonek. I w ciszy slyszmy przyblizajace sie dzwonienie. To on! Przyszedl po zemste... Moglismy choc dac bagaze... To nasz koniec - "horsmen" nam nigdy nie wybaczy i oto w grozie nocy nadchodzi. Pamietacie "Jezdzca bez glowy"? W Yunanie tez na pewno maja swojego... Cos tam pisalo w przewodniku o turystach, ktorzy tu zgineli, niby wpadli to wawazu. My juz wiemu - spotkali "horsmena" i nie dali mu poniesc bagazy... My tez tak skonczymy. W oknie pojawia sie cien. Oto jest...
Nie wiemy co nas ocalilo, moze poprawni politycznie amerykanie, moze ujadajacy pies... "Horseman" nie zemscil sie. Rano obudzilo nas slonce, smaczne nalesniki z bananami i Jangcy w dole. Idziemy dalej - brzegiem wawazu, Marcin usiluje wykapac sie w wodospadzie, ubiera nawet nurkowe okulary. Dochodzimy do miasteczka, skad powinien byc autobus do Lijangu, oczywiscie spoznilismy sie, siedzimy, lezymy, draznimy taksowkarzy, ktorzy z wielka przyjemnoscia gdzies by nas zawiezli, w koncu postanawiamy zejsc do rzeki - jest stromo i daleko, ale nie zamoczyc dloni w Jangcy... Po drodze, w malej wiosce znajdujemy tani nocleg - farma, na wprost drziw naszego pokoju mieszkaja swinie (Marcin mocno sie z nimi zaprzyjaznia), nie ma biezacej wody, zamiast ubikacji dziura w ziemi - a w nocy pieknie widac gwiazdy. Schodzimy do rzeki, dopiero, gdy jestesmy na dole, widzimy jaka jest potezna, jaki potezny prad wyzlobil wawoz. Tej nocy nie ma "horsmena", pewnie zgubil trop. Slychac tylko chrzakanie swin. A rano wsiadamy w autobus do Lijandu, gdzie odbierzemy nasze rzeczy, pozegnamy sie z Michalem i zlapiemy autobus do Dali...
Szkoda nam rozstawac sie z Michaelem - tak to jest w podrozy, spotyka sie tylu ludzi, czasem po dwoch trzech dniach wydaje sie, jakbysmy znali sie latami. Nie ma zbednych pytan - dlaczego podrozujesz, po co, dlaczego nie siedzisz w domu i nie robisz kariery, nie zakladasz rodziny, nie bierzesz kredytu na mieszkanie, nie odkladasz na emeryture. To wszystko wiadomo, to wszytsko rozumiemy... Zamiast tego mozna rozmawiac o planach, o tysiacach miejsc do zobaczenia, przygod do przezycia...
Czy jeszcze kiedys sie zobaczymy?

Lijang

Nad przepasciami do Lijangu

Znad LuGu jest do Lijangu moze 200 km, ale podroz zajmuje az 6 godzin. Jedzie sie przez gory, ostrymi serpentynami, czasem autobus wisi nad przepascia, gdy mijamy wioski, przez waska droge przechodza to kozy, to gesi, kierowca ostro hamuje, przepuszcza wszystkie zwierzeta. Czesto zatrzymuje sie, zimna woda chlodzi hamulce. I nieziemskie widoki...
I oto Lijang - zaskoczyl nas pozytywnie. W Lijangu jest wielkie stare miasto, zupelnie magiczne. Stare domki, z "podkreconymi" dachami, waziutkie uliczki, czasem tak waskie, ze jest miejsce tylko na jedna osobe i mnostwo kanalow - plynie w nich wartko czysciutka woda, a jak kanaly to mosty, mostki, studnie. Mozna godzinamu gubic sie w tych uliczkach, patrzec jak miejscowi piora w kanalach, myja sie, jak sprzedaja na straganach pieczone ziemniaki, owoce. W nocy wszystko podwietlone, zapalaja sie czerwone lampiony, ktorych jest tysiace, w kanalach odbijaja sie budynki, w knajpach miejscowi tancza lokalne tance, turysci wyginaja sie w rytm chinskiego disco... Jedyny minus to olbrzymia ilosc straganow i turytsycznych sklepikow, no i turystow, glownie chinskich - ale w koncu my tez jestesmy turystami... Nad miastem goruje potezny 5-tysiecznik, Gora Nefrytowego Smoka. Udaje nam sie znalezc tani nocleg, co w LIjangu jest sztuka nie lada - bierzemy dwojke w troje, co czyni cene przystepna... W tym samym hostelu mieszka Michael z Kanady - podrozuje sam, zaczal w Tajlandii, potem Laos, Kambodza i teraz Chiny. Michael jedzie w przeciwnym kierunku, podarowal nam przewodniki. Zna troche chinskiego - z czasow, kiedy przez 4 lata uczyl w Tajwanie angielskiego, wiec jest nam z Michaelem troche latwiej. Michael przez pol roku pracowal w Kanadzie przy budowie drog, teraz przez pol roku podrozuje - przed nim jeszcze Tybet, Nepal i Indie. Michael ma problem - zatrul sie czyms, podejrzewa ze w Laosie i od ponad tygodnia zoladek nie daje mu spokoju - "doktor Marcin" zazadza kuracje - setka chinskiej wodki (kto nie poznal jej obrzydliwego smaku, nie zrozumie...) i glowka czosnku (-musisz pogryzc - podkresla Marcin). Michale krzywi sie - Musze to na pewno wszystko wypic? - Oczywiscie ze tak - stwierdza autorytarnie Marcin. Obaj maja bardzo powazne miny, pacjenta i lekarza i gdyby nie to, ze naprawde szkoda nam Michaela i mozemy sobie wyobrazic jak paskudnie sie czuje, wszytsko byloby bardzo komiczne....
Nie pomoglo, wiec na drugi dzien komisja zlozona z chorego i leczacego stwierdza, ze musi to byc pasozyt, bo zadna bakteria by tego nie przetrwala. Michael kupuje w aptece lek na pasozyty, doprawia wodka i czosnkiem... Bedzie zyl. - A moze ten pasozyt ma mnie czegos nauczyc - smieje sie Kanadyjczyk. - Odkad go mam nie mam ochoty na papierosy, ani piwo, a jesc moge tylko owoce. Moze to znak, ze powinienem zostac frutarianinem... A moze powinienem sie z nim zaprzyjaznic... Zarty, zartami, ale nie ma nic paskudniejszego niz zatrucie w podrozy. Nawet z dobrze ci zyczacym pasozytem.
W Lijangu posiedzimy dlugo - myslimy. W Chengdu na przedluzenie wizy czekalo sie 5 dni, wiec tu pewnie nie bedzie lepiej. Tymczasem w miejscowym urzedzie bezpieczenstwa, gdzie cudziemcy przedluzaja wizy, wita nas mily pan i okazuje sie, ze wizy mozemy przedluzyc od reki. Potrzebna nam tylko registracja - musimy zameldowac sie na milicji, a panowie milicjanci mowia, ze nie ma nikogo, kto moglby to zrobic, moze w przyszlym tygodniu... I oddaja sie siedzeniu na naslonecznionym podworku i paleniu papierosow. Upieramy sie, ze musi byc dzis, ze czeka urzad bezpieczenstwa (a to brzmi groznie) i znajduje sie pani, ktora wystawia nam potrzebny swistek. Przedluzenie dostajemy od reki - mozemy w Chinach zostac jeszcze miesiac!
Michael wybiera sie do Wawazu Skaczacego Tygrysa - nazwo pochodzi od tego, ze w najwezszym miejscu jednego z najglebszych wawazow swiata moze przeskoczyc tygrys. Rzucamy moneta - jedziemy! My, Michael i jego pasozyt...

UWAGA :)

UWAGA UWAGA

DODALISMY PARE ZDJEC! :) naprawde!!!

na szybko i tylko kilka - ale sa, zapraszamy do naszego albumu - klinknij w galerie zdjec, a potem w ikonke - zdjecia uzytkownika ska :)

pozdrawiamy!!!

Nasze ukochane jezioro LuGu

Najdrozsze jezioro

A wiec jedziemy sobie autobusikiem na jezioro LuGu, pogoda sliczna, widoki jeszcze sliczniejsze - gory, male wioseczki, miejscowe kobiety ubrane w dziwne, wielkie, kolorowe czapy, zyc nie umierac... I nagle ups... przykry koniec sielanki :( autobus zatrzymuje sie przed szlabanem, wchodzi jakas kobieta, cos tam mowi, myslimy pewnie naganiaczka z hostelu, wiec ostro nie wysiadamy, ale kobieta nalega, w koncu okazuje sie, ze cos musimy zaplacic za wstep na teren jeziora, mysmy ze 8 juanow, potem ze 18... o, my naiwni - 80!!! od osoby!!! rabunek w bialy dzien ( i to jakie sloneczny). Wysiadamy z autobusu - nie chcemy placic, kierowca pokazuje nam "tajnie", aby isc przez gory i odjezdza (miejscowi nie placa) ... Postanawiamy nie placic i okupowac punkt pobierania oplat - najgorsze w tym wszystkim jest to, ze nawet jesli nie chcemy zwiedzac jeziora i tak musimy zaplacic - nie wazne, ze to droga przelotowa, i zeby objechac ten teren musielibysmiy sie wracac z dwa dni przez gory... takie buty... siedzimy i siedzimy, patrzymy w gory jak by tu obejsc... szkoda dnia...chinczycy pozwalaja usiasc, nie da sie nie zaplacic....dobra, zrobimy to - ale za to siedzimy nad jeziorem do oporu...I odbijamy sobie te straszne 80 yuanow spiac pod golym niebem!

I siedzielismy...
LuGu lezy na granicy Syczuanu i Yunnanu, na wysokosci prawie 3 tys. m, slynie z zamieszkujacych te tereny mniejszosci - m.in. ludu Naxi, w ktory rzadza baby :) - fachowo nazywa sie to matriarchat. Sa tu male wioski, tradycyjnie budowane, sa tu pola uprawne, gdzie mozemy obserwowac pracujacych jak setki lat temu ludzi, rozbijajacych drewnianymi narzedziami wyschnieta ziemie, na jeziorze "dlubanki", ludzie wyciagaja glony, lowia ryby - usmiechnieci, wygladaja na szczesliwych, wielki swiat, jest gdzies daleko i nie wyglada, aby ktos nim tu sie przejmowal...
Z LuGuHo - malenskiego miasteczka, stolicy regionu idziemy przez pola w strone jeziora, ludzie machaja nam , pozdrawiaja - potem jezioro, wioski, planujemu obejsc jezioro dookola (za 80 yunaow nalezy nam sie!) - pod wieczor szukamy "miejscowki", w wiosce Naxi spotykamy Francuza, studiuje w Chinach akupunkture i przyjechal nad LuGu na 2 tygodnie. Chce pomoc znalezc nam tani nocleg, ale zapieramy sie, ze spimy gdzies w gorach, miejscowy czlowiek proponuje nam rozbicie namioty na jego podworku - jest tylko jeden problem - nie mamy namiotu... (musimy kupic) - wiec idziemy w gory, na wypadek zimna mamy chinska ognista wode o landrynkowym smaku i mocy 50 proc. Noc jest nawet ciepla - jak na ta wyskosc i pore roku - mamy chyba szczescie, bo nastepne noce pozstwily po sobie przymrozek... Rano idacy w pole ludzie patrza z zaciekawieniem na wygrzebujacych sie ze spiworow bialych ludzi...
Wedrujemy nad jeziorem, z wioski do wioski, podgladamy jak zyja ludzie, pstrykamy fotki, wieczorem idziemy ostro w gore, w sosnowym borze znajdujemy miejsce na nocleg - zimno dzis, rzucamy moneta - zostac, czy szukac miejsca do spania - moneta poradzila nam dobrze - szukac miejsca, ktore w miare szybko znalezlismy spanie w jakims nieczynnym chyba jeszcze osrodku. Idziemy dalej, wysoko, czasem ciezko, mezczyzna lawiacy glony proponuje, ze przewiezie nas jeziorem - ale cena zwala nas z nog, idziemy wiec dalej, i tak sobie przez 4 dni szlismy, az jezioro zmienilo sie w bagno, przeszlismy dlugim mostem "zakochanych"... W koncu zaczynamy myslec o opuszczeniu jeziora - ale wcale nie jest to latwe - nie mozemy znalezc autobusu do Lijangu, niby ma byc, ale nikt na pewno nie wie, kiedy, probujemy lapac okazje - znowu nic z tego, w koncu jedzie autobus - niestety, nie ma miejsc... Idziemy, podjezdzamy busem do miasteczka, skad ma byc autobus - jest, choc dopiero na drugi dzien... Odjezdzamy, zegnamy sie z jeziorem...

piątek, 20 lutego 2009

Z Chengdu fo Lugu

O autostopie, policji i zakazanych miastach

Pierwsza proba autostopu

Wiec nadszedl ten czas - idziemy na stopa. Pol dnia pokonujemy skomplikowane zjazdy i wjazdy, szukamy autostrady - nigdy nie moze to byc latwe w kilkumilionowym miescie, poza tym w Chinach nikt nie pokaze wylotowki, bo nie ma pojecia o co chodzi... W koncu jestesmy - miejsce takie sobie... Zatrzymuje sie kilka samochodow, fajne terenowy i... cena ktora kierowcy zadaja za podwiezienie zwala nas z nog. Nawet gdyby stargowac o polowe i tak wychodzi o wiele wiecej niz autobus. Ciagle liczymy na milego chinskiego kierowce - nic z tego, stawki rosna, chetnych wielu, tak ze tworza sie kolo nas drogowe zatory... Jedyny Chinczyk, ktory chyba nie chcialby pieniedzy, zatrzymuje sie tylko po to, zeby pokazac nam, gdzie jest dworzec autobusowy... Robi sie pozno - postanawiamy podjechac autobusem do pierwszego miasteczka poza Chengdu. Tak tez czynimy - trafiamy do jakiegos miasta, jest juz noc, wiec szukamy miejsca do spania. Pytamy w tanim chinskim hotelu - pan mowi, ze wie, gdzie jest dla nas swietne miejsce, myslimy ze prowadzi nas do czegos taniego (czy nie wygladamy na biednych ludzi?) - a zostajemy zaprowadzeni do super ekskluzywnego hotelu... Chinczycy czesto mysla ze bialy czlowiek musi szukac czegos drogiego... Bardzo to nieraz komplikuje zycie... Szukamy dalej, w jednym z hosteli, gdy dziekujemu, mowiac ze jest za drogo, jakas kobieta wyciaga z portfela pieniadze i mowi, ze jak nie mamy pieneidzy, moze za nas zaplacic... Dziwni ci Chinczycy... Odmawiamy i znajdujemy w koncu cos taniego, przypadkiem targujac sie na mniej niz myslelismy. To byl dzien targowania. Sa takie chinskie tanie papierosy za 5 yanow - poakzujemu sprzedawcy na palcach, ze chcemy 2 paczki, a sprzedawace pokazuje ze 3 - 3 yuany...

Druga proba autostopu (tez nieudana)

Rano wstajemy, jemy cos - i na wylotowke, tym razem sliczna wylotoweczka, zadna autostrada, ruch spory... marzenie... Ale nic z tego - otacza nas gruby kordon Chinczykow, mocno zainteresowanych co i dlaczego robimy. Mamy na karteczce nazwe miejscowosc, do ktorej sie udajemy, co interesuje ich jeszcze bardziej - dlaczego tak idiotycznie stoimy na skraju drogi z napisem "Leshan" - jesli chcemy sie tam dostac, to tam jest dworzec... Zjezdzaja sie rikszarze, ktorzy otaczajacy nas kordon czynia jeszcze ciasniejszym... Moze sie im znudzi... Nic z tego, gdy jedni odchodza, przychodza nastepni, wszyscy bardzo chca nam pomoc - pokazac, zaprowadzic do dworca autobusowego. Pisza nam cos po chinsku - Chiczycy, gdy widza, ze czlowiek ich nie rozumie czasem mysla sobie tak - pewnie nie zna jezyka, ale pisac na pewno umie - wiec zapisuja strony naszego notesu znaczkami i mocno dziwia sie, jak mozemy nadal nie wiedziec o co chodzi... Mija godzina, lapanie stopa robi sie coraz bardziej bez sensu, pelnych dobrej woli Chinczykow wokol nas coraz wiecej... W koncu, ku ich uciesze (zrozumieli!) idziemy na dworzec... :( prowadza nas rikszarze, pokazuja, gdzie dworzec, gdzie autobusy... Kupujemy bilet do Emei, miasta u podnoza swietej gory... Nie damy sie, jeszcze kiedys sprobujemy stopa... W koncu sa tacy, ktorym sie to udalo... (dlaczego nie my?)

U stop swietej gory

Emei to nazwa srednia ciekawego chinskiego miasta i swietej gory buddystow. W Emei wita nas mgla, ktora panuje to ponoc caly rok, tak ze z wierzcholka rzadko cos widac. Tak przynajmniej twierdza miejscowi. Nie mgla odstraszyla nas od zdobycia swietego szczytu, ale cena - 150 yoanow (ok. 75 zl) za dzien wspinaczki... Oszaleli. Zreszta o chinskich szalonych cenach biletow wstepow przekonamy sie jeszcze nie raz. Mala pociecha, ze Chinczycy placa tyle samo... W Emei jest linia kolejowa, ale na dworcu dowiadujemy sie, ze najblizsze wolne miejsca sa na za 2 tygodnie... Potem Chinczycy wujasnili nam, ze o tej porze roku z biletami zawsze problem - po pierwsze skonczyly sie obchody chinskiego Nowego Roku i wiele osob wraca do domu, po drugie i wazniejsze - to czas, kiedy ludzie z biednego wschodu i polnocy jada na bogaty wschod i poludnie za praca. Jedzie ich miliony, nic dziwnego ze na bilet w najtanszej klasie trzeba czekac...
W autobusie do centrum zaczepia nas dosc dobrze mowiacy po angielsku chinski student - naciagacz czy nie? to pytanie dlugo sobie bedziemy zadawac. Student mowi ze uczy sie w Emei, przyjechal na egazminy, ma torbe pelna ksiazek i ugina sie pod jej ciezarem. W centrum pyta, co chcemy robic, jesli szukamy hostelu najlepsze sa u podnoza swietej gory, zatrzymuje taksowke i jedziemy. Placi. (chyba nie jest naganiaczem). Prowadzi nas do drogiego hostelu (chyba jest). Za drogo, mowi, ze nie wie, czy jest cos tanszego, ale poszukamy (nie jest). Jakas kobieta zaczepia nas - ma bardzo tani pokoj, student tlumaczy, pomaga (na pewno nie jest), slyszelismy, ze mozna spac w kalsztorze, student idzie z nami - u podnoza gory jest bardzo turystycznie - czyste alejki, sztuczne wodospady, posagi Buddy, piknikowa atmosfera - polaczenie naszej Czestochowy z Krupowkami... Jest juz ciemno, wszystko podswielone - do klasztoru trzeba troche sie powspinac - nocleg kosztuje tyle co nic (2,5 zl), ale musimy zaplacic za bilet wstepu do klasztoru... trudno... stary mnich mowi, ze zwykle nie udostepniaja noclegow cudzoziemcom, ze to dla biednych pielgrzymow, ale wyjatkowo... Idziemy z naszym studentem cos zjesc - poswiecil dla nas kilak godzin... Chce zapalcic za posilek - mowi, ze pierwszy raz spedzil tyle czasu z codzoziemcami, pierwszy raz jadl z bialymi - dladla niego wspaniale doswiadczenia. Tlumaczy nam zawilosci chinskiej etykiety przy stole. Bedzie jeszcze wydzwanial po znajomych, na stacje pociagowa, autobusowa, kombinowal, jak mozemy wyjechac z Emei...

Noc w klasztorze, zapach kadzidel, proste, twarde prycze, mantrowanie mnichow, po tybetansku pozdrawiajacy nas pielgrzymi... Pierwsza noc w takim miejscu...

Zakazane miejsce w Chinach

Dobra, poddajemy sie na razie, nie jedziemy stopem - bierzemy autobus w "naszym" kierunku. Jedziemy coraz wezsza droga wzdluz rzeki, ktora wyrzezbila gleboki, waski wawoz - krajobrazy coraz wspanialsze, mimo niezbyt dobrej widocznosci nie mozemy oderwac sie od szyb... Wysiadamy - male miasteczko nad rzeka, widac wysokie poszarpane szczyty - i... nie wyszlismy nawet dobrze z autobusu, gdy mily pan (przewodnikowe informacje o posepnych funkconariuszach miejscowego biura bezpieczenstwa publicznego sa mocno przesadzone - panowie sa naprawde mili) - przedstawia sie jako poliant i prosi o paszporty. Oczywiscie nie damy panu po cywilu paszportow, nie ma sprawy, prosze chwile poczkeac. Przyjezdzaja milicjanci - tym razem w mundurach, fotografuja, filmuja nasze paszporty, wizy. Pytamy o co chodzi - wjechalismy na teren "restricted" - czyli nie powinno tu nas, cudzoziemnow byc. Zakazne miejsce. I co teraz? Panowi usmiechaja sie - zawieziemy was do miejsca, skad bedziecie miec pociag. Jedziemy wygodnych policyjnym samochodem, funkcjonariusze czestuja nas papierosami, opowiadaja o wawazie, ktorym jedziemy - faktycznie, widoki sa oszalamiajace. Dlaczego wiec nie wolno tu byc? Nie wiemy - moze dlatego ze w tych okolicach powstaje slynna gigantyczna tama? Wjezdzamy w tunel w gorze, tunel ze skrzyzoaniami, wyjezdzamy - panowie zostawiaja nas w malym miasteczku - tu juz mozemy przybywac, a moze tez nie mozemy? zanim zdazymy wytlumaczyc im, ze nie ma miejsc w pociagu 0 odjezdzaja...
Miejsce sie znalazlo - dzieki miejscowym milicjantom i pracownikom kolej, ktorzy pomogli nam kupic bilet - twarde siedzenia jak zwykle - ale tym razem bedzie wesola - miejsca stojace! Wiec bedziemy jak ci biedni Chinczycy bez miejscowek, ktorym wspolczulismy... Ale to tylko 5 godz... Gdyby w Polsce ktos powiedzial - bedziesz stal w pociagu, gdzie trudnoa szpilke wbic 5 godz.. Masakra. A tu to TYLKO 5 godz... Ale nie jest zle, mi Chinczycy robia do razu miejsce, sciskaja sie, mowia "Pleasa seat", Marcin i Iza w korytarzu, ale tez nie narzekaja - gdyby nie to, ze ciagle ktos przychodzi, pasazerowie, sprzedawcy, nie byloby zle...

Jestesmy nad ranem w wielkim miescie, w przydworcowym hotelu nie ma miejsc, tulmay sie po wielkim placu przy stacji, jakis czlowiek w mundurze kolejowym chce nam pomoc, szuka miejsca do spania, nagle pojawia sie kobieta ktora prowadzi nas do budynku przylagajacego do szpitala, gdzie w zyciu nie weszlibysmy, i nagle jest - skromny pokoik... Odsypiamy twarde lawki i w poludnie udajemy sie kierunku jeziora Lugu, lezacego na granicy Syczuanu i Yunanu. Jedziemy przez gory, serpentynami, czasem autobus wisi nad przepascia. Zatrzymujemy sie na noc w malym miasteczku - spimy w hotelu znajdujacym sie na stacji autobusowej - tanie miejsce noclego dla pasazerow, kierowcow ciezarowek - kraty w oknach, metalowe drzwi... troche jak w wiezieniu, ale cena przyzwoita (5 zl za osobe) i lozka wygodne... Rano ruszamy w kierunku jeziora Lugu, ktore przywita nas bardzo przykra niespodzianka...
Ale to tym, jak znowu dopadniemy w miare tani ineternet...Pozdrawiamy z Dali!!!! :)

środa, 11 lutego 2009

zaleglosci :) droga do Chengdu

Z Xian do Chengdu

Niemilosiernie zatloczony pociag do Langzhou. Jedziemy tam "posmakowac" Tybetu, zobaczyc klasztory, wioski Tybetanczykow - tak sobie marzymy. Tradycyjnie twarde lawki, ale tym razem sa tez miejsca stojace, wiec pociag pelen ludzi, siedza, stoja, cisna sie, gdzie sie da. W przejsciu miedzy wagonami rodzina z malymi dziecmi, polstoja-polsiedza, usiluja spac. To juz nie Chiny czystychm szerokich, oswietlonych ulic, szklanych wiezowcow, to Chiny tlumu, biednego, cisnacego sie. Ludzie z wielkimi workami, pudlami, jak to wszytsko miesci sie? Ci, co, jak my maja miejscowki, to wagonowa elita, gdy ktos wychodzi do ubikacji, na chwila zwolni miejsce, stojacy choc na minutke siadaja. Iza siedzi obok Chinczykow, namietnie chrupiacych kurze nozki i plujacych wkolo kosteczkami, czesc loduje na Izy butach...
W Lanzhou jest potwornie zimno - jest wysoko no i cofnelismy sie na polnoc. Na dworcu autobusowym, skad chcemy dojechac do klasztoru, dowiadujemy sie, ze nie mozemy kupic biletow, jesli nie damy pani kasjerce dwoch kopii paszportow. Nie ma mowy o obejsciu tego "przepisu". A jak mamy skopiowac paszporty, skoro wszytsko zamkniete, trwaja obchody chinskiego Nowego Roku... Pani jest nieugieta, nie sprzeda nam biletow - to nasza pierwsza stycznosc z chinska biurokracja i mocno utrudnijacymi zycie przepisami dotyczacymi obcokrajowcow. Latwo uwierzyc, ze Chiny to mily i latwy kraj do podrozowania bedac w wielkich miastach, w turystycznych miejscach...
Wiec nie pojedziemy - denerwujemy sie, klocimy, zrobilismy tyle kilometrow na darmo... Wracamy na dworzec pociagowy, w drodze na szybko czytamy w przewodniku, ze w tej okolicy jest jeszcze jeden wielki klasztor, gdzie mozna dojechac pociagiem. I znowu "powracaja" mile, przyjazne Chiny - pani z dworca prowadzi nas do kas, zalatwia nam bilety bez zadnej kolejki, potem prowadzi nas do stosownej poczekalni i zyczy milej podrozy...

W miescie jest wielu Muzlmanow - dziwi nas tak wyrazna obecnosc Islamu w Chinach, egzotycznie wygladaja budowane "w chinskim stylu meczety". Muzulmanie prowadza wiekszasc knajpek - zamawiamy w ciemno - co tym razem - nie, nie kurze dupki - cos "lepszego" - stuletnie jajka...

Jedziemy do Xinanu - w jego okolicach znajduje sie jeden z najwiekszych i najzwazniejszych klasztorow lamajskich. Po drodze male wioski wcisniete w gory, stupy, kolorowe flagi modlitewne...Jestesmy bardzo blisko (w chinskiej skali odleglosci oczywiscie) Tybetu - zreszta prowincja w ktorej jestesmy to historycznie i kulturowo Tybet, roznica sie od tego, do ktorego trzeba nieszczesnych pozwolen tylko kolorem na chinskich mapach. Wielu wiec na ulicach Tybetanczykow, w tradycyjnych strojach, witaja sie z nami, podaja nam rece. Spimy w przydworcowym hostelu - w telewizji tybetanski program, wszedzie dwujezyczne napisy - po chinsku i tybetanski... mozna by sobie pomyslec - jaki tu "raj" maja mniejszosci... Ale nie ideologizujemy. Opisujemy :)

A tak na marginesie: Jeszcze na dworcu widzielismy niepokojaca scenke - panstwo z dzieckiem, na srodku poczekalni po prostu rozpieli maluchowi spodenki, a ten wysikal sie jakby nigdy nic na podloge. W naszym hostelu ubikacje brudne do niemozliwosci (nie bedziemy wnikac w szczegoly), w dodtaku bardzo socjalne, miedzy ubikacjami (czyli dziurami), nie ma zadnych przedzialek - mozna sobie pogadac z sasiadem, zreszta drzwi do ubikacji tez nie ma - wiec mozna sobie nawet pogadac z kims na korytarzu. A na korytarzu wykladzina - czerowana, powazna, tylko dziwnie poplamiona. Pochodzenie plam odlkrylismy dosc szybko, kiedy dzieciak z sasiedniego pokoju, po prostu zalatwil sie na korytarzu...

Jedziemy do klasztoru - troche pielgrzymow, choc wiecej chinskich turystow. Pielgrzymi obchodza klaszor dookola, polozona ponad budynkami sciezka, niektorzy co kilkia krokow padaja na twarz. Z gory "podgladamy" mnichow - czytaja gazety, rozmawiaja przez telefon, reguluja antenty satelitarne. Chodzimy pomiedzy domami, gdzie mnieszkaja mnisi - starszy mnich cos majstruje, patrzymy, staruszek nie zwraca na nas uwagi, po chwili podnosi sie i wola nas. Podchodzimy, czestuje nas slodyczami i zaprasza do srodka, do malej jadalni. Przynosi ciasto - cos w rodzaju naszych faworkow, caly czas dolewa nam herbaty o slonawym smaku, z maslem jaka. A wszytsko bez slow, stary mnich, w wielkich, okraglych okularach z rzezbiona oprawka tylko usmiecha sie i pokazuje gestem, zeby sie czestowac. Przychodzi mlody mnich, smieje sie, gdy tylko na szobaczyl, przynosi jeszcze wiecej ciast, domowe, slodkie bulki - smieje sie, probujemy rozmawiac, choc baruera jezykowa czyni konwersacje prawie niemozliwa... Mnich pokazuje na mapie tybetanskie klasztory, my pokazujemy Polske.
Mnisi nie chceli od nas zupelnie nic. Zwykle czlowiek, otoczony naciagaczmi, naganiaczami zastanawia sie, ile ze mnie zedra. A mnisi nie chceli nic...

Chodzimy po klastorze, potem po miasteczku. Wracamy do Xinanu, do naszego "obsikanego" hotelu - rano jedzimy do Chengdu. Jedziemy przez gory, co chwile pociag wjezdz w tunele. Za oknem szare, surowe szczyty, wawozy krzyzujace sie ze soba, przecinajace, male wioski, malenskie poletka. Naprzeciw mnie i Marcina dwoch Tybetanczykow - ojciec i syn, czestuja nas pestkami, mlekiem, slodyczami. Pokazuja na mapie Tybetu skad pochodza, pytaja czy wybieramy - pewnie, ze chcielimysmy, ale nie tym razme - permit...
Znowu jezyk - nie mozemy sie dogadac... Iza ma "anglojezycznego" sasiada - ta przynajmniej sobie pogada :)
Rano budzimy sie - jestemy w innym swiecie, robi sie zielono, rosna banany, na polach wschodza juz zboza, slonecznie, jakos weselej. Jestemy w Syczuanie. Potem wysiadamy w Chengdu - pierwsze wrazenie calkiem pozytywne, wielkie, chinskie miasto, ale calkiem przyjemne. Stare dzielnice waskich uliczek pozeraja wiezowce, szerokie ulice, centra handlowe. Ale ciagle mozna zobaczyc Chinczykow grajach w parkach nad rzeka w szachy, pijacych herbate, ulicznych fryzjerow i czyscicieli uszow.
Syczuan to "dom" wielkiem pandy - symbolu Chin - pande mozna zobaczyc w zoo - ktore jako takie sprawia dosc przygnebiajace wrazenie - wielkie koty w malenkich klatkach, ludzie rzucajacy niedzowiedziom pomarancze (widac zasada nie karmic zwierzat tu nie obowiazuje) - pandy przesypiaja cala dobe, budzac sie tylko na jedzenie i mamy szczescie bo jedna pannda wlasnie postanawia sie posilic bambusem. Zoo pelne ludzi, panda ma gignatycza publike - pewnie, ze wolelibysmy ja zobaczyc gdzies w gorach - ale malo to mozliwe...

W Chengdu mieszkamy w hostelu, mnostow cudziemncow - wiekszosc z nich to nauczyciele angielskiego, ktorzy przyjechali to na swieta - w hostelu ogloszenia - poszukujemy nauczycieli angielskiego, niezle zarobki - no, ale trzeba byc native speakerem... nikt nie potrzebuje jak na razie polskich native speakerow :(

wtorek, 3 lutego 2009

Chendgu

CHENGDU, 36 dzien

"Swiat to ksiega, kto nie podrozuje, czyta tylko jedna strone" - napisal ktos na scianie hostelu w Xianie. Moze to i racja... A my w poszukiwaniu ciepla dotarlismy do Chengdu, stolicy Syczuanu, gdzie podobno je sie najostrzejsze jedzenie na swiecie....
A na blogu nie "dojechalismy" jeszcze do Pekinu - znowu zaleglosci :(
I nie dajemy od niepamietnych czasow fotek, ktorych mamy cale mnostwo - naprawde nie mamy jak! Ale przynajmniej w knajpach idzie nam coraz lepiej....

PEKIN - a to wszystko przez olimpiade
Bylo zimnno... brrr... wial lodowaty wicher przeszywajacy nas do szpiku kosci. Ponoc to slynny zimny wiatr znad Gobi. Niech bedzie skad chce... Brrr..
Jak na wielka stolice, wielkiego kraju przystalo w Pekinie wszedzie jest daleko, wszystko jest duze, troche przytlaczajace, wiezowce wysokie, ulice szerokie, gigantyczny Tienanmen (i jakos ciezko wsrod turystow, pieknych budynkow wokolo, nie myslec o masakrze sprzed prawie 20 lat)... Pekin to wielkie, olbrzymie blokowiska, szklane drapacze chmur w centrum, zatloczone metro, mnostwo policji, wojska i innych sluzb - niezwykle zreszta uprzejmych i przyjaznych. Zolnierze nawet usmiechaja sie, gdy robi sie im zdjecia. Pekin jest nowoczesny, bogaty, ludzie usmiechnieci. Pekinskie perelki - Zakazane Miasto, Letni Palac... szkoda ze tak wiele zabytkow w stolicy Chin zniszczono :( I oczywiscie Wielki Mur. Wybieramy odcinek "nieturystyczny" - bez koniecznosci kupowania biletow, bez kioskow z tandetami, i bez ulatwien typu kolejka krzeslkowa - czyli to, co lubimy najbardziej. Trzeba jechac kilkadziesiat kilometrow za Pekin, kilka razy zmieniamy autobus (panie bileterki chyba nie do konca wiedza czego szukamy), mijamy wioski, w koncu docieramy do celu - malusienka wioska, mur widzielismy juz z drogi, nawet pstryknlismy fotki, i wioska ponoc lezy pod samym Murem - ale nie umiemy go znalec - naprawde, mozna nie znalezc Wielkiego Muru! Nawet watpimy, z go dotkkniemy :( W koncu ludzie pokazuja nam sciezke w gore. Na poczatku, choc stroma, niezla, choc dawno nikt nie nie szedl. Potem jednak kolczaste chaszcze czynia wspinaczke niemal niemozliwa. Ale nie damy sie - przedzieramy sie, kalczemy rece, nie wazne - potem jeszcze jar i ... Jestemy! W dodatku calkiem sami... Idziemy murem, mijamy baszty, wspinamy sie, potem stromo schodzimy... Wspanialy widok...
Mur ciagnie sie prawie 5 tys km, budowalo go setki, tysiace, moze miliony ludzi. Wielu zginelo i ponoc ich kosci skladano w rdzeniu budowli... Ciezko wyobrazic sobie, jak setki, nawet tysiace lat temu powstawala ta gigantyczna budowla. Wkolo nas gory, nie widac wiosek w dole - taki widok musieli miec budowniczowi, potem stacjonujace tu wojska... Co mysleli ci ludzie? Kim byli? Jak widzieli swiat? Czy zastnawiali sie co znajduje sie dalej - za murem, za gorami? Jak wyobrazali sobie dalekie, barbarzynskie krainy (z ktorych my przybylismy :)?

W Pekinie jest drogo, moze by i nie bylo, gdyby nie to, ze nasze biale twarze powoduja w sprzedawcacgh, wlascicielach knajpek nadzieje na zarobek. Ceny wiec dla nas sa wyzsze, i teraz zamiast martwic sie, czy nie zamowimy czegos obrzydliwego, martwimy sie, czy znajdzimy miejsce, gdzie na nasz widok na stoliku nie pojawi sie pisane po angielski menu z wysokimi cenami. Na uliczce, gdzie mieszkamy znajdujemy na szczescie "babcie" sprzadajac po nomrlanych cenach nalesniko-omlety i to bedzie nasz pekinski przysmak.
Dotyczas nie mielismy takich problemow, nikt nas jakos specjalnie nie naciagal - wiec tlumaczymy sobie wszystko olimpiada (napisy Bejing 2008 sa tu na kazdym kroku) - to przez najazd turystow wycwanili sie. Na pewno tak jest :) I nasze pierwsze, jak na razie jednyne naciagaczki - na Tienanmen, tuz obok wielkiego portretu Mao, zaczepiaja nas dwie Chinki - mile, dobry agnielski, studentki, przyjechaly na Nowy Rok do Pekinu, skad jestesmy, gdzie jedziemy, jak nam sie Chiny podobaja, wybieramy sie do hutongow (stare, waskie uliczki Pekinu), one tez, pokaza nam droge. A w hutongach pytaja, czy czegos nie zjemy, a moze siadziemy razem na herbacie. Pewnie. Prowadza nas do malesnkiej herbaciarni, na scianie tandetna tapeta, wejscie jak to kazdej taniej knjapki, tylko ceny zabojcze - herbata kilkadzista juanow (normalnie - gora 5 i to dwukratnie przeplacajac) - Chinki usmiechaja sie - za to wody mozna dolewac do woli za darmo, w dodtaku maly napsis - za "wynajecie" pokokiku - 100 yanow - "za to mozna siedziec do woli" - tlmczymy naszym nowym przyjaciolkom, ze troche to za drogo, wychodzimy, Chinki oburzone - Ale to jest Pekin, nie Harbin. Mowimy, ze mozemy isc do innej, tanszej knajpi, ale nagle bardzo sie spiesza, mowily sie z kolegami... Taki maly naciagacki przekret.... Pewnie poszly na polowanie, na kolejnych turystow... A czlowiek zawsze musi sie nabrac.... Choc Chiny pod wzgledam naciagaczy, naganiaczu itp sa calkiem przyjazne... Jak na razie...

Chiczycy czesto mowia nam "Hello", szczegolnie dzieci, ciesza sie, gdy odpowiemy. Czasem prosza o zdjecie. Marcin czeka (my z Iza w ubikacji). - Ile was nie bylo? - mowi. - Do ilu zdjec musialem pozowac! Nawet z dziecmi na rekach. Spiewamy - Z dzieckiem na reku... lalalala

A props ubikacji - to bardzo lubimy w Chinach publiczne toalety - w miare czyste, co wazniejsze - jest ich mnostwo, niemal na kazdym kroku, co najwazniejsze - darmowe. Tez chcemy, zeby tak bylo w Polsce!!!

XIAN MUREM OTOCZNY
Stara stolica Chin, slynny ze znajdjacej sie niedaleko Terakotowej Armii - Xian bardzo sie nam spodobal. W miescie w calosci zachowaly sie mury obronne, wysokie, grube, otaczaja miasto (dzisiejsze centrum wlasciwie), majac kilkanascie kiloemtrwo dlugosci, witaja wjezdzajacych kilkoma przepieknymi bramami. Sa tu stare, drewniane swiatynie, przyjemne ulice, choc sa i wiezowce. W Xianie swietuja Nowy Rok, wiec miasto cale przystrojone, mnostwo czerownych lampionow, na ulicach tlumy, w swiatyni masa ludzi - pala kadzidla, wroza sobie na zaczynajacy sie rok.
Dwa razy taniej niz w Pekinie, na licy mnostwo jedzenie - najrozmaitszych przekasek - Marcin kupuje przepiorcze, samzone jajka, Iza ma swoje truskawy w lukrze, ja - dyniowe ciacho. I nikt na nasz widok nie podwaja cen :)
I tak sobie w Xianie, nic szczegolnego nie robiac siedzimy ze 3 dni....

Pomiedzy Pekinem a Xianem znowu byla noc na twardych lawakch, a potem byly nastepne (opiszemy przy nastpenym posiedzieniu na necie). I na razie nie bedzie... Najblizsze wolne miejsca w pociagu za 2 tyg... autobus stanowczo za drogi (w Syczuanie cudzoziemcom do biletow dolicza sie ubezpieczenie, wiec placa 2,3 razy drozej niz Chinczycy i nie da sie tego obejsc - a to dlatego, ze mnostow tu wypadkow i chinski rzad nie ma zamiaru placic odszkodowan)... Idziemy na stopa! Mielismy zaczac jezdzic stopem, jak bedzie calkiem cieplo i nie bedziemy w jakims molochu... Trudno...Jutro meldujemy sie na wylotowce :)